HARCERKA - na koniu i na motocyklu - szpieg?
Wpisał: Ewa Polak  Pałkiewicz   
06.01.2013.

HARCERKA - na koniu i na motocyklu - szpieg?

 

 

Portret śp. Zofii Schuch–Nikiel (1916– 2012) 

Ewa Polak – Pałkiewicz    http://ewapolak-palkiewicz.pl

 

(Fragment książki Ewy Polak - Pałkiewicz „Patrząc na kobiety”; I część rozdziału pt. „Dobro zawsze wraca”. Tekst powstał w 2007 roku. Dokończenie wkrótce)

 

[powyższe uwagi Pani Polak – Pałkiewicz – ja umieszczam fragmenty, w związku ze śmiercią  Pani Zofii.    Mirosław Dakowski ]

 

         Mama

 

Mama - Janina z domu Iwicka - też była niespokojnym duchem. Pochodziła z rodziny litewskiej i tak jak ojciec należała do „Sokoła”. Jako młoda dziewczyna wędrowała ze swoim ojcem po Tatrach. Dziadek miał lęk wysokości. Często wysoko w górach zamykał oczy i wtedy mama go prowadziła za rękę. Właśnie w takich okolicznościach, na którymś ze szczytów, poznała mojego ojca. Ojciec jeszcze studiował w Niemczech. Żeby mu dziewczyny ktoś nie porwał, dał mamę pod opiekę bratu stryjecznemu, Adolfowi, zwanemu Dolkiem - synowi Stanisława Schucha, znanego hippologa. I on rzeczywiście pilnował mamy z dużym poświęceniem. Jeździli razem na łyżwach, chodzili wszędzie razem. Zaprzyjaźnili się. Mama  tańczyła z nim na balu, na lodowisku na Szopena.

Mama kończyła pensję pani Sikorskiej - tej, która po odzyskaniu niepodległości oddala swoją szkołę państwu i powstało w ten sposób pierwsze państwowe Gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Ojciec w policji nie zarabiał zbyt dużo, a myśmy z bratem – z uwagi na sporty, które zobowiązani byliśmy uprawiać – wymagali nieco więcej zasobów. Stąd praca mamy, kolejno, w angielskim biurze handlowym, szwedzkim  Alfa – Lawal, w rachubie na Wyścigach. Ale mimo to mama miała dla nas  dużo czasu i prowadziła wspaniały, ciepły, otwarty dom.     Lubiana przez naszych rówieśników także z powodu ogromnego poczucia humoru. Nasza drużynowa, Hala Werner, późniejsza Więckowska, zwana Wroną, organizowała fantastyczne gry. Wyjeżdżało się rano i wracało późnym wieczorem.  Mama prowadziła dla naszej drużyny kursy sprawnościowe – można było u nas w domu zdobyć sprawność szwaczki, sprzątaczki.

 

 Na koniu i na motocyklu

 

Oprócz chodzenia na rękach ojciec wymagał ode mnie i brata, byśmy umieli jeździć na rowerach, na nartach i łyżwach. Bardzo wcześnie zaczęliśmy żeglować i jeździć konno. Mój brat miał 14 lat, gdy sam zbudował sobie jacht, wziął udział  w regatach na  Wiśle i zdobył  I miejsce.

Ojciec był ogromnie wymagający, zwłaszcza w tym, co dotyczyło  jazdy konnej. Nie widział żadnych problemów, żebym jazdę konną ćwiczyła codziennie przed pójściem do szkoły – miałam powiedziane, że muszę się tak zorganizować, żeby zdążyć – i zdążałam. Jeździłam na Colombinie – siwej pół-arabce. Cudownie skakała.

Trzeba było nie tylko umieć jeździć na koniu, ale jeszcze go czyścić, zakładać mu siodło, no i ćwiczyć skoki. Codziennie o 530 rano przyjeżdżałam tramwajem „P” z Solca na Krochmalną, gdzie był maneż i stajnie policji warszawskiej. Kiedy po godzinie kończyłam jazdę musiałam zatelefonować do ojca i zdać sprawozdanie, jakie przeszkody brałam, ile razy spadłam z konia etc., i wtedy dopiero mogłam jechać do mojego gimnazjum im. Królowej Jadwigi przy placu Trzech Krzyży.  Żeby się nie spóźnić pojawiałam się czasem na lekcjach w butach do konnej jazdy. Nasza wychowawczyni wchodziła do klasy, głośno wzdychała i mówiła z przyganą: „Co tu dzisiaj tak stajnią śmierdzi!” Koleżanki chichotały i  informowały szeptem, że „Schuch nie zdążył się umyć”.

          Rodzice ogromną wagę przywiązywali do nauki języków.  Zaczęło się od francuskiego. Ojciec rysował żółwia i torcik obok: Une tartue, podpisywał. Albo brzozę i sok - un bouleau. Cały pokój tonął w obrazkach z podpisami, przyczepiano je w najróżniejszych miejscach, wciąż zmieniano. Ojciec sprawdzał, czy pamiętam, i rysował następne. Kiedy miałam 6 lat zaczęła przychodzić do nas Francuska. Opowiadała mnóstwo bajek. Byłam pewna, że nie umie ani słowa po polsku. Dopiero po wielu latach dowiedziałam się, że świetnie znała nasz język.               

Po ojcu odziedziczyłam żyłkę podróżniczą. Ciągnął mnie świat, chciałam poznawać ludzi. W 1935 roku, po maturze, wybrałam studia w Antwerpii, gdzie była znana Akademia Handlowa. Studiowałam tam dwa lata. Gdy zaczęły się zatargi między Walończykami a Flamandami przeniosłam się do państwowego uniwersytetu w Liege, na Wydział Ekonomiczno-Konsularny. Było tam sporo Polaków, istniała  nawet Komenda Harcerstwa Polskiego, do której się zgłosiłam.                                             

 

Jeszcze  w Antwerpii kupiłam motocykl i w czasie pobytu w Liege, objeżdżałam na nim kolonie polskie, w których mieszkali górnicy; z gromadkami dzieci przyjechali tu  z Niemiec. To była praca nie tylko harcerska. Uczyłam te dzieci, że są Polakami i muszą mówić po polsku. Organizowałam zabawy i gry, o których dziś powiedziano by, że były „wyjątkowo atrakcyjne”, a wówczas były codziennością harcerskiego życia, pełnego swobody, radości, humoru,  szalonych pomysłów. To był ten skautowski haczyk, by z bardzo młodych ludzi mogli się wykluć w przyszłości mężni i dobrzy rodzice i  Polacy - odpowiedzialni za siebie, swoje rodziny i Ojczyznę. A przy tym ludzie, którzy zawsze działają poza utartymi schematami.

         Miałam dwie gromady zuchowe i dwie drużyny harcerskie. Musiałam wpoić im podstawowe zasady dobrego wychowania; wymyślałam pod tym kątem zabawy i gry. Robiliśmy wspaniałe wycieczki. Bardzo chętnie przychodziły na zbiórki, doskonale się bawiły, ubóstwiały śpiewać i ogromnie szybko łapały polski język. Było nam ze sobą bardzo dobrze.

Moje przyjaźnie zawiązane w harcerstwie w Liege  trwają do dziś. Cała „góra” belgijskiego harcerstwa w czasie wojny znalazła się we Francji; zdążyli wywieść wszystkie dokumenty, tak że nie zostały żadne ślady polskiej działalności organizacyjnej. Było wśród tych ludzi wielu patriotów wielkiej klasy.

W lecie udawało mi się z reguły wysyłać moje dzieci na obozy do Polski. Pamiętam ostatni nasz obóz, w czerwcu 1939 roku. Byłam  świeżo po obronie dyplomu. Pojechaliśmy nad morze – nasze zuchy i dwie drużyny harcerskie. Dzieciaki były takie radosne, znały mnóstwo polskich piosenek.  

Zaraz po obozie wyruszyłam do Anglii. Starałam się o pracę w polskim konsulacie w Australii, miałam już nawet wstępną umowę, ale coraz częściej słyszałam, że wojna tuż, tuż… Zamiast więc do Australii, ostatnim statkiem, jaki przepływał przez Kanał Kiloński, przypłynęłam do Gdyni. I tu wsiadłam na mój motocykl, by udać się do Warszawy. Był 27 sierpnia 1939 roku.

                                              

Kobieta – szpieg?

                                     

         Coś mnie podkusiło, i zamiast jechać prosto na południe, postanowiłam przejechać wzdłuż granicy Prus Wschodnich, żeby zobaczyć, jak ona wygląda w przeddzień wojny. Motocyklem z obcą rejestracją, z nazwiskiem o niepolskiej pisowni i jeszcze na dobitkę z paszportem ważnym na cały świat - i na wiele lat - z mnóstwem wbitych do niego wiz! O, młodzieńcza naiwności! Zatrzymał mnie pierwszy posterunek straży granicznej. Pan porucznik zawyrokował, że jestem, stuprocentowo, niemieckim szpiegiem, i trzeba mnie rozstrzelać. (Obowiązywały już wtedy specjalne rozporządzenia). Ja na to bardzo grzecznie: „Zamknijcie mnie gdzieś, proszę, i czy byłby pan uprzejmy zadzwonić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tam coś o mnie wiedzą”.

Spędziłam noc w komórce. Rano poproszono mnie do porucznika. Zadzwonili do ministerstwa  i tam usłyszeli: „Ach, znamy, znamy, jest taka jedna pomylona, ale szpiegiem ona na pewno nie jest”. Skąd o mnie wiedziano? W tym czasie ojciec był  zastępcą Komendanta Policji m.st. Warszawy.

Skądinąd sama dałam się poznać władzom paszportowym. W czasie  moich studenckich wakacji, pojechałam na trzy miesiące do Niemiec, żeby nauczyć się niemieckiego. Po Niemczech jeździłam autostopem i zawsze w drodze wymyślałam najróżniejsze historie o sobie, żeby rozmowa była ciekawsza. Wędrowałam też po górach. Ze szlaków i schronisk pozostali mi w pamięci smutni młodzi ludzie, którzy widząc krzyż harcerski przypięty do mojej bluzki, nierzadko zatrzymywali się, prosili dyskretnie na bok i w poufnej rozmowie zwierzali się, że także byli skautami… Wcześniej, zanim zmuszono ich do wstąpienia do Hitlerjugend.

Ponieważ akurat skończył mi się paszport, zostawiłam go w konsulacie i powiedziałam, że wrócę po niego za miesiąc, i pojechałam dalej. Gonili mnie z tym paszportem po całych Niemczech. Gdy sytuacja się powtórzyła, przesyłano paszport z konsulatu do konsulatu. A na następny rok dostałam paszport na cały świat.      

Z kolei, żeby wyrównać angielski, w 1937 roku zgłosiłam się,  przez międzynarodowe biuro, jako skautka do pomocy angielskiej rodzinie. Zaprosiło mnie małżeństwo spod Londynu. Mieszkała tam też przez rok skautka z Norwegii. Chciała się nauczyć nie tylko angielskiego – w Norwegii był zwyczaj, że panny po maturze jeździły do Anglii, żeby zdobyć umiejętności prowadzenia domu. Nasza przyjaźń z Norweżką przetrwała 70 lat. Z rodziną angielską także bardzo się zżyłam; brali do domu skautki z różnych krajów, świadomie chcieli pomóc w nauce języka. W tej dziedzinie mieli mnóstwo wyobraźni, zapału i dobrej woli, choć generalnie w kontaktach z obcokrajowcami bywali, jak to Anglicy, dość wyniośli. Nie tylko rozmawiali z nami na co dzień, ale kazali pisać, czytać, streszczać lektury i pracowicie te teksty poprawiali.

 Przy pożegnaniu pan Woodington obdarzył mnie niezwykłym komplementem: „Sophie, kiedy nie mówisz za dużo,  można cię wziąć za Angielkę”.

Świat przedstawiał się moim gospodarzom, mniej więcej, tak: Na szczycie są Anglicy, potem długo, długo nic, i gdzieś tam, na dole Francuzi. O Polakach nie wiedzieli absolutnie nic…”

 

(Fragment książki Ewy Polak – Pałkiewicz „Patrząc na kobiety”; I część rozdziału pt. „Dobro zawsze wraca”. Tekst powstał w 2007 roku. Dokończenie wkrótce)

Zmieniony ( 06.01.2013. )