"Krótka opowieść o Antychryście" | ||||
Wpisał: Mirosław Dakowski | ||||
13.11.2008. | ||||
Strona 1 z 2 [Władimir Solowiow był wielkim myślicielem i filozofem końca XIX wieku w Rosji. „Tri rozgowora” z lat 1899-1900 były zwieńczeniem jego poszukiwań duchowych, zakończonych chyba konwersją na katolicyzm. A w Rozmowie trzeciej – mieści się prorocza perełka „Krótka opowieść o Antychryście”. Umieszczam tu jej skrót. Według „Wyboru pism” wydanych przez „W drodze”, Poznań 1988. MD] Europa w dwudziestym pierwszym wieku stanowi związek mniej lub więcej demokratycznych państw - europejskie stany zjednoczone. Rozwój kultury zewnętrznej, nieco zahamowany wskutek mongolskiego najazdu i walki wyzwoleńczej, nabrał znowu żywego tempa. Natomiast sprawy zaprzątające wewnętrzną świadomość - problem życia i śmierci, ostatecznego losu świata i człowieka - dodatkowo powikłane w wyniku nowych badań i odkryć fizjologicznych i psychologicznych, pozostają nadal nie rozwiązane. Następuje tylko jeden doniosły fakt negatywny: ostateczny upadek teoretycznego materializmu. Wyobrażenie o świecie jako systemie tańczących atomów i o życiu jako rezultacie mechanicznego nagromadzenia najdrobniejszych zmian substancji - takie wyobrażenie nie mogło już zadowolić ani jednego myślącego umysłu. Ludzkość na zawsze wyrosła z tych filozoficznych powijaków. Z drugiej strony wszakże staje się jasne, że wyrosła ona również z dziecięcej zdolności do naiwnej, spontanicznej wiary. Takich pojęć, jak Bóg, który stworzył świat z niczego, itp., przestają uczyć już nawet w szkołach elementarnych. Wypracowany został pewien ogólny podwyższony poziom wyobrażeń o tych sprawach, poniżej którego nie może zejść żaden dogmatyzm. I kiedy ludzie myślący w swojej ogromnej większości pozostają zupełnie niewierzący, to nieliczni wierzący stają się wszyscy z konieczności również - myślącymi, spełniając zalecenie apostoła: bądźcie dziećmi w sercu, ale nie w umyśle. Był w owym czasie pośród nielicznych wierzących spirytualistów pewien człowiek niezwykły - wielu nazywało go nadczłowiekiem - równie daleki od dziecięctwa umysłu, jak i serca. Dzięki swojej genialności już w wieku trzydziestu trzech lat zasłynął on szeroko jako wielki myśliciel, pisarz i działacz społeczny. Doświadczając w sobie samym ogromnej siły ducha, był niezmiennie przekonanym spirytualistą, a jasny umysł ukazywał mu zawsze prawdę, w którą należy wierzyć: dobro, Boga, Mesjasza. I wierzył w to, ale kochał tylko siebie samego. Wierzył w Boga, ale w głębi duszy mimo woli i instynktownie dawał pierwszeństwo przed Nim - sobie. Wierzył w Dobro, ale wszechwidzące Oko Wieczności wiedziało, że człowiek ten pokłoni się złej mocy, skoro go ona tylko spróbuje przekupić - nie ułudą uczuć i niskich namiętności, nawet nie subtelną przynętą władzy, lecz jedynie poprzez bezgraniczną miłość własną. Zresztą ta miłość własna nie była ani nieświadomym odruchem, ani szaleńczym uroszczeniem. Poza wyjątkową genialnością, urodą i szlachetnością również najwyższe znamiona wstrzemięźliwości, bezinteresowności i czynnej filantropii dostatecznie usprawiedliwiały, jak się zdawało, ogromną miłość własną tego wielkiego spirytualisty, ascety i filantropa. I czy można go winić za to, że tak hojnie Bożymi darami uposażony, ujrzał w nich szczególne znaki wyjątkowej dla siebie przychylności z góry i widział w sobie kogoś drugiego po Bogu, jedynego w swoim rodzaju syna Bożego? Jednym słowem, uznał siebie za tego, kim w rzeczywistości był Chrystus. Ale ta świadomość swojej najwyższej godności uformowała się w nim nie jako jego moralny obowiązek wobec Boga i świata, lecz jako jego prawo i poczucie pierwszeństwa przed innymi, a głównie przed Chrystusem. Początkowo nie czuł nawet do Jezusa wrogości. Uznawał Jego mesjańską rolę i godność, ale tak naprawdę to widział w Nim tylko swojego największego poprzednika - czyn moralny Chrystusa i Jego absolutna jedyność były dla tego zamroczonego miłością własną umysłu niezrozumiałe. Rozumował on tak: "Chrystus przyszedł przede mną; ja jestem drugi; ale przecież to, co w porządku czasowym jest późniejsze, w istocie jest pierwsze. Przychodzę jako ostatni, u kresu dziejów, właśnie dlatego że jestem doskonałym, ostatecznym zbawicielem. Ów Chrystus jest moim zwiastunem. Jego misją było poprzedzenie i przygotowanie mojego przyjścia". I w tej myśli wielki człowiek dwudziestego pierwszego wieku odnosił do siebie to wszystko, co powiedziano w Ewangelii o drugim przyjściu, tłumacząc to przyjście nie jako powrót tegoż Chrystusa, lecz jako zastąpienie poprzedniego Chrystusa ostatecznym, to znaczy nim samym. W tym stadium „człowiek przyszłości” niewiele jeszcze przejawia cech charakterystycznych i oryginalnych. Przecież w podobny sposób patrzał na swój stosunek do Chrystusa na przykład Mahomet - mąż prawy, którego nie można obwiniać o jakąkolwiek złą intencję. Wynosząc siebie ponad Chrystusa, człowiek ów uzasadnia to jeszcze takim rozumowaniem: "Chrystus, głosząc i urzeczywistniając w swoim życiu dobro moralne, naprawiał ludzkość, ja zaś jestem powołany do tego, aby być dobroczyńcą tej częściowo naprawionej, częściowo nie naprawionej ludzkości. Ja dam wszystkim ludziom wszystko, co im potrzebne. Chrystus jako moralista dzielił ludzi na dobrych i złych, ja połączę ich za pomocą dóbr jednakowo potrzebnych dobrym i złym. Będę prawdziwym przedstawicielem tego Boga, który każe świecić swemu słońcu nad dobrymi i złymi, który spuszcza rosę na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Chrystus przyniósł miecz, ja przyniosę pokój. On groził ziemi strasznym sądem ostatecznym - ale przecież ostatecznym sędzią będę ja, a sąd mój będzie nie sądem prawdy tylko, lecz sądem łaski. Będzie i prawda w moim sądzie, ale nic prawda odpłacająca, lecz prawda rozdzielająca. Wszystkich wyróżnię i każdemu dam według jego potrzeb". I w takim oto nastroju ducha oczekuje on jakiegoś wyraźnego Bożego wezwania do dzieła ponownego zbawienia ludzkości, jakiegoś widomego i zadziwiającego świadectwa, że jest on starszym synem, umiłowanym pierworodnym Boga. Czeka i karmi swoją jaźń świadomością swych nadludzkich cnót i talentów - przecież jak było powiedziane, jest to człowiek o nienagannej moralności i niezwykłym geniuszu. Wyczekuje dumny mąż sprawiedliwy najwyższej sankcji, aby rozpocząć zbawianie ludzkości - i nic może się doczekać. Minęło mu już trzydzieści lat, przechodzą jeszcze trzy lata. I oto błyska w jego głowie i przenika go do szpiku kości gorącym dreszczem myśl: "A jeśli?... A nuż to nie ja, tylko ten... Galilejczyk... A nuż nie jest On mym zwiastunem, lecz prawdziwym, pierwszym i ostatnim? Ale przecież w takim razie powinien być żyw... Gdzież On jest? A jeśli przyjdzie do mnie... teraz, tutaj... Co Mu powiem? Przecież będę musiał oddać Mu pokłon jak ostatni głupi chrześcijanin, jak jakiś rosyjski mużyk mamrotać bez sensu: Panie Jezusie Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym, albo niczym polska baba paść krzyżem. Ja, świetlany geniusz, nadczłowiek. Nie, nigdy!" I w tym momencie w miejsce poprzedniego rozumnego, chłodnego szacunku dla Boga i Chrystusa rodzi się i rośnie w jego sercu najpierw jakaś zgroza, a potem kłująca i całe jego jestestwo ściskająca i dławiąca zazdrość oraz wściekła, pełna pasji nienawiść. „Ja, ja, a nie On! Nie ma Go wśród żywych, nie ma i nie będzie. Nie zmartwychwstał, nie, nie, nie! Zgnił, zgnił w grobie, zgnił jak ostatnia..." I z pianą na ustach, konwulsyjnymi skokami wybiega z domu, z ogrodu, i w głuchą, ciemną noc biegnie skalistą ścieżką... Pasja cichnie w nim i zastępuje ją głucha i ciężka jak te skały, mroczna jak ta noc rozpacz. Zatrzymuje się nad stromym urwiskiem i słyszy daleko w dole niewyraźny szum płynącego po kamieniach potoku. Nieznośny żal ściska jego serce. Nagle coś się w nim porusza. "Wezwać Go - zapytać, co mam robić?" I wśród mroku ukazuje mu się pełen łagodnego smutku obraz. "On się nade mną lituje... Nie, nigdy! Nie zmartwychwstał, nie zmartwychwstał!" I rzuca się z urwiska. Ale coś sprężystego, jakby słup wodny, utrzymuje go w powietrzu, czuje wstrząs, jakby rażony prądem elektrycznym, i jakaś siła odrzuca go wstecz. Na moment traci świadomość, a kiedy ją odzyskuje, klęczy w odległości kilku kroków od urwiska. Przed nim rysuje się jakaś promieniejąca fosforycznym zamglonym światłem postać, której dwoje oczu nieznośnym ostrym blaskiem przenika jego duszę... A on widzi tych dwoje przenikliwych oczu i słyszy ni to w sobie, ni to z zewnątrz jakiś dziwny głos - głuchy, wręcz zdławiony, a zarazem wyraźny, metaliczny i całkowicie bezduszny, jakby pochodził z fonografu. I głos ten mówi mu: "Synu mój umiłowany, w tobie całe moje upodobanie. Czemuś nie wybrał mnie? Dlaczego czciłeś tamtego, nędznego, i jego ojca? Jam bóg i ojciec twój. A tamten, ukrzyżowany nędzarz, jest obcy mnie i tobie. Nie mam innego syna prócz ciebie. Tyś jedyny, jednorodzony, równy mnie. Miłuję cię i niczego od ciebie nie żądam. I tak jesteś piękny, wielki, potężny. Czyń swoje dzieło w imię twoje, nie moje. Nie żywię ku tobie zazdrości. Miłuję cię. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Tamten, którego uważałeś za boga, żądał od swego syna posłuszeństwa, i to posłuszeństwa bez granic... aż do śmierci krzyżowej - a kiedy był on na krzyżu, nie przyszedł mu z pomocą. Ja niczego od ciebie nie żądam, a pomogę ci. Dla ciebie samego, dla twej własnej wolności i wyższości i gwoli mojej czystej, bezinteresownej ku tobie miłości - pomogę ci. Przyjmij ducha mojego. Jak dawniej duch mój płodził cię w Pięknie, tak teraz płodzi cię w mocy". Przy tych słowach tajemniczej postaci usta nadczłowieka mimo woli rozchyliły się, dwoje przenikliwych oczu przybliżyło się tuż do jego twarzy i poczuł, jak ostry, lodowaty strumień wszedł weń i napełnił całe jego jestestwo. Jednocześnie poczuł w sobie niezwykłą moc, rześkość, lekkość i zapał. W tejże chwili jaśniejące oblicze i dwoje oczu nagle znikło, coś uniosło nadczłowieka ponad ziemię i zaraz opuściło go w jego ogrodzie, u drzwi domu. Następnego dnia nie tylko osoby odwiedzające wielkiego człowieka, ale nawet jego słudzy byli zdumieni jego osobliwym, natchnionym jakimś wyglądem. Jeszcze bardziej by się wszakże zdumieli, gdyby mogli widzieć, z jaką nadnaturalną szybkością i łatwością pisał on, zamknąwszy się w swoim gabinecie, swe znakomite dzieło pod tytułem "Otwarta droga do powszechnego pokoju i pomyślności".
|
||||
Zmieniony ( 13.11.2008. ) |