Świąteczne życzenia? Chcieliśmy przeżyć...
Wpisał: Kazimierz Szymański   
23.12.2012.

Świąteczne życzenia? Chcieliśmy przeżyć...

 

2012-12-23 http://www.pch24.pl/swiateczne-zyczenia--chcielismy-przezyc,10971,i.html#ixzz2FtXZJnze

 

Mróz, ciężka praca, kawałek czarnego chleba jako opłatek i litania loretańska zamiast pasterki – tak wyglądała Wigilia na zesłaniu, w rejonie Archangielska. Dla PCh24.pl opowiada o niej zesłaniec Kazimierz Szymański ze Związku Sybiraków w Krakowie.

 Pan Kazimierz – szacowny, starszy pan, z laseczką. Gdy umawiamy się z nim na wywiad przez telefon, jest bardzo chętny do rozmowy. Opowie nam pan o Wigilii na zesłaniu? – Proszę pana, bardzo chętnie… tylko czy będę miał panu dużo do powiedzenia akurat na ten temat? – zastanawia się.

 Do powiedzenia ma jednak dużo. Wita nas serdecznym, mocnym uściskiem dłoni. Uśmiecha się. Uśmiech znika jednak, gdy zaczyna snuć opowieść o wojennych przeżyciach. Bo pan Kazimierz przeżył wiele. Sowieci przyszli do jego domu gdy miał 11 lat, w lutym 1940 roku. Jego ojciec był żołnierzem, piłsudczykiem. Ukrywał się przed czerwonoarmistami. Gdy dowiedział się, że rodzina ma zostać zesłana, chciał jechać razem z nimi. Nie zdążył jednak na pociąg.

 Pociąg to zresztą dużo powiedziane. Zesłańcy jechali bydlęcymi wagonami, w tragicznych warunkach sanitarnych. Potrzeby fizjologiczne musieli załatwiać do otworu, w kącie wagonu. Na miejsce, rejon Archangielska, dotarli po sześciu tygodniach. Pan Kazimierz, jego matka i dwoje rodzeństwa. Starsi bracia naszego rozmówcy zostali w Polsce. Byli już dorośli, uczyli się w gimnazjum w Wilnie i wstąpili do wojska.

 Jak wyglądało miejsce zesłania? Trzy baraki, osiemset osób, około trzysta rodzin. W barakach izby. Wielkość? Około trzydzieści metrów. W izbie w której mieszkał pan Kazimierz było dziewiętnaście osób. Prycze, na środku piec. Czy było ciepło? Wracając z pracy, każdy przynosił klocek drewna, więc piec grzał. Na co dzień ciężka praca. Mróz. Dzień mija za dniem. By jeść i przeżyć trzeba pracować. – Tajga jest piękna, ale bardzo niebezpieczna – wspomina, odbiegając na moment od opowieści pan Kazimierz.

 Skąd wiedzieliście, że nadeszła Wigilia, dzień 24 grudnia?

Starsze osoby liczyły dni. Ale też w baraku, gdzie siedzieli pilnujący nas strażnicy zawsze wisiał na ścianie sowiecki dziennik „Prawda”. Przechodząc, można było odczytać datę. Gazeta przychodziła tam oczywiście z pewnym opóźnieniem, ale pozwalała się orientować w datach.

 Jak się ten dzień zaczął? Jak wcześnie wstawaliście?

Wstawaliśmy bardzo wcześnie. Było jeszcze ciemno. Nadzorca naszego baraku stukał na pobudkę w coś metalowego. Zaczynał się normalny dzień pracy. Wiedzieliśmy, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, ale w łagrze nie miało to żadnego znaczenia.

 Co dalej?

Szliśmy po jedzenie. Dostawaliśmy na cały dzień niewiele ponad kilogram chleba, czarnego. Taką małą pajdę trzeba było podzielić na trzy kawałki, czyli na śniadanie, obiad i kolację. Każdy z tych trzech kawałków musiał być z kolei rozdzielony między naszą rodzinę, czyli mnie, moją mamę, brata i siostrę. Do tego była jeszcze zupa w której były jakieś liście kapusty, może trochę kaszy. To wszystko.

 Dało się pracować przy takich racjach żywnościowych?

Mój Boże, trzeba było pracować…

 …Mdlał Pan?

Nie. Byłem przyzwyczajony do pracy. W domu rodzinnym praca na roli to była dla mnie codzienność. Wracałem ze szkoły, rzucałem torbę, i pomagałem rodzicom. Oczywiście w łagrze nie było warunków do pracy. Były straszliwe mrozy, mało jedzenia. Ale nie było wyjścia. Pilnowali nas. Każdego wieczora, przed wejściem do baraku, liczono nas. Podobnie rano, gdy wychodziliśmy do pracy.

 Jak zimno było w grudniu?

Trudno powiedzieć. Teoretycznie była zasada, że jak temperatura jest poniżej 50 stopni, to nie pracujemy. A skąd było wiadomo jaka jest temperatura? Pilnujący nas brygadziści mieli jakiś termometr, ale on był zepsuty. Pamiętam, że były mrozy, gdy drzewa po prostu pękały. Wtedy musiało już być piekielnie zimno.

 A więc jest Wigilia, mróz. Po odebraniu żywności idziecie do pracy…

Tak. Ja pracowałem przy wycinaniu drzew. Na miejsce pracy szliśmy wydeptaną ścieżką. Wokół nas były ściany śniegu. Brygadziści szli po jednym z przodu i z tyłu. Udało się wtedy zmówić modlitwę. Czasem nawet można było odśpiewać pieśń. Strażnicy jednak bardzo tego nie lubili i jak tylko usłyszeli śpiew, natychmiast nas uciszali.

Praca była bardzo ciężka. Trzeba było wyrobić normę, żeby dostać zapłatę…

… zapłatę?...

Tak, pajdę chleba, o której Panu opowiadałem. Trzeba więc było ściąć odpowiednią ilość drzew. Przed pracą musieliśmy jednak rozpalić ognisko w pobliżu planowanej wycinki, żeby co jakiś czas się ogrzewać. Brygadziści to tolerowali. Potem musieliśmy odgarnąć śnieg przy drzewie, w miejscu, gdzie mieliśmy je ścinać. Po ścięciu, trzeba było jeszcze pociąć takie drzewo na dziesięciometrowe kloce, a to co zostało musiało zostać pocięte na mniejsze kawałki, by palić nimi w piecu. Była to wyjątkowo ciężka praca.

 Po pracy wrócił Pan do baraku. Jak wyglądał ten wigilijny wieczór?

Pamiętam, że mama miała trochę kaszy jęczmiennej. Dostaliśmy ją jakiś czas wcześniej od krewnych z Nieświeża, w paczce, którą do nas wysłali. Mama zatrzymała tę kaszę właśnie na Wigilię. Zjedliśmy ją.

 Potrawa wigilijna?

Tak to miało być. W naszej izbie było zresztą wyjątkowo przygnębiająco. Gdy przyjechaliśmy na miejsce zesłania, razem z nami mieszkali rodzina państwa Rachwałów. Byli to mąż, żona i sześcioro dzieci. Pani Rachwał była w ciąży. Dziecko urodziło się w baraku, i zmarło z wycieńczenia, bo nie było go czym karmić. Pani Rachwał zmarła wkrótce po nim. Jej mąż został więc sam z garstką dzieci. Po śmierci żony kompletnie postradał zmysły. Zaczął wyklinać na Stalina i pilnujących nas brygadzistów. Ktoś z baraku doniósł i pan Rachwał stanął przed sądem. Do baraku już nie wrócił i dzieci zostały same, bez jedzenia, bez opieki. Na ile więc wszyscy w izbie mogliśmy, to pomagaliśmy tym dzieciom. Ale te wydarzenia odcisnęły swoje piętno na mieszkańcach izby.

 Łamaliście się opłatkiem?

Mama zostawiła kawałek chleba, który służył nam za opłatek. I tym kawałkiem dzieliliśmy się wszyscy w izbie. 

Czego sobie życzyliście?

Żeby przeżyć. Chcieliśmy to wszystko przeżyć.

 Śpiewaliście kolędy?

Nie wolno było śpiewać. Gdyby ktoś z pilnujących nas usłyszał, że śpiewamy od razu by tego zakazał. Nie było sensu ryzykować.

 Choinka?

Izba, w której siedzieliśmy była malutka, nas, mieszkańców, było wielu. Na żadne drzewko nie było po prostu miejsca.

 Modliliście się?

Tak. Odmawialiśmy litanię loretańską. Była w izbie kobieta, która miała ze sobą książeczkę. I właściwie to chyba wszystko…

Rozmawiał: Krzysztof Gędłek