Ktoś musi umrzeć, żeby żyć mógł ktoś
Wpisał: Iza Brodacka   
30.12.2012.

Ktoś musi umrzeć, żeby żyć mógł ktoś

 

 

Iza Brodacka

 

 

Kilka lat temu przez media przetoczyła się dyskusja na temat transplantologii. Ujawnienie kilku afer związanych z przeszczepianiem narządów, sprawa doktora G, oraz programy poświecone osobom, które niespodziewanie obudziły się ze śpiączki spowodowały wówczas radykalne zmniejszenie liczby dawców. W sukurs medykom ruszyli celebryci.

 

Gdyby nie postępy w transplantologii znacznie krócej tworzyliby swoje dzieła reżyser Robert Altman i kompozytor Tadeusz Nalepa” napisał Piotr Gabryel w „Rzeczpospolitej”. Jednemu z artystów przeszczepiono serce, drugiemu nerkę. O poprzednich właścicielach serca i nerki nie dowiedzieliśmy się niczego. To anonimowi dawcy części zamiennych, których opłaca się kokietować póki żyją, aby umieścili w portfelu stosowną deklarację, ale nie ma najmniejszego powodu żeby się nimi zajmować po ich użytecznej śmierci.

 

Pod akcją „ Tak dla przeszczepów” podpisało się wówczas, oprócz Piotra Gabryela bardzo wiele znanych osób, w tym Rafał Ziemkiewicz i Bronisław Wildstein, których szczerze mówiąc nie podejrzewałam o udział w podobnych przedsięwzięciach, zarezerwowanych zwykle dla egzaltowanych panienek, pierwszych dam i aktorek namawiających (jak Krystyna Janda) młodych ludzi do „dzielenia się narządami”.

Do edukowania społeczeństwa w kierunku szczodrobliwego stosunku do narządów zmarłych krewnych włączyły się popularne seriale. W serialu „Na Wspólnej” jedna z bohaterek flirtuje z młodym człowiekiem, któremu przeszczepiono serce jej zmarłego męża. Nie jestem w stanie śledzić serialu, a w szczególności tego  idiotycznego i niesmacznego wątku, ale pedagogiczne intencje autorki scenariusza są wyraźne.

 

Światowe osobistości dając przykład Kowalskiemu jak powinien zachowywać się elegancki i światły człowiek ryzykują niewiele, bo albo są zbyt wiekowe, albo zbyt znane, aby bezkarnie rozebrać je na części zamienne. Anonimowy Kowalski nie może być jednak zupełnie pewien, że coś takiego go nie spotka.

Znam przypadek dziewczynki, która po upadku z konia zapadła w śpiączkę i życie zawdzięcza tylko determinacji ojca. Nie słuchając lekarzy usiłujących uzyskać zgodę na pobranie od córki narządów, umieścił ją w prywatnej klinice, gdzie została skutecznie obudzona.

 

  Kiedyś życie mógł nam odebrać żołnierz, kat albo przestępca. Nigdy lekarz. Od czasów Hipokratesa, etyka lekarska uległa jednak nieodwracalnej erozji, a nad medycyną unosi się duch doktora Mengele.

 

 Zabójstwa dokonywane w białych (a raczej w gumowych) rękawiczkach ułatwia ustawa o, tak zwanym eufemistycznie, „testamencie życia”. Jej projekt nie był konsultowany ze środowiskiem lekarskim -przede wszystkim z onkologami, anestezjologami i specjalistami od medycyny paliatywnej. Wiedzą oni najlepiej, że ludzie nieuleczalnie chorzy,  nawet w stadiach terminalnych, walczą najczęściej ( wbrew oczywistości) o każdy dzień życia, domagając się kosztownych terapii, mierząc ciśnienie, stosując rygorystyczne diety. Nieliczne przypadki tych, którzy naprawdę chcieliby umrzeć, mają jednak otworzyć furtkę prawną do zaniechania leczenia ludzi młodych, nadających się na części zamienne, którzy podpisali kiedyś bezmyślnie „testament śmierci” niesłusznie zwany „ testamentem życia”. ( kłania się tu Wielki Językoznawca) Taki dokument podpisuje osoba zdrowa, antycypując swoją ocenę, niewyobrażalnej dla niej sytuacji.

 Wiemy jednak, że ocena własnej sytuacji zmienia się choćby z wiekiem. Wiele nastolatek twierdzi na przykład, że życie po trzydziestce nie ma żadnego sensu - a potem na szczęście większość zmienia zdanie. Wspomniana wyżej niefortunna amazonka, u której stwierdzono śmierć pnia mózgu, nie miałaby jednak możliwości zmiany zdania i gdyby nie ojciec, zostałaby w majestacie prawa zamordowana. W dyskusji w TVN ( niestety nie pamiętam daty) brała udział matka podobnie uratowanego z rąk lekarzy chłopca.

 

Ewentualnym obrońcom dobrego imienia lekarzy przypomnę, że znalazły się w tym szlachetnym gronie indywidua, zadające pacjentowi okrutną śmierć przez uduszenie, dla 300 złotych od zakładu pogrzebowego. ( Proces „łowców skór”).

 

  Przewodniczący zespołu do spraw bioetyki, Jarosław Gowin kazał nam wierzyć na słowo, że „testament życia” nie ma nic wspólnego z eutanazją. Wspierał go Piotr Winczorek twierdząc, że zaniechanie leczenia nie jest eutanazją ani pomocą w samobójstwie: „ponieważ śmierć zadają nie ludzie, a nieubłagane siły przyrody”. 

Trudno uwierzyć, że jeden z panów jest filozofem a drugi znanym prawnikiem. Jeżeli ofiara wypadku ma krwotok tętniczy, a obecny przy tym pan Winczorek zaniecha zawiązania opaski zaciskowej, to za śmierć ofiary przez wykrwawienie odpowiada przed sądem pan Winczorek, a nie nieubłagana przyroda ani Pascal, który sformułował odpowiednie prawo fizyki.

 

 Twarde fakty to: starzenie się społeczeństw, połączone z zapaścią systemów emerytalnych i ochrony zdrowia oraz światowy kryzys finansowy. W takich okolicznościach zawsze rośnie liczba litościwych, którzy są gotowi dopomóc ludziom starym czy chorym- oczywiście dla ich własnego dobra-w przeniesieniu się do lepszego świata. Faktem jest również żywiołowy rozwój światowego rynku handlu narządami. Powinno to skłaniać szlachetnych propagatorów „dobrej śmierci” oraz „życia po życiu -ale w kawałkach”, do zastanowienia się czy dobrze wiedzą, w czym uczestniczą.

Bo jak to mówią, głupota nieodróżnialna jest w skutkach od faszyzmu.