Fałszywi prorocy Apokalipsy | |
Wpisał: Jerzy Wolak | |
20.12.2012. | |
Fałszywi prorocy Apokalipsy
Jerzy Wolak 2012-12-20 http://www.pch24.pl/falszywi-prorocy-apokalipsy,10902,i.html#ixzz2Fa5WtHtO
Jeżeli jutro obudzą się Państwo we własnych łóżkach, nie zaś na łonie Abrahama, w dolinie Jozafata, przed bramą świętego Piotra czy w kotle Belzebuba – jak tam komu pisane – będzie to znaczyło, że intensywnie ostatnio przepowiadany koniec świata nie nastąpił. Proszę jednak spróbować dostrzec jasną stronę sprawy – dzięki zapasom zgromadzonym w przygotowanym na tę okoliczność schronie przez długi czas nie trzeba będzie wydawać ani grosza na zakupy.
Pod koniec minionego stulecia ukazały się na Zachodzie – zaraz zresztą przetłumaczone na język polski – trzy książki „niezależnego badacza” z Belgii, Patricka Geryla, pod wielce wymownymi tytułami Proroctwo Oriona na rok 2012, Światowy kataklizm w 2012 roku oraz Jak przeżyć kataklizm roku 2012. Ich autor, jako człowiek przenikliwy i nie pozbawiony inteligencji, doszedł do śmiałego wniosku, iż świat musi kiedyś – ni mniej ni więcej, jak tylko – zakończyć swe istnienie! Jakiż przy tym byłby zeń „uczony”, gdyby natychmiast nie zaczął obliczać dokładnej daty tegoż wydarzenia?! Przestudiował starożytne proroctwa Majów, Czerwców, a nawet Październików. Łamałem kod za kodem – wyznaje Patrick Geryl. Kod Leonarda DaVinci złamał kantem dłoni na pół – stosik dziesięciu egzemplarzy po pięćset stronic każdy – Bruce Lee przewrócił się w grobie… Wedle belgijskiego „badacza” w roku 2012 Wenus, Mars i Orion miały się znaleźć w takiej pozycji, która skutkowałaby przestawieniem biegunów magnetycznych Ziemi i – ku zgrozie nauczycieli fizyki – magnes zamiast przyciągać opiłki żelaza zacznie je odpychać, a cała planeta zarazem stanie w płomieniach i pogrąży się w odmętach wód (sic!). Już raz zresztą – przypomina Geryl – doszło do podobnego wydarzenia – w roku 9792 przed narodzeniem Chrystusa, kiedy to zatonęła Atlantyda. W powiązania między rokiem 2012 n.e. i 9792 p.n.e. nie należy wątpić. Jeśli w dalszym ciągu będziemy lekceważyć te odkrycia, wszyscy zginiemy. Dzwony powinny bić na alarm na całym świecie! To wydarzenie będzie porównywalne z eksplozją 10 000 bomb atomowych naraz. Całe kontynenty przestaną istnieć. Miliardy ludzi zginą. Będzie to największa tragedia na świecie od czasów biblijnego potopu. Mówię wyraźnie: jeżeli ludzkość nie przyjmie szybko do wiadomości znaczenia tej daty, sama sobie zgotuje śmierć – ostrzega belgijski „prorok”. Dante by się nie powstydził Co właściwie się wydarzy? Wskutek wzmożonej aktywności magnetycznej Słońca dojdzie na jego powierzchni do gigantycznych eksplozji nuklearnych, których impet sięgnie biegunów magnetycznych Ziemi, powodując gwałtowne zwolnienie jej ruchu obrotowego a następnie zmianę kierunku tegoż ruchu. Obecnie Ziemia porusza się z zachodu na wschód, potem będzie się obracać ze wschodu na zachód. (…) Nastąpi to w czasie krótszym niż doba – czytamy w Proroctwie Oriona na rok 2012. Efekty takiego nagłego hamowania całej planety nietrudno sobie wyobrazić, ale wcale nie musimy się tym trudzić. Autor Proroctwa Oriona na rok 2012 uczynił to za nas. Sięgnijmy zatem po odnośne fragmenty. Ogromna ściana wody, której wysokość dochodziła do 450 metrów przelewała się przez szczyty wzgórz jak ogromne wodospady i kaskady szerokie na 15 kilometrów, tocząc przed sobą całymi kilometrami ogromne wielometrowe głazy. Potężne masy wody wypłukały głębokie na wiele metrów kanały w bazaltowej płycie Płaskowyżu Kolumbijskiego. Wypływając z doliny Clark Fork River w zachodniej Montanie i przepływając przez północne Idaho z prędkością 16 kilometrów sześciennych na godzinę woda osiągnęła głębokość 250 metrów, płynęła przez Wallula Gap na granicy stanów Waszyngton i Oregon, a następnie spłynęła do Kolumbii w swojej nieprzerwanej wędrówce do Pacyfiku. (…) Słońce z piekielną prędkością wyrzucało cząsteczki w przestrzeń kosmiczną. Rozpędzone cząstki elektromagnetyczne mknęły przez atmosferę z niespotykaną siłą. Utworzyło się coś w rodzaju leja tam, gdzie linie pól wiatrów słonecznych schodziły się w magnosferze. W wyższych warstwach atmosfery powstawały silne burze. (…) Największa burza słoneczna od czasów zagłady Atlantydy dokonywała morderczego dzieła. Strumienie elektronów pędziły w kierunku biegunów, (…) transformatory elektryczne przegrzewały się. Walące się reaktory atomowe powodowały reakcje łańcuchowe. Strumień elektronów osiągnął teraz siłę huraganu. Wnikał coraz dalej w atmosferę. Jedna po drugiej waliły się w gruzy na całej planecie elektrownie atomowe i inne urządzenia nuklearne. Znaleźliśmy się znowu w epoce jaskiniowej. (…) Domy waliły się i zapadały w niezmierzone głębie. Beton i asfalt autostrad pękały na ogromnych przestrzeniach. Mosty zapadały się do kłębiących się pod nimi rzek. W powstałe rozpadliny wpadło mnóstwo ludzi. Wszyscy, którzy nie dostali się na statek ani nie znajdowali się wysoko w górach, byli teraz w pułapce. Właściwie żadne miejsce nie było bezpieczne. Ci, którzy wspięli się na Mount Everest (…), jak piórka spadali z rozdygotanej góry i ginęli pogrzebani pod lawiną. Następnie góra pękła na dwoje i runęła (…). W Londynie słynny Tower Bridge zawalił się, a zaraz po nim całe miast rozsypało się w gruzy jak domek z kart. Wkrótce centrum finansowe leżało z gruzach i nic nie pozostało z pięknych kompleksów sklepowych. Z popękanych rur wodociągowych tryskała woda, rury gazowe wybuchały, stacje benzynowe również, okrywając dymem całe otoczenie. Chaos, całkowity chaos. (…) Przez chwilę zdawało się, że wieża Eiffla zdoła wytrzymać. Chwiała się na wszystkie strony, ale w końcu odzyskiwała równowagę. Nagle jeden z głównych filarów zapadł się pod ziemię i potężny żelazny szkielet rozsypał się zupełnie (…). Łuk Triumfalny leżał na ziemi, mosty na Sekwanie zniknęły, Luwr przetrwał tyko chwilę. Z każdym wstrząsem ziemi Paryż coraz bardziej stawał się miną. We wnętrzu Ziemi ciągle pękały wielkie masy skalne. (…) Chmury popiołu przesłoniły niebo, tak jakby świat wkraczał w wiek ciemności. I tak rzeczywiście było, bo gwałtowność natury nie tylko zniszczyła życie w wielu rejonach Ziemi, ale sprawiła, że lądy nie nadawały się już do zamieszkania. (…) Tokio waliło się w gruzy. W morze zapadały się całe wyspy, pola ryżowe zalała lawa. (…) Świat był teraz po prostu ogromnym piecem. Wszyscy ludzie, wszystko, co żyje, zginęło. Pozostała tylko spalona ziemia, ale, podobnie jak niebo, była już tylko gruzami i rozpadlinami. Wtedy rzeki wyszły z brzegów, wszystkie morza podniosły się i ziemia zatonęła w morzu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy podczas lektury, jest niewątpliwy talent literacki autora (nie przesadzimy konstatując, iż wręcz prosi się on o wymierne wynagrodzenie), drugą zaś – sposób, w jaki zdolny ów człowiek kreśli wizję przyszłych wydarzeń: używając czasu przeszłego, zupełnie jakby relacjonował wydarzenia, których był naocznym świadkiem. [ależ to bełkot ! dla fizyka – te brednie resztki włosów podnoszą na głowie.. M. Dakowski ] Niepobożne życzenia szarlatanów Zarysowana powyżej przerażająca wizja ma się ziścić 21 grudnia 2012 roku. Skąd to wiadomo? Ze starożytnego kalendarza Majów, który rzekomo tą właśnie datą się kończy, a ma być tak doskonały, że wszystko, co w nim zawarte przyjmować należy jako nieomylną wyrocznię. Niezwykle ciężko odrzucić kosmologię Majów, ponieważ pozostawili oni za sobą niesamowite dowody na to, że ich metodologia czasu daje niezwykle dokładne rezultaty. Ich piramidy są precyzyjnie ustawione zgodnie z corocznymi przesileniami i równonocami spowodowanymi przez precesję osi Ziemi podczas orbitowania wokół Słońca. Piramida Kukulcan w Chichen-Itza jest niezwykle dokładnym przyrządem do odmierzania upływu czasu, nigdy nie zawiodła jeśli chodzi o określenie z największą precyzją corocznej precesji równonocy. Starożytni astronomowie Majów ponad 1500 lat temu przewidzieli dokładne ustawienie w linii prostej Ziemi, Słońca i gromady gwiezdnej Plejad wraz z centrum naszej galaktyki – dowiadujemy się z książki innych „niezależnych badaczy” – Adriana G. Gilberta i Maurice’a M. Cotterella zatytułowanej Prorocza wiedza Majów. A zatem wszystko jasne – skoro sami Majowie tak powiedzieli, skoro do tego Ziemia, Słońce i Plejady staną sobie w rządku, to przecież nie może być inaczej. Koniec świata pewny! Zaprawdę, stopień zidiocenia ludzi Zachodu dawno już przekroczył masę krytyczną. I to właśnie ten fakt – być może już wkrótce – stanie się przyczyną definitywnego końca ich cywilizacji. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Zauważmy za to, iż wspomniany kalendarz bynajmniej o żadnym kataklizmie dnia 21 grudnia 2012 roku nie wspomina. Tego dnia po prostu kończy się cykl czasowy trwający od 13 sierpnia 3114 roku przed narodzeniem Chrystusa. Błąd Geryla i innych podobnych mu sensatów wydaje się wynikać z nierozumienia kultury Majów, którzy dzieląc swój kalendarz na cykle każdy z owych cykli nazwali „światem” (podobnie uczynili Aztekowie nazywając cykle swego kalendarza „słońcami”). I oto 21 grudnia 2012 roku o godzinie 11.11 czasu gwiazdowego jeden z owych światów ma dobiec końca, dając zarazem początek cyklowi (czyli „światu”) nowemu. Reszta to wyłącznie domysły czy raczej życzeniowe myślenie szarlatanów: skoro rok 2012 ma przynieść koniec starego świata i narodziny nowego, a wszelkim narodzinom, jak wiadomo, towarzyszą pot, ból i krew, to dzień zimowego przesilenia roku 2012 musi rozpętać trwogę i cierpienie na miarę tak doniosłego wydarzenia – to z kolei opinia amerykańskiego dziennikarza Lawrence’a E. Josepha, autora pracy zatytułowanej 2012 Apokalipsa. Zdumiewające, że niewierzący w Boga i Jego plan dziejów prorocy końca świata nie potrafią wyjść poza chrześcijański krąg pojęciowy. Po repertuar środków wyrazu, z których budują swe przerażające wizje, nieodmiennie sięgają do Apokalipsy św. Jana. Wszystkie zarysowane przez nich scenariusze łączy jeden wspólny mianownik: we wszystkich świat rozpada się z hukiem. Dlaczego? Czemu nie kończy się cicho i spokojnie, na przykład, pandemią śpiączki, która dyskretnie acz stanowczo wymiata rodzaj ludzki z biednej przeludnionej Gai, by ta odetchnąwszy z ulgą mogła dalej szczęśliwie egzystować bez obawy, że ludzki szkodnik doprowadzi ją kiedyś do zagłady? [A to - marzenie księcia Karola (wysoko w strukturach masońskich) z Wielkiej Brytanii, wyrażone PISEMNIE. MD]. A przecież Objawienie Janowe ilustruje ostateczny sąd Boga nad grzeszną ludzkością, i tylko tak – jako część spadającej na nią kary – należy odczytywać ukazaną w Apokalipsie hekatombę. Czym tłumaczyć fakt posługiwania się wyłącznie taką wizją końca rodzaju ludzkiego przez osoby nie uznające pojęcia grzechu i w ogóle reagujące na Kościół katolicki jak diabeł na wodę święconą? Chyba tylko intelektualną pustką ateizmu. Głupi ci gringos A co na to wszystko sami Majowie? Zacznijmy od tego, że nie posługiwali się oni jednym kalendarzem lecz dwoma (rytualnym zwanym tzolkin i codziennym zwanym haab), które na dodatek wpisywały się w jeszcze szerszy układ zwany Długą Rachubą. Zdaniem znawców kultur przedkolumbijskich w żadnym z owych porządków nie znajdujemy najmniejszej zapowiedzi, znaku czy choćby aluzji dotyczącej jakiegokolwiek niszczycielskiego kataklizmu w grudniu 2012 roku. Przeciwnie – majańskie hieroglify wyznaczają czas do roku 9898. Mało tego – napisy odnalezione w Świątyni Inskrypcji w Palenque są świadectwem czegoś dokładnie odwrotnego. Mianowicie tego, że na dzień, który jeszcze nie nastąpił i do którego daleko, a chodzi o 23 października 4772 roku, zaplanowali organizację wielkiego święta narodowego ku czci historycznych zasług króla Pacala. Napisy te wykonano w roku 690 naszej ery na rozkaz syna Pacala, Kan Balama. Trudno mniemać, żeby przewidzieli koniec świata na rok 2012 a na rok 4772 wyliczyli wielkie święto – zauważa Piotr Kitrasiewicz na kartach demaskującej matactwa siewców strachu książki zatytułowanej Rok 2012 – Apokalipsa nadchodzi?, relacjonując treść artykułu Romana Warszewskiego opublikowanego na łamach miesięcznika „Nieznany Świat”. Kropkę nad i stawia zaś indagowany przez tego ostatniego na okoliczność nadchodzącego rzekomo końca świata potomek Majów w prostej linii – meksykański szaman, wedle którego cała ta sprawa to wymysł białych albo tubylców przekupionych przez białych. Siewcy strachu Kim są ludzie wymyślający te misterne i na pierwszy rzut oka niezwykle spójne i przekonujące scenariusze? Przekonanymi o słuszności swych teorii naiwnymi szarlatanami czy cynicznymi oszustami usiłującymi zbić kapitał na naiwności innych. Czy raczej dewiantami czerpiącymi przyjemność z siania trwogi? A może znajdziemy w nich po trochę ze wszystkich tych postaw? Przyjrzyjmy się czołowemu prorokowi roku 2012 – pięćdziesięciosiedmioletni Patrick Geryl to pasjonat nauk ścisłych bez wykształcenia akademickiego, stroniący od używek surowy wegetarianin i gorący zwolennik tak zwanej zdrowej żywności. Od wczesnej młodości usiłował zdobyć sławę na polu naukowym – w druku zadebiutował próbą obalenia teorii Einsteina. W bezpośrednim kontakcie nie sprawia on wrażenia kogoś, kto cynicznie nabija innych w butelkę. Wręcz przeciwnie, gość jest z gatunku tych, którzy mają poczucie autentycznej misji – opowiada o swym spotkaniu z Gerylem Marek Rymuszko, zwracając jednocześnie uwagę, iż zdaje się on wykazywać brak elementarnej wrażliwości. Gdy, na przykład, w wypełnionych salach mówi o setkach tysięcy czy wręcz miliardach ofiar prognozowanego przezeń kataklizmu, czyni to z błąkającym się po twarzy uśmiechem, zupełnie jak rachmistrz liczący w sklepie słoiki na półce. Tworzy to wyrazisty dysonans emocjonalny, gdyż mimika i towarzyszący jej lekki ton drastycznie rozbiegają się z treścią wykładu – dodaje redaktor naczelny miesięcznika „Nieznany Świat”.
A może jednak nie ma w tym żadnego dysonansu. Może nasz prorok istotnie w myśli liczy, nie słoiki, co prawda, lecz wpływy ze swych książek i prelekcji. Trzeba bowiem oddać mu sprawiedliwość dostrzegając, iż działa po mistrzowsku. Proroctwem Oriona na rok 2012 narobił smaku rosnącej nieustannie rzeszy głodnych metafizycznej sensacji, by kilka lat później zaspokoić ów głód zawartym na kartach Światowego kataklizmu w 2012 roku konkretnym scenariuszem wydarzeń – do tego stopnia przerażających, aby czytelnicy obu wspomnianych tytułów sami zasypali go trwożliwym: co robić?, a on wówczas zapali dla nich światełko w tunelu, publikując Jak przeżyć kataklizm roku 2012. A gdy 22 grudnia 2012, okaże się, że staruszek świat wciąż miewa się znakomicie, wszyscy zrobieni w oriona będą mu mogli skoczyć na… Kajmany. Ale to jeszcze nie wszystko. Oto w przerwach między rozsnuwaniem na rozmaitych forach apokaliptycznych fresków Geryl aktywnie promuje jedyną drogę ratunku od niepojętego dla fizyki sojuszu ognia i wody – mianowicie budowę bunkrów wysoko w górach (oprócz sprawienia sobie niezatapialnej łódki). Przygotowani wszystko przetrwają! Dlatego już dziś należy wykupić miejsce w takim bunkrze zwanym wzniośle arką przetrwania. Cenę dziesięciu tysięcy euro od osoby bez trudu udźwignie znaczna część populacji naszej planety, ale liczba miejsc jest ograniczona do pięciu tysięcy (mimo to wciąż jeszcze można znaleźć wolne). Proste działanie arytmetyczne wskazuje, że gdyby udało mu się zaludnić tylko połowę swych, nawet za połowę ceny, to i tak zgromadzona suma pozwoli mu pławić się w luksusie do końca jego dni. Dlatego też głosi wszem i wobec, że tylko w południowoafrykańskich górach Drakensberg istnieją szanse na ocalenie (ludzie bowiem nie w ciemię bici zaczęli na własną rękę budować podobne schronienia w Pirenejach, Himalajach i Atlasie) gdyż wszędzie indziej nastąpi zlodowacenie, a w Afryce, wiadomo, słoneczko przypieka. W bunkrach mają się znaleźć zapasy wody i żywności na rok (po takim bowiem czasie mają ocalali wybrańcy wyjść na zewnątrz, by na surowym korzeniu budować Nowy Wspaniały Świat), a także nasiona, roślin, niezbędne narzędzia oraz inne utensylia, spośród których najwięcej miejsca poświęca autor opisowi skrzynki do ekologicznej defekacji… Patrick Geryl nie jest jedynym piewcą końca świata w roku 2012 – jak już wspomnieliśmy jest ich legion. Internet aż huczy od ich wynurzeń, organizowane są „naukowe konferencje” z udziałem wielu z nich, rodzą się nie mniej „naukowe” projekty. Przytłaczająca większość tego typu działań wiąże się z ezoteryką, okultyzmem, czasami wręcz czystym diabelstwem, magią, odmiennymi stanami świadomości i ukrytą od dawna na naszej biednej planecie agenturą kosmitów. W niniejszym artykule brak miejsca na przybliżanie tego typu tematyki, celem więc jej maksymalnie skrótowego przybliżenia ograniczmy się do przykładu, który szczególnie urzekł niżej podpisanego. Oto amerykański „uczony” James J. Hurtak, prezes Akademii Przyszłej Nauki, autor książki Księga Wiedzy: Klucze Enocha, głosi, iż gdy nadejdzie ostateczna godzina, wybrani zostaną ewakuowani z Ziemi na pokładzie dziesięcioosobowych eterycznych pojazdów sterowanych przez dwóch niewidzialnych inżynierów pokładowych. Wie, co mówi, bo niejednokrotnie już bywał zabierany do wyższych rzeczywistości… Myliłby się jednak ten, kto by – przykładając do zarysowanej powyżej rzeczywistości miarę klasycznej zachodniej percepcji rozumowej – sądził, że ma do czynienia z równie nielicznym co nieistotnym marginesem maniaków wyalienowanych z otaczającego ich świata. Po pierwsze bowiem Zachód od dawna nie używa miary swej klasycznej percepcji rozumowej, dając przed nią pierwszeństwo niewyobrażalnym wręcz gusłom. Po drugie zaś, choć animatorzy tej rzeczywistości w istocie stanowią grono nieliczne, ofiary ich aktywności liczy się grubymi tysiącami. Przemysł końca świata Od mniej więcej połowy lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia obserwujemy tworzenie się swoistego przemysłu końca świata, nawet jeśli niekoniecznie ma on nastąpić w roku 2012. Obrazy globalnej hekatomby coraz częściej wypełniają karty literatury pięknej i rażą z kinowych czy telewizyjnych ekranów, co szczególnie warte zaznaczenia w czasach, w których obraz ostatecznie zdominował słowo, a techniki komputerowe dały kinematografii bajeczne wręcz możliwości perfekcyjnej kreacji każdej wymyślonej rzeczywistości. Rzućmy okiem na kilka wybranych tytułów. Warto zacząć od nakręconego w roku 1996 Dnia Niepodległości Rolanda Emmericha, jako – można powiedzieć – wprawki reżysera przed podjęciem zadania realizacji 2012. Opowiada on o inwazji cywilizacji pozaziemskiej na Ziemię, niosącej naszemu światu totalną zagładę. Ale nie z nami takie numery – choć dziewięćdziesiąt procent ziemskiej populacji ginie, to jednak ludzie znajdują w sobie dość siły, by rękami mniejszości rasowo –etniczno -kulturowej w osobie murzyna, żyda i pijaczka-abnegata powstrzymać zagładę. Podobnie dzieje się w Armageddonie Michaela Baya z roku 1998 – pędząca ku ziemi gigantyczna asteroida zostaje unicestwiona przez wysłany ku niej prom kosmiczny jednakowoż kosztem życia jego załogi. Podobną ofiarę poniosą astronauci wysłani w identycznej misji, w pochodzącym również z roku 1998 Dniu zagłady Mimi Leder, aczkolwiek ich misja powiedzie się tylko połowicznie – śmiercionośna asteroida zostanie przepołowiona i jej „mniejsza połowa” niestety uderzy w Ziemię nie niszcząc jej definitywnie, ale przynosząc gigantyczne zniszczenia i śmierć milionów ludzi. Początek nowego stulecia przyniósł zarzucenie koncepcji zniszczenia naszej planety przez obiekt z kosmosu – nieskrępowane wizjonerstwo musiało ulec przed faktami, te zaś są takie, iż żaden nieznany obiekt nie znajduje się na tyle blisko Ziemi, nawet ukryty gdzieś za rogiem wszechświata, by zdołał w ciągu kilku lat do niej dolecieć. Za to w trzewiach naszego globu aż bulgoce od ciekawych możliwości. Z tej inspiracji powstało w roku 2004 Pojutrze znanego nam już Rolanda Emmericha – obraz gwałtownego ochłodzenia klimatu, wskutek którego półkulę północną skuwa lód, a z życiem udaje się ujść jedynie garstce najbardziej przedsiębiorczych, którzy kryją się w jednej z amerykańskich bibliotek, gdzie – znajdując dość opału w postaci książek – czekają na przybycie ekspedycji ratunkowej. Ideologia rozpaczy No i wreszcie opus magnum tegoż reżysera, który zdaje się wyrastać na głównego ideologa ekranowej zagłady, mianowicie 2012. Film ten to nie tylko najpełniejszy, najbarwniejszy, najdynamiczniejszy i najbardziej przerażający obraz zagłady. To coś znacznie więcej: swoiste ukoronowanie wysyłanego ludzkości od dwóch dekad komunikatu o jej nieuchronności. To swoista – żeby użyć skojarzenia filmowego – suma wszystkich strachów. Przyjrzyjmy się bowiem jego wymowie (niby w soczewce skupiającej cząstkowe przesłanie wcześniejszych obrazów). Oto nadchodzi kataklizm, w którym ginie 99,99 procent populacji. Z zagrożenia drwi sobie jedynie grupa trzymająca władzę – garstka możnych tego świata, których stać na zapłacenie miliarda euro za miejsce w niezatapialnej arce – premierzy, bankierzy, naftowi szejkowie. Znikąd pomocy – niezwykle wymownie rysuje się scena, w której pada podcięty gigantyczną falą posąg Chrystusa Zbawiciela w Rio de Janeiro. Po chwili taka sama fala dosięga Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie – potężna kopuła toczy się po placu przed bazyliką miażdżąc zgromadzonych tam wiernych i grzebiąc pod jej gruzami Ojca Świętego odprawiającego ostatnią Eucharystię. Widzicie – zdają się mówić twórcy filmu – i co wam z tej waszej religii? Gdzie jest wasz Bóg? Dlaczego nie przybywa na ratunek? Ciekawe, że papież nie znalazł się w gronie pasażerów arki przetrwania – byłby to wszak znakomity chwyt propagandowy: co z niego za pasterz, skoro opuszcza swoje owce, jednak z drugiej strony ważniejsze wydaje się pokazanie, iż w Nowym Wspaniałym Świecie, który powstanie, gdy opadną wody, nikt papieża nie chce. Notabene, w gronie wytypowanych do przeżycia nie znalazł się żaden duchowny chrześcijański. Rozpoczyna się Novus Ordo Saeculorum – ziemski raj dla nielicznych, gdzie nie będzie miejsca dla pospólstwa. O to właśnie – wyraźnie widać – chodzi animatorom powyższych wizji: o wzniecenie trwogi, rozpętanie psychozy strachu, a nade wszystko – wytworzenie poczucia beznadziei. Wszystko stracone, marnie zginiemy, nie stać nas przecież na zapewnienie sobie ocalenia. Skąd zresztą mielibyśmy go wypatrywać? Rozpacz. Otóż to – rozpacz. Kluczowe słowo w powyższym kontekście. Rozpacz to wszak dokładne przeciwieństwo jednej z trzech Boskich cnót – nadziei. Rozpacz to domena szatana, który doskonale wie, że nie zostało mu wiele czasu, pragnie zatem przed swym ostatecznym upadkiem zagarnąć jak najwięcej dusz. Przewiduje on w niedalekiej przyszłości nadejście jakiegoś poważnego zamętu – znaki czasów: anomalia w przyrodzie, kryzys gospodarczy, niepokoje społeczne, pozwalają się tego domyślać nawet ludziom – on zaś, obdarzony przecież anielską przenikliwością i inteligencją widzi to nieporównanie wyraźniej, przeto sączy w ludzkie dusze przekonanie, że już są ze szczętem zgubione. Warto zwrócić uwagę na przewrotność ojca kłamstwa (żeby było jasne, nikt bynajmniej nie zamierza zarzucać ich twórcom świadomego działania na rzecz szatana, wystarczy wszak wątpić w Bożą opatrzność, by jego swąd natychmiast wkradł się we wszystkie nasze poczynania). Wszystkie ukazane powyżej filmowe wizje niosą optymistyczne zakończenie: ostatecznie człowiek zwycięża. Ale to tylko iluzja mająca wbić człowieka w dumę, aby był pewny, że zwycięsko wyjdzie z każdych opałów. Czy bowiem, gdy spadnie nań cios, niekoniecznie nawet ostateczny, zwróci się ku miłosierdziu Bożemu, czy zawoła: Panie, ratuj mnie! (Mt 14, 30)? Z pewnością nie! Będzie się starał ratować samodzielnie, a ujrzawszy fiasko swoich poczynań popadnie w tym głębszą rozpacz. Rozpacz to grzech przeciwko Duchowi Świętemu – dotknięty nią człowiek staje na równi pochyłej wiodącej wprost ku zezwierzęceniu. Znakomicie pokazuje to Cormac McCarthy w powieści zatytułowanej Droga (na podstawie której nakręcono niezwykle wierny literackiemu oryginałowi film). Nie bardzo wiadomo, co się stało. Po prostu nadszedł kataklizm. W ślad za nim zaś – zimno i głód. I oto widzimy człowieka postnowoczesnego, który stopniem zdziczenia dalece przewyższywszy najprymitywniejszego z barbarzyńców zajada bliźniego swego aż mu się uszy trzęsą. A co na to Kościół? Powyższe obrazy nie powinny jednak przerażać chrześcijanina, który przecież natychmiast dostrzega w nich fałsz. Koniec świata jest bowiem dla chrześcijanina równie oczywisty jak samo świata istnienie. O jego nieuchronnym nadejściu upewnia go Pismo Święte słowami samego Jezusa Chrystusa, który w Ewangelii Mateuszowej wyraźnie mówi: I wtedy nadejdzie koniec (Mt 24, 14). Koniec czego? Doczesnej egzystencji rodzaju ludzkiego. Bo przecież ten świat nie został stworzony jako rzeczywistość wieczna, albowiem wieczny jest tylko Bóg i jego Królestwo, które nie jest z tego świata (J 18, 36). Centralnym jednak punktem końca naszego doczesnego świata będzie Paruzja, czyli powtórne przyjście Jezusa Chrystusa w pełni Jego chwały i Boskiego majestatu, aby – co wspominamy w codziennej modlitwie – sądzić żywych i umarłych. Perturbacje, czy to kosmiczne czy społeczne, będą jedynie dodatkiem. Tego właśnie kluczowego elementu prawdziwego końca świata brakuje we wszystkich opisanych powyżej elukubracjach współczesnych siewców strachu, dlatego też w chrześcijanach nie powinny one wzbudzać najmniejszego zaniepokojenia. Chrześcijanin końca świata się nie boi. Nawet, gdyby nastąpił on 21 grudnia 2012 roku (choć przeczy temu logika wiary, gdyż oznaczałoby to triumf ateistów i ukłon w stronę demonicznych bożków przedkolumbijskiej Ameryki, a Pan Zastępów nie kłania się nikomu, demony zaś strąca do piekła w ogień nieugaszony), prawdziwy chrześcijanin przyjąłby go z radością, jak wszystko, co przyjmuje z rąk swego Ojca. Wiemy na pewno, że niebo i ziemia przeminą (Mt 24, 35), nie wiemy jednak, kiedy to się stanie. Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które ojciec ustalił swoją władzą (Dz 1, 7), ba, o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec (Mk 13, 32). Jedyne czego mamy być pewni to, że Dzień Pański przyjdzie tak jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: „Pokój i bezpieczeństwo” – tak niespodziewanie przyjdzie na nich zagłada jak bóle na brzemienną i nie umkną (1 Tes 5, 2). Nikt nie zostanie ostrzeżony – od bez mała dwóch tysięcy lat mamy wszak Nowy Testament, który jest jednym wielkim ostrzeżeniem – lecz dwóch będzie w polu: jeden będzie wzięty, drugi zostawiony. Dwie będą mleć na żarnach: jedna będzie wzięta, druga zostawiona (Mt 24, 40-41). Mamy przeto, wzorem panien mądrych (Mt 25, 1-13), uważać, aby serca nasze nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie spadł na was znienacka jak potrzask (Łk 21, 34-35). Pieczołowicie dbając o czystość duszy, poprzez życie pełnią sakramentów, ze spokojem, a jednocześnie przepełnieni świętą niecierpliwością oczekujemy spełnienia naszych nadziei, Panie, przyspiesz więc przyjście Twego Królestwa! (Tertulian), pomni na słowa św. Piotra, by starać się przyspieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią (2 P 3, 12), kto bowiem wytrwa do końca, ten będzie zbawiony (Mt 10, 22). Chrześcijanin nie tylko więc, jak to już zostało powiedziane, nie boi się końca świata, ale wręcz nie może się go doczekać. Bo dla chrześcijanina koniec świata to przecież koniec padołu łez, to niebo nowe i ziemia nowa, to Miasto Święte – Jeruzalem Nowe, to przybytek Boga z ludźmi, w którym Bóg zamieszka wraz z nimi i otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie, ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły (Ap 21, 1-5). Marana tha! – Przyjdź, Panie Jezu! Amen (Ap 22, 20). Jerzy Wolak |