"Cud cudów"
Wpisał: Mirosław Dakowski   
19.11.2008.

"Cud cudów"

            "Śledztwo" Vittorio Messoriego w sprawie najbardziej wstrząsającego cudu maryjnego

Włodzimierz Rędzioch [z Niedzieli, nr. 51-52, 1998 Przypominam, na stronie jest już coś na ten temat. Warto przeczytać całą książkę! MD]

            "Żaden wierzący nie byłby tak na­iwny, by prosić Boga o przywrócenie mu odciętej nogi. Tego rodzaju cudu, który byłby decydujący, nigdy nie od­notowano. Możemy też spokojnie stwierdzić, że nigdy go nie odnotuje­my". Są to słowa Felixa Michauda, jed­nego z synów oświecenia, którzy pisali słowo "rozum” dużą literą i odrzucali zjawiska nadprzyrodzone, uważając je za przejaw ciemnoty zabobonnego ludu.

            Inny znany pozytywista i literat, Emil Zola, słynny również z pamfle­tów "kompromitujących" objawienia w Lourdes, napisał z ironią o wotach w grocie Massabielle: "Widzę wiele lasek, wiele kul. Lecz nie zauważyłem ani jednej protezy nogi". Chciał przez to powiedzieć, że z wielu chorób moż­na się wyleczyć, również dzięki nie znanym jeszcze nauce siłom psychicz­nym człowieka. Lecz odcięta noga to zupełnie coś innego - gdyby nagle odrosła, mielibyśmy do czynienia z cudem, którego rozum nie mógłby podważyć.

            Jednak taki cud wydarzył się w 1640 r. w Hiszpanii, w małym mias­teczku Calandal Przez ponad trzy wieki panowała na ten temat zmowa milczenia. Warto więc dzisiaj przypomnieć to nadprzyrodzone wydarze­nie, którego ówcześni nie wahali się nazwać El milagro de los milagros (cudem cudów). 25 marca 1617 r. w dniu Zwiasto­wania Pańskiego w Calandzie, w pus­tynnym zakątku Aragonii, urodził się Miguel Juan Pellicer, drugie z ośmior­ga dzieci ubogich rolników, Miguela Pellicera Maya i Marii Balasco. Chło­piec był analfabetą i wraz z całą rodzi­ną pracował na roli. Gdy miał 19 lat, opuścił dom rodzinny i udał się do wu­ja, mieszkającego w okolicach miasta Castellón de la Piana, gdzie pracował jako najemny robotnik rolny. Pewne­go letniego dnia w 1637 r. Miguel Ju­an jechał na załadowanym zbożem wozie, z którego spadł i dostał się pod koła. Jedno z nich przejechało mu no­gę tuż pod prawym kolanem. Wuj naj­pierw zawiózł go do szpitala w Castel­lón, a następnie do oddalonej o 60 km Walencji. Zabiegi lekarzy nie odniosły jednak żadnego skutku i stan nogi po­gorszył się. Pellicer, choć bardzo cier­piał, postanowił udać się do Saragos­sy - słynnej ze znakomitego szpitala Real y General Hospital de Nuestra Seńora de Gracia i z sanktuarium Matki Bożej del Pilar, do której żywił on szczególne nabożeństwo.

            Warto dodać, że sanktuarium w Sa­ragossie to jedna z najważniejszych świątyń maryjnych na świecie. Trady­cja głosi, że sanktuarium powstało w miejscu, gdzie w 40 r. Apostołowi Jakubowi ukazała się Matka Boża stojąca na kolumnie (pilar).

            Niestety, tamtejsi lekarze stwierdzi­li rozległą gangrenę i postanowili am­putować Miguelowi nogę. Operacji dokonał znany w całej Aragonii prof. Juan de Estanga wraz ze swymi asy­stentami. Młody praktykant, niejaki Juan Lorenzo Garcia, zakopał odcię­tą "cztery palce pod kolanem" koń­czynę na przylegającym do szpitala cmentarzu.

            Po odbytej operacji Miguel Juan przebywał w szpitalu jeszcze kilka miesięcy, tzn. do wiosny 1638 r. Na­stępnie utrzymywał się z jałmużny (kanonicy opiekujący się sanktuarium Matki Bożej pozwolili mu żebrać przed świątynią). Wszyscy mieszkań­cy Saragossy (miasto liczyło wów­czas ok. 25 tys. mieszkańców) znali tego młodego i pobożnego pordiosero (żebraka), który codziennie rano uczestniczył we Mszy św. przed obli­czem Madonny del Pilar i nacierał swój kikut olejem z lampek oliwnych w świątyni.

            Po dwóch latach takiego życia, za namową księży z rodzinnego miastecz­ka, Pellicer postanowił wrócić do do­mu. Na początku marca 1640 r. roz­począł podróż, która trwała prawie ty­dzień. Chociaż ubodzy rodzice przy­jęli go z otwartymi rękami, Miguel Ju­an nie chciał być dla nich ciężarem, postanowił więc ponownie żyć z jał­mużny. Prosił o nią nie tylko miesz­kańców Calandy, ale także chłopów z okolicznych wiosek, gdzie udawał się na osiołku. Trzeba wyjaśnić, że w owych cza­sach żebractwo nie upokarzało czło­wieka, a wręcz było obowiązkiem lu­dzi kalekich, którzy nie mogli wykony­wać żadnej pracy. Pomaganie żebra­kowi było natomiast wyrazem ewan­gelicznej miłości, a równocześnie sposobem, by zasłużyć na wieczne zbawienie.

            W czwartek 29 marca 1640 r. w Ca­landzie zatrzymał się oddział żołnierzy królewskich, których zakwaterowano w prywatnych domach. Również ro­dzinie Pellicer przydzielono jednego z kawalerzystów - dano mu do dys­pozycji łóżko kalekiego syna, który przygotował sobie posłanie na podło­dze w izbie rodziców. Miguel Juan udał się na spoczynek tuż po godz. 22-giej. Mniej więcej pół godziny później do pomieszczenia, gdzie spał, weszła jego matka. Od razu poczuła miły, lecz nie znany jej zapach, następ­nie zdumiona zauważyła, że spod płaszcza, pod którym spał syn, wysta­ją dwie nogi. Przestraszona, zawołała męża, który stwierdził, że pod płasz­czem leżał rzeczywiście Miguel Juan z cudownie odrośniętą nogą. Sądząc po bliznach na łydce, była to ta sama noga, którą amputowano mu w Saragossie i zakopano na przyszpitalnym cmentarzu trzy lata wcześniej!

            Można sobie wyobrazić, co się póź­niej działo w domu rodziny Pellicer. Owej nocy w Calandzie nikt nie spał. W atmosferze ogólnego podniecenia dyskutowano na temat tego niezwyk­łego wydarzenia, którego wszyscy byli naocznymi świadkami. Ponieważ cudownie uzdrowiony wyjawił, że gdy „odzyskał” nogę, śnił, że znajduje się w kaplicy Matki Bożej dei Pilar i naciera kikut olejem z lam­pek oliwnych, wszyscy zgodnie przy­pisali ten cud wstawiennictwu Naj­świętszej Maryi Panny czczonej w Saragossie.

            Żołnierze, którzy spędzili tę niezwyk­łą noc w Calandzie, roznieśli sensa­cyjną wiadomość po okolicy. Dlatego też już w poniedziałek w miasteczku zjawił się proboszcz z sąsiedniego miasta Mazalon wraz ze swym wika­riuszem i notariuszem miejskim. Miguel Andru, notariusz królewski (nota­rio real), sporządził akt - dokument państwowy - z dokładnym opisem wydarzeń. Świadków cudownego od­zyskania kończyny przez Miguela Ju­ana były tysiące. Pochodzili oni z róż­nych miejscowości regionu i różnych środowisk społecznych, a poza tym byli to ludzie wiarygodni. Nic więc dziw­nego, że mimo rygorystycznie prze­prowadzonego procesu specjalnie powołana komisja kościelna nie miała zbyt wielkich trudności, aby stwier­dzić cudowny charakter wydarzenia.

            To wszystko, co działo się w Calan­dzie i w Saragossie, odbiło się wiel­kim echem w całej Hiszpanii. Wiado­mość o tym niezwykłym cudzie dotar­ła także do króla Filipa IV, który tuż po zakończeniu procesu, jesienią 1641 r., nie zawahał się zaprosić do siebie cu­downie uzdrowionego. W pałacu kró­lewskim w Madrycie miała miejsce niespotykana scena: Filip IV, w obec­ności całego dworu i korpusu dyplo­matycznego, uklęknął przed Pellice­rem i ucałował jego cudownie odzyskaną nogę. Zachował się wykonany przez Felixa Pescadora szkic zaginio­nego dziś fresku, który upamiętnia to wydarzenie.

            Tak jak już wspomniałem na po­czątku, o cudzie w Calandzie szybko zapomniano - poza Hiszpanią. Prze­wodniki turystyczne informują jedy­nie, że Calanda jest miejscem uro­dzenia znanego reżysera Luisa Bu­nuela.

            Dlatego należy wyrazić wdzięcz­ność Vittorio Messoriemu, który "cu­dowi cudów" poświęcił swą nową książkę. Przebywał on kilkakrotnie w Hiszpanii, odwiedzał miejsca zwią­zane z tym nadzwyczajnym wydarze­niem, prowadził skrupulatne poszuki­wania w archiwach państwowych i kościelnych, konsultował się z histo­rykami. Owocem jego pracy jest książ­ka popularyzatorska, napisana z dzien­nikarską werwą, a jednocześnie bo­gato udokumentowana i pełna głębo­kich refleksji. Autor książki udzielił mi wywiadu dla Niedzieli.

* * *

            Włodzimierz Rędzioch: - Od kilku lat na łamach ukazującego się we Włoszech miesięcznika „Je­sus" publikowane są pańskie arty­kuły zatytułowane "Taccuino ma­riano - "Notes maryjny”.  Skąd to zainteresowanie problematyką maryjną?

            Vittorio Messori: - Moja mi­łość do Maryi rodzi się zasadniczo z faktu, że przez Jej ciało został dany nam Chrystus. Wcielenie jest dziełem Boga, lecz realizuje się za pośrednic­twem Maryi, dzięki Jej "fiat", dzięki Jej pokornemu i całkowitemu przyzwole­niu na plan Boga. Jestem przekona­ny, że w czasach kryzysu wiary, jaki obecnie przeżywamy, docenienie roli i miejsca Matki Bożej to najlepszy sposób, by spotkać Jezusa.

            - W tych dniach ukazała się Pań­ska nowa książka pt. "Il miracolo" ("Cud"). Jej podtytuł wyjaśnia, o jaki cud chodzi: "Hiszpania 1640 r. - «śledztwo» w sprawie najbardziej wstrząsającego cudu maryjnego". W jaki sposób zrodziła się myśl na­pisania tej książki?

            - Książka, w której piszę o najbar­dziej wstrząsającym cudzie maryjnym, powstała prawie przez przypadek. Przeglądając katalog księgarni - antykwariatu, znalazłem wydaną we Fran­cji książkę poświęconą temu właśnie cudowi. Natychmiast ją kupiłem, choć myślałem, że chodzi o jakieś mitycz­ne opowiadanie lub o fakt znany jedy­nie z tradycji ustnej. Przekonałem się jednak, że jest to nieźle udokumento­wane wydarzenie. Udałem się więc do Hiszpanii i w Calandzie - miejsco­wości, gdzie zaistniał cud - próbowa­łem precyzyjnie i skrupulatnie zrekon­struować wszystkie fakty.

            - W tytule Pańskiej książki poja­wia się słowo "śledztwo". W jaki sposób przeprowadził Pan "śledz­two" w sprawie cudu w Calandzie?

            - Prowadzenie dochodzenia nie było trudne, gdyż zachowało się bar­dzo wiele dokumentów. Już kilkadzie­siąt godzin po wydarzeniu notariusz królewski w obecności licznych świad­ków sporządził akt, który zachował się do dziś. Natomiast kilka miesięcy póź­niej odbył się publiczny proces, za­kończony uznaniem nadprzyrodzone­go charakteru zjawiska. Tyle jest do­kumentów świadczących o cudzie, że żaden uczciwy historyk nie może go negować. Wydarzenie jest tak wyjąt­kowe, tak dobrze udokumentowane, że świadomie możemy dotrzeć do progu Tajemnicy. Na zakończenie ra­cjonalnie przeprowadzonego procesu nasze serce może w pełni dostąpić radości wiary.

            Cud w Calandzie i dochodzenie w jego sprawie - to przykład odkrywa­nia prawdy poprzez rozum i wiarę ­temu właśnie poświęcona jest najnow­sza papieska encyklika Fides et ratio.

            - Hiszpanie nazywają cud w Ca­landzie „cudem cudów". Jak wyjaś­ni Pan fakt, że ten cud par excel­lence - "cud cudów" jest prawie nieznany poza granicami Hiszpa­nii? Dodam, że w Polsce nic o nim nie wiadomo.

            - Nie należy zapominać, że w la­tach, gdy wydarzył się cud, Hiszpania przeżywała bardzo trudny okres swej historii (krwawa wojna trzydziestolet­nia, powstanie w Katalonii, oderwanie się Portugalii i części Niderlandów). Potem nastały czasy oświecenia, któ­re nie sprzyjały rozpowszechnianiu wiadomości na temat cudu. Ja też nic o tym cudzie nie wiedzia­łem. Lecz Duch Święty tchnie tam, gdzie chce! Może nastały wreszcie czasy, by odkryć na nowo cud w Ca­landzie.

            - Pozwoli Pan, że zacytuję zna­komitego pisarza Gilberta K. Ches­tertona: "Wierzący to człowiek, który akceptuje cud, jeżeli oczywi­stość faktów zmusza go do tego. Natomiast niewierzący to człowiek, który o cudach nie chce nawet dyskutować, ponieważ nie pozwa­la mu na to doktryna, którą wyzna­je i której nie chce się wyrzec". Nie wydaje się Panu, ze ostatnio my, katolicy, chcemy być wielkimi racjonalistami, a mówienie o cu­dach wprawia w zakłopotanie rów­nież osoby wierzące?

            - Zauważam dziś wśród wierzą­cych dwie przeciwstawne postawy: z jednej strony mamy katolików, którzy zirytowani odrzucają zjawiska nad­przyrodzone, uznając je za niegodne "dojrzałej i dorosłej" wiary, z drugiej ­znajdują się ci, którzy wszędzie szu­kają cudów i wszędzie je widzą. Według mnie, wierzący nie może być zamknięty na znaki, również te nad­przyrodzone, które nam daje Bóg. Co więcej, powinien je doceniać jako owoce Bożej miłości i wsparcie dla naszej wiary i nadziei. Nie można jed­nak popadać w przesadę. Nie zapo­minajmy, że największym cudem jest Zmartwychwstanie Chrystusa i Jego stała obecność w Eucharystii. Jeżeli jednak Bóg pozwala na objawienia maryjne i na cudowne uzdrowienia w miejscach tych objawień, jeżeli daje nam w darze takich ludzi, jak o. Pio, dlaczego nie korzystać z tych darów i nie cieszyć się nimi? Misterium, na­wet w swych nadprzyrodzonych prze­jawach, nigdy nie obezwładnia nasze­go rozumu, który również jest wielkim darem Boga. Nakłania go natomiast pod przewodnictwem Ducha Święte­go do roztropnego, lecz odważnego otwarcia się na coraz to szersze hory­zonty życia wewnętrznego.

            - Pańskie "odkrycie" cudu w Ca­landzie stało się także udziałem Czytelników "Niedzieli" i chciałem Panu za to gorąco podziękować. Korzystam także z okazji, by za­prosić Pana do naszego narodo­wego sanktuarium maryjnego - na Jasną Górę, której Pan jeszcze nie miał okazji nawiedzić, oraz do Re­dakcji "Niedzieli", której siedziba znajduje się u stóp Jasnej Góry.