Tak oto szala się waży... Gietrzwałd
Wpisał: Melchior Wańkowicz   
09.12.2012.

Tak oto szala się waży...  Gietrzwałd

 

 

Rodzice mi powiedzieli, jaka to ważna rzecz. I pobraliśmy się.

 

[Z książki Melchiora Wańkowicza „Na tropach Smętka”, napisanej w 1935 roku. Pływali z Tirliporkiem kajakiem po jeziorach Mazur. Umieszczam z, jak mawiał Melaś – DYDAKTYCZNYM SMRODKIEM. Bo to dla nas lekcja. Proszę licznych wielbicieli Matki Bożej z Gietrzwałdu o teksty o obecnym stanie kultu, pielgrzymek – i ew. kłopotów MD]

 

To katolicka Warmia, Warmia rozśpiewana u przydrożnych figur, rozmodlona w nabożeństwach majowych, srogie odsiadująca adwenty, ściągnęła na siebie panasmętkową uwagę i zwłaszcza. od połowy ubiegłego wieku stała się obiektem zawziętej germaniza­cji przez kościół. Księża otrzymywali polecenia kazać po nie­miecku, tak że, jak mi stary Warmiak opowiadał, poniektórzy z nich, choć Niemcy, mówili po wygłoszeniu niemieckiej nauki:

- Żal mi, moi parafianie, pozostawiać was bez słowa Bożego  - ­i mówili dodatkowo naukę po polsku.

Takim właśnie był niezapomnianej świętej pamięci ksiądz Weichsel w Gietrzwałdzie, najrdzenniejszym sercu polskiej Warmii. I koło tego kapłana, choć Niemca, choć obojętnego naszym naro­dowym sprawom, ale rozumiejącego, że do serc ludu trafiać trzeba jego językiem - skupiał się, narastał nie opór, ale coraz mocniej­sze przywiązanie do religii, którą chcą wyzyskać, do kościoła, który chcą spodlić, i do języka, który chcą udusić.

Ta zbiorowa wola stoczyła z dziełem Smętkowym walkę - na szerokim froncie między jego, a ich stolicą, między więzieniem, którym za Kulturkampf był karany ks. Weichsel, a kościołem, w którym się działy cuda.

Stajemy w rynku i oglądamy się nieco bezradni, gdzieby swe kroki zwrócić. Myślimy zajść na plebanię, choć mam już złe do­świadczenia z rozmów ze wschodnio-pruskimi księżmi. I gdy już jesteśmy przed kościelną furtą, pada mój wzrok na sklepik z dewo­cjonaliami.

Gdzież, jak nie tam, znajdziemy Legendę, która się staje Prawdą. i Prawdę, która jest Legendą.

         I gdy już podchodzimy blisko - na szyldzie - jak umowny znak, jak ryba starochrześcijańska, wita nas polski napis: "Księgarnia".

         Tedy bez żadnych ogródek wchodzimy z "pochwalonką".

Odpowiada nam siwa, rześka staruszka, Pani Samulowska.

         To słowo - to cały dźwięk półwiecza. Jak kiedy z odłupanej bryły widzisz warstwy, które ją w historii tworzyły, tak i z jej życia widać dzieje polskiej Warmii.

I widać, jak ta Warmia, najdalsza z ziem polskich, żyła przed wojną w organicznym związku duchowym z resztą ziem Rzeczy­pospolitej.

Nieżyjący mąż p. Samulowskiej, miejscowy gietrzwałdzianin, namówiony przez p. Romana, redaktora "Pielgrzyma" z Pelplina, zakłada, przy pomocy materialnej i organizacyjnej Romana, tę księ­garnię, w której siedzimy.

Dziad p. Samulowskiej zginął w powstaniu 1831 r., a ojciec jako mały chłopak, przed złymi krewnymi uciekł aż na Śląsk. Tam w Mikołowie dorobił się drukarni.

Gdy Gietrzwałd cudami zasłynął, zajrzał do niego. I jak przed­tem Pomorzanin Roman, tak obecnie ów Ślązak, wywodzący się z Królestwa, rad by księgarzowi gietrzwałdzkiemu pomóc, a roz­dmuchać tę księgarenkę, a podtrzymać.

- Musi pan tu mieć kogoś do pomocy - powiada.

- A może ma pan tam co jeszcze dla mnie?

- A toć siedzi tam jeszcze jedna w domu - odpowiada, rzecz ważąc, drukarz z Mikołowa.

Zakonotował sobie samotny księgarz z Warmii tę wypowiedź. A że tej zimy zdolnego chłopaka warmijskiego, znanego potem malarza Sznarbacha, do mistrza Matejki wiózł (więc i Kraków wciągnięty został w orbitę tych międzyzaborowych koneksyj), więc dojechał do Mikołowa obejrzeć, co też to się tam hoduje.

Twarz staruszki (pani Samulowska ma obecnie 78 lat) ożywia się:

         - Przyjechał, pobył, ale mnie nie powiedzieli nic. Ja wtedy miałam kilku konkurentów, ale najlepiej to my się mieli do siebie z Miarką, synem Karola. Między rodzicami naszymi była przyjaźń i ile razy stary Miarka siedział w więzieniu, to mu zawsze ojciec w swojej drukarni drukował "Polaka". Ale młodemu Miarce powie­działam, że na te wszystkie kary to powinien bogatą wziąć i dru­karnię własną założyć. To wziął sobie potem córkę burmistrza.

Przez firankę różańców, wiszących w oknie wystawowym, wpa­da silne słońce i w delikatne prążki cienia zaściela sklep. Pani Samulowskiej widać jest na rękę jakiś chłopak, który przycho­dzi po kupno kajetu. Manipuluje przy tej ekspedycji specjalnie długo.

- W kilka miesięcy potem otrzymaliśmy list od Samulowskiego, zapytujący, co porabia panna Marta. Rodzice coś tam uradzili widać, bo matka mnie wzięła na odpust do Gietrzwałdu. A natłok był taki, że jakoś od pierwszego dnia stanęłam za ladą i pomagałam. Ale nie chciałam za niego wyjść. Miałam 22 lata, a on 39 lat i nie­domagał na reumatyzm. I właśnie przez to wszystko się stało. Po­tem on napisał, że leży chory, że księgarnia zmarnieje. Rodzice mi powiedzieli, jaka to ważna rzecz. I pobraliśmy się.

I odtąd jej tu życie upływa. Dohodowała się czterech chłopców i trzech córek. Mąż żył do późnej starości. Był to poeta warmijski (wiersze jego znajdujemy w zbiorku Steffena, wydanym - Kraków 1936). Ostatni wiersz napisał jako osiemdziesięciosiedmioletni sta­rzec na urodziny siedemdziesięcioletniej swojej żony.

Pani Samulowska jest więc tu od początku tej batalii, którą bezbronny lud toczył ze Smętkiem.. Teraz dobrodziej ks. Weichsel w grobie leży. Gietrzwałd, w którym były jeno chałupiny drew­niane, gdy tu przyjechała, jest murowany i niemiecki. Ostatni raz fala walki przeszła w czasie plebiscytu.

Pani Samulowska opowiada o wypadkach plebiscytowych z ogniem młodej panienki. Przypomina mi się, jak moja babka opowiadała o powstaniu. W dziwnej świeżości serca Bóg konser­wował te kobiety, które zawsze życie umiały poświęcić obowiąz­kowi.

         No, a teraz... teraz został jako przeciwwaga Smętka ten oto sklepik z dewocjonaliami i ten napis na szyldzie "Księgarnia".

         - Niech tam ta pamiątka zostanie - mówi smutno p. Samu­lowska. I staruszka nie daje się zwieść żadnym presjom.

 

Dwudziestego siódmego czerwca 1877 r. wracała stara Szafrań­ska z trzynastoletnią córką do Woryt, wioski pod Gietrzwałdem. Miało się ku zachodowi. Szły popod górkę mimo kościoła, bo dziecko wracało z katechizacji. Dziewczynce trudno szły nauki. tego dnia więc była rozpromieniona, bo ją ksiądz pochwalił.

Naraz zatrzymała się, a na jej twarzy odbiło się zdumienie. W koronie starego klonu musiała coś ujrzeć. Matka ją namawiała bezskutecznie, by się przestała gapić. Tak je naszedł ksiądz Weich­sel, który wyszedł na przechadzkę.

- Jegomościulku, tu jakaś jasna Pani w blasku w drzewie stoi - wyszeptała dziewczyna.

Od tej chwili o tej porze poczęła w konarach drzewa małej Szafrańskiej pokazywać się Matka Boska. Rozmawiała z nią. Ale obecni przy dziewczynce świadkowie nic nie mogli dojrzeć. Potem również widzieć i mówić ze zjawiskiem mogła jej dwunastoletnia koleżanka Samulowska, dziewczyna Katarzyna Wieczorek, lat 23, i wdowa Elżbieta Bylitowska, lat 45.

 

[Matka Boska mówiła po polsku, z twardą, warmińską wymową. MD]

 

Słuch się począł szerzyć między ludźmi, pielgrzymi poczęli na­pływać, mimo iż księża z ambon przestrzegali i wstrzymywali.

Już i z innych zaborów coraz więcej ludzi przyjeżdżało. Gdy nadchodziła godzina objawień, tłum zamierał. Cztery kobiety klę­czały na przedzie i zadawały pytania, które im zadać kazano. Potem je rozłączano, pytano i to, co powtarzały jako odpowiedzi Marii Panny, zgadzało się ze sobą.

Wtedy lud do późnej nocy klęczał i śpiewał wezbranymi głosami i polska pieśń łączyła wszystkich. Gdzie tam było wonczas pamię­tać o nakazach śpiewania po niemiecku.

Wówczas Smętek począł działać. Bylitowska i Wieczorkówna miały widzenia i w domach swoich, i w polu przy robocie. Ukazy­wała im się Maria Panna, mówiła pobożne rzeczy. Tylko że gdy po widzeniach na cmentarzu kościelnym czuły się szczęśliwe i po­krzepione na duchu, to po tych widzeniach były wielce osłabione, wpadały w płacz i w niemoc.

Matka Boska, zapytana w czasie jednego z widzeń w ogrodzeniu kościelnym, co by to znaczyć mogło, odparła, że tamte widzenia są dziełem szatana.

Trwoga i zwątpienie padły na wiernych. Już poczęto podejrze­wać i objawienia na obejściu kościelnym. Podczas objawień kro­piono święconą wodą, ale kobiety, mające widzenie, mówiły, że wówczas wzmaga się jeszcze blask bijący z szat Przenajświętszej Panienki. Kazano im wówczas pluć w stronę widzenia. Ale ślina im zasychała w ustach i nie były w stanie tego uczynić.

W jednym z widzeń zapowiedziała Matka Boża, że ostatni raz się ukaże ósmego września i kazała do tego czasu wznieść kapliczkę ku swej czci pod pamiątkowym klonem.

Nadchodziła rozgrywka ostateczna, kiedy "na drgającym szatana ciele" miał stanąć ostateczny znak, utrwalający cześć Najświętszej Panny Gietrzwałdzkiej.

 

Smętek począł działać. Nocą do księdza Weichsla wślizgnęli się Niemcy z Oberlandu (północnych, protestanckich części Prus Wschodnich) i chcieli księdza zabić. Ksiądz spał, ale "nad nim pierzyna chodzić poczęła" i siepacze w strachu uciekli. A ksiądz po dawnemu pielgrzymki zza kordonu przyjmował.

Oznaczonego dnia, ósmego września, spłynęło do Gietrzwałdu pięćdziesiąt tysięcy pielgrzymów ze wszystkich stron dawnej Rze­czypospolitej. Osobliwie dużo było wilnian. Ludzie przybyli z Kró­lestwa, spod Przasnysza i Myszyńca w dni poprzedzające widzieli szeroką jaśniejącą drogę, ścielącą się po niebie w stronę Gietrz­wałdu.

W wilię uroczystości w kolasie, zaprzężonej w czwórkę koni, obłożony pierzynami, zajechał posąg Matki Bożej, zamówiony gdzieś tam w Lipsku. Czekała już na ten posąg kaplica pod klo­nem wymurowana. Posąg na noc umieszczono w wieży kościel­nej.

A w nocy...

         W nocy usłyszeli Gietrzwałdzianie ogromny huk. Byli ludzie, którzy zeznali, że huk poszedł z kapliczki, w której ukazało się "coś strasznego" w  zielonym świetle.

         Gdy na rano przyszli wierni na cmentarz, ujrzeli, że kapliczka od góry do dołu pękła.

         Nie było czasu na zasadnicze reparacje. Wezwano kowali i ściąg­nięto murowane ściany żelaznymi nitami.

I kiedy zebrał się tłum, ukazało się liczne duchowieństwo w sza­tach pontyfikalnych, buchnął śpiew "Serdeczna Matko", przypuścił Smętek ostatni szturm. Niebo się zmierzchło, podniosła się sucha zawierucha pyłu i szła na kościół. Wielu się zdało, że to wzgórza z okolic Gietrzwałdu suną na miasteczko, by je zasypać ziemią. Wśród pylnej zawiei latały czarne gołąbki. Wielu widziało ogniste kule z sykiem przeszywające powietrze. Uczeń Prima widział olbrzymiego szarego ptaka, obejmującego skrzydłami cały hory­zont, a majątkarz Friedrich słyszał ryk lwa.

Tłum rzucił się do ucieczki. Ale duchowieństwo stało nieporu­szenie i wraz z garstką wiernych śpiewało. Panika przeszła. Tłum padł na kolana. Figurę umieszczono w pękniętej złością diabelską kapliczce.

Ludzie z Woryt i ludzie z Plusk, ludzie z Olsztyna i ze Stawi­gudy, i z Ornety, i z Fromborka, pielgrzymi z całej Warmii, za­ciśniętej w szponach obcego systemu, śpiewali:

 

Od wszystkich na świecie opuszczeni,

Jak nędzarze głodni i spragnieni

Przyszlim, Matko, byś nas nakarmiła

I pociechą serca napoiła.

 

Wiadomość z "Gazety Olsztyńskiej":

 

"W Gietrzwałdzie w niedzielę 24 marca (1935 r. - przyp. mój) gromada uczni ze szkół niemieckich bębniła w okna polskiej ochronki, wykrzykiwała Pollacken itd. M. in. poznano Laskow­skiego, Sokołowskiego, Cierkaszewskiego, Hermanowskiego".

 

Tym razem to Smętek kazał pluć, ale ślina tym polskim dzie­ciom w ustach nie zaschła...

 

Z listu z Olsztyna, który otrzymałem w Warszawie: "Tegoroczny odpust 8 września był wielkim świętem polskości. Spłynęło 60 000 ludzi i rozległ się śpiew polski - po raz pierwszy od 30 lat. Ludzie śpiewali całą duszą, aż drżały ściany kościoła".

 

Tak oto szala się waży...