Tatuaż, czy chipy? | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
10.12.2012. | |
Tatuaż, czy chipy?
Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2691 Komentarz • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 9 grudnia 2012 „Mówimy: Lenin - a w domyśle - partia. Mówimy: partia - a w domyśle - Lenin” - pisał „proletariacki poeta” Włodzimierz Majakowski, zanim zastrzelił się „bez udziału osób trzecich”. I tak już się utarło, że co innego mówimy, a co innego myślimy. Nawiasem mówiąc, nie wynalazł tego ani Włodzimierz Majakowski, ani nawet Łomonosow, co to wynalazł wszystko - nawet „polarną zorzę, by oświetlała carski tron - i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”. Mowa jako narzędzie ukrywania myśli została wykorzystana już dawno, a bodajże wymowni Francuzi uczynili z niej sztukę nazywaną dyplomacją. Coś jest na rzeczy, bo coraz częściej przemówienia trzeba przekładać na język ludzki i to nie tylko wtedy, gdy przemawia, dajmy na to, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, ale nawet dygnitarze znacznie większego kalibru. Na przykład, gdy kandydat na amerykańskiego prezydenta mówi w Berlinie, że Niemcy powinny wziąć „większą odpowiedzialność za Europę”, to cóż to może oznaczać w przełożeniu na język ludzki? Ano to, że on, jako już amerykański prezydent, nie będzie miał nic przeciwko temu, by Niemcy urządzały sobie Europę po swojemu. Niemcom, ma się rozumieć, nie trzeba tego dwa razy powtarzać, więc nic dziwnego, że urządzili kandydatowi owację, niczym mieszkańcy Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego miasta Moskwy kandydatowi do Najwyższego Sowietu Józefowi Wisarionowiczowi Stalinowi. Ta owacja jest świadectwem, że mowa tak całkiem myśli jednak nie ukrywa, skoro ukryty sens można jednak oddestylować. Oczywiście wymaga to umiejętności logicznego myślenia, a zwłaszcza - umiejętności myślenia w ogóle. Sztuka ta jest jednak coraz rzadsza, również w środowiskach zajmujących się kształtowaniem opinii publicznej. Odpowiedzialny jest za to system edukacyjny, zastępujący edukację, czyli wdrażanie młodych ludzi do samodzielnego myślenia - tresurą. Narzędziem tej tresury jest tzw. „klucz”, to znaczy - zbitki pojęciowe, które gimnazjalista i licealista musi stosować pod rygorem obniżenia oceny. W rezultacie proces myślowy zostaje u niego zastąpiony odruchami Pawłowa, podobnymi do słynnego wiersza Gałczyńskiego: „Zupa? - Pomidorowa! Demokracja? - Ludowa! Nie damy? - Odry, Nysy! ...” - i tak dalej. W rezultacie w „Polityce” pani red. Malwina Dziedzic obdarzyła mnie łaskawie biletem wstępu do klubu „oszołomów” za taką oto opinię o niektórych uczestnikach Marszu Funkcjonariuszy i Konfidentów z udziałem pana prezydenta Komorowskiego: „Tacy eunuchoidalni narodowcy, wytresowani w tolerancji oraz starannie wykastrowani z wszelkich „ksenofobii” i „antysemityzmów”, mogą nawet stanowić znakomity kwiatek do kożucha, bo cóż to szkodzi Żydom mieć w Polsce własnych narodowców?” Najwyraźniej pani Dziedzic naprawdę uważa, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. No cóż; „naiwne to i niewinne”. Te ogólne stwierdzenia miały zwrócić uwagę na urząd zajmowany w rządzie premiera Donalda Tuska przez Michała Boniego. Pan Michał Boni cieszy się reputacją człowieka renesansu, choćby dlatego, że wygartywał chyba z wszystkich kominów, to znaczy - tak czy owak uczestniczył we wszystkich, albo prawie wszystkich rządach. Chociaż z wykształcenia jest „kulturoznawcą”, umie dosłownie wszystko. Najlepszym tego dowodem jest choćby obecny Dienst pod nazwą „cyfryzacji”. Skąd biorą się tacy geniusze? Częściowo wyjaśnił tę sprawę ks. prof. Stefan Pawlicki, wykładający filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w epoce chwały tej uczelni, która obecnie... no, mniejsza z tym. Pytany przez studentów o przyczyny niebywałej eksplozji twórczego ducha ludzkiego w epoce Renesansu odpowiedział, że w tej epoce było bardzo wielu hojnych mecenasów, którzy za u d a n e dzieła b a r d z o do b r z e p ł a c i l i - co ogromnie pobudzało w artystach twórczego ducha. I rzeczywiście; takiemu panu Stuhrowi ktoś musiał dobrze zapłacić, bo nie tylko zagrał w filmie „Pokłosie” opowiadającym o tym, jak to polska dzicz holokaustuje biednych Żydów - ale nawet z małpią zręcznością wdrapał się na piedestał autorytetu moralnego, z którego zaczął moralizować, rozdrapywać sumienia i rozrzucać perły wiedzy, jak to Polacy pod Cedynią używali dzieci w charakterze żywych tarcz, słowem - nieubłaganym palcem dźgał mniej wartościowy naród tubylczy w chore z nienawiści oczy. No dobrze, ale przecież panu ministrowi Boniemu premier Tusk płaci tyle samo, co ministrowi Arłukowiczowi, który nie tylko nie ma reputacji człowieka renesansu, ale chyba nie ma żadnej reputacji. Zatem nie tylko w pieniądzach tajemnica. Cóż tedy jeszcze? Ano - w odróżnieniu od pana ministra Arłukowicza, pan minister Boni był w przeszłości - naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” - tajnym współpracownikiem SB. Być może to w tajnych służbach mieści się ta hodowla geniuszy - na co wskazywałaby obecność w najściślejszym kręgu władzy również innych genialnych osób. Mam tu zwłaszcza na myśli panów Pawła Grasia i Tomasza Arabskiego, których podejrzewam o zajmowanie w prawdziwej hierarchii władzy pozycji znacznie wyższej od rangi formalnej, kto wie, czy nawet nie wyższej od pozycji samego pana premiera Tuska. Takie rzeczy już się u nas zdarzały; w latach 40-tych Jakub Berman był tylko wiceministrem, ale Stanisław Mikołajczyk uważał go za czwartą osobę w prawdziwym rządzie - po generale Iwanie Sierowie, po szefie NKWD w sowieckiej ambasadzie i po ambasadorze Lebiedziewie. Więc pan Michał Boni ma zajmować się „cyfryzacją”. „Zachodzim w um z Podgornym Kolą” cóż może znaczyć ta cała „cyfryzacja”, skoro pan minister Boni dotychczas dał się poznać z nieustępliwości w rokowaniach z „reakcyjnym klerem” na temat finansowania z budżetu? Do niedawna skazani byliśmy na domysły, ale dzisiaj wyszło szydło z worka. Oto rąbka tajemnicy uchylił sam pan minister, ogłaszając projekt utworzenia specjalnego Sowietu do zwalczania „mowy nienawiści”. Ta rządowa Rada, w skład której mają wejść przedstawiciele resortów: cyfryzacji, spraw wewnętrznych i edukacji, ma „monitorować” przejawy „nienawiści”, „ksenofobii”, „dyskryminacji” i oczywiście - „wykluczenia społecznego” - ale chyba na samym „monitorowaniu” się nie skończy? To „monitorowanie” z pewnością będzie tylko wstępem do „likwidacji”, „ograniczania” i „wypierania”, zalecanego przez konstytucję z 1952 roku. No a jak tu „wypierać”, „ograniczać” a zwłaszcza - jak tu „likwidować”, bez uprzedniego skoncentrowania nienawistników w jakichś miejscach odosobnionych? Bez tego się nie obejdzie, to jasne, więc tylko patrzeć, jak chwilowo nieczynne obozy koncentracyjne zostaną ponownie uruchomione. Mogą zresztą okazać się niewystarczające - ale tu pojawia się zajęcie dla funkcjonariuszy resortu cyfryzacji. Przecież tych wszystkich nienawistników, ksenofobów, dyskryminantów i sprawców „wykluczeń” trzeba będzie najpierw zewidencjonować, a następnie - trwale zidentyfikować. I tu pojawia się dylemat - czy pozostać przy tradycyjnym sposobie identyfikacji przy pomocy tatuażu, czy też i do koncentraków powinien wkroczyć nieubłagany postęp w postaci chipów? Jestem pewien, że w resorcie cyfryzacji tak kwestia została już rozstrzygnięta, a odpowiednie kadry - przygotowane. Podobnie w resorcie spraw wewnętrznych, który wraz z resortem obrony z pewnością przećwiczył niejeden pilotażowy program przy okazji tajnych więzień CIA w naszym nieszczęśliwym kraju. Dopiero na tym tle możemy docenić wagę decyzji Komendanta Głównego, który wyznaczył 15 stycznia 2013 roku dniem naboru do policji. Jestem też pewien, że i w resorcie edukacji też wszystko jest gotowe, a zwłaszcza - program „godzin tolerancji”, w ramach której pedagodzy będą przy pomocy specjalnych psychodram ekscytowali uczniów przeciwko nienawistnikom. Słowem - czekiści wracają, przekształcając nasz nieszczęśliwy kraj na swój ideał, a nas wszystkich - na swój obraz i podobieństwo. Może Bóg nas przed taką metamorfozą uchroni, ale zanim to się okaże, ileż radości dostarczy humanistom znęcanie się nad nienawistnikami! Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada). |