Jarosław Kaczyński widziany z Berlina | |
Wpisał: Joanna Mieszko-Wiórkiewicz | |
24.11.2008. | |
http://www.niemcy.salon24.pl/103346,index.html Jarosław Kaczyński widziany z Berlina Zaledwie dwa dni temu (pisane 22.XI.’08) ukazał się w „Rzeczpospolitej” niezwykle ważny wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, a już zniknął w odmętach polskiej codzienności medialnej. Nie ukazał się żaden polemiczny do tez Jarosława Kaczyńskiego artykuł ze strony rządzącej, nie słychać było żadnej kontr-wypowiedzi. Twierdzenia byłego premiera zostały kompletnie przemilczane. Dlaczego? Odpowiedź jest dosyć prosta: po przeciwnej stronie nie ma on równoprawnego i intelektualnie mu dorównującego partnera. Po roku rządów „wydmuszek” nie ma wśród rządzących nikogo, kto miałby zarówno przed oczami, jak i w głowie całościowy, ustrukturyzowany ogląd spraw polskich – i tych wewnętrznych i tych zewnętrznych. Nie ma nikogo, oprócz Jarosława Kaczyńskiego, kto miałby realistyczną wizję Polski, tzn. wypadkową marzeń i możliwej do zrealizowania praktyki. I – powiedzmy to sobie szczerze – nie ma obecnie oprócz Jarosława Kaczyńskiego innego polityka, który byłby w stanie podnieść z kolan Polaków. Kaczyński widzi w nich przede wszystkim ludzi, a nie – jak jego przeciwnicy- łatwo sterowalny motłoch wyborczy. Wszystko to wyczytałam nie tylko w wywiadzie, ale i w wypowiedziach b. premiera przy innych okazjach i nie mam wątpliwości: Jarosław Kaczyński jest mężem stanu na miarę naszych czasów. Furia, z jaką niemieckie media napadły Braci Kaczyńskich tuż po ich wyborze kazała mi dwa lata temu bacznie przyjrzeć się tej parze, której – oddalona od Warszawy i zniesmaczona polskimi sferami politycznymi – nie znałam w ogóle. Fakt, że mamy pierwszego po wojnie suwerennego prezydenta, był dla mnie choćby tylko z historycznego punktu widzenia bezcenny. Tym bardziej miał dla mnie symboliczną wymowę incydent na Uniwersytecie Humboldta przed niecałymi dwoma laty, gdzie Prezydent Rzeczypospolitej Lech Kaczyński został zaproszony do wygłoszenia wykładu dla zaproszonej publiczności, a wykład ten został przez grupę polskich i niemieckich gejów i lesbijek, (wśród których znalazł się także pracownik polskiego MSZ, który nawet nie został ukarany !!!) w ordynarny sposób zakłócony. Coś takiego nie mogłoby się przydarzyć w stolicy Niemiec żadnej innej głowie państwa, choćby nawet przybyła z Marsa albo Burkina Faso. Przydarzyło się polskiemu Prezydentowi i nie był to przypadek, tylko zamierzona prowokacja. Prowokacja zorganizowana przez organizację i środowisko, które tradycyjnie dobrze jest infiltrowane. Policja reagowała z ociąganiem i łagodnie, jakby obrażanie głów państw w Berlinie było zupełnie normalnym zjawiskiem. Tamten incydent nie zostawiał marginesu na iluzje. Niemcy, a mówiąc „Niemcy” nie mam na myśli społeczeństwa ogłupianego mediami w stopniu jeszcze większym, niż to się dzieje w Polsce, lecz kręgi rządowe i około rządowe, równie szybko jak Polacy zorientowali się, że w osobach Braci Kaczyńskich mają do czynienia z politykami, którzy, a przynajmniej jeden z nich na pewno, będą mieli swoje własne, suwerenne zdanie. Od czasu Bismarcka Polakom nie wolno mieć własnego zdania. Każdy Polak, który ma własne zdanie to dla każdego Niemca automatycznie rebeliant, anarchista, a w latach 1939-45 bandyta. Polski polityk wyrażający polskie interesy w suwerenny sposób- czy to w kraju, czy na forum europejskim to dinozaur brontozaurus, którego dla ogólnego dobra należy czym prędzej unicestwić (politycznie, rzecz jasna! jesteśmy przecież cywilizowani!). Wszystkie chwyty dozwolone! I za to właśnie jestem im, Niemcom, głęboko wdzięczna. Uświadomili mi, że można się z polskimi politykami liczyć. Przestraszyli się dwóch niewysokich, okrągłogłowych jednojajowych bliźniaków wtedy jeszcze ubranych niedbale, w garniturach szytych co prawda na miarę przez zaprzyjaźnionego krawca, a nie kupowanych w Mediolanie czy Londynie, w butach, które nie błyszczały tak bardzo, jak lakierki kanclerza Schroedera czy jego zastępcy, Joszki Fiszera. Im bardziej ich wyszydzali, tym większym – to było oczywiste – byli dla Berlina problemem. I nadal są, bo przecież zjednoczone wysiłki „na przedpolu” i „na tyłach” oraz na głównym froncie nie ustają w deprecjonowaniu, ośmieszaniu i wykluczaniu ich – zarówno w Polsce, jak i na forach międzynarodowych. Gdyby - tak, jak wyobrażał ich zbliżony do Zielonych, różowy dziennik berliński "taz" w pseudo-satyrze rzeczywiście miałyby to być "Polskie Kartofle", wówczas niepotrzebne byłyby zmasowane wysiłki polityczne i medialne zmierzające do wyeliminowania Braci z europejskiej przestrzeni oraz z obszaru "polskiego tortu". Równocześnie polskie media nie pokazują „polskim prostaczkom” kim są i jak rządzą inni politycy europejscy. Gdyby takie głębsze analizy miały od czasu do czasu w polskich mediach miejsce, wówczas Polacy ze zdumieniem dowiedzieliby się, że w tych markowych włoskich garniturach tkwią w przeważającej większości dosyć nieskomplikowane, intelektualnie żałosne, ale za to wystarczająco hucpiarskie indywidua, którym takie lub inne siły oraz drogie firmy marketingowe dopomogły w wyścigu do najwyższych stołków. Faktem jest, że Jarosław Kaczyński nie ma intelektualnego odpowiednika także na forum europejskim. Minęły czasy polityków takich, jak Margaret Thatcher czy Helmut Kohl – polityków, którzy- każde co prawda inaczej, ale w imię własnej racji stanu – rozumieli to, co robili. Gorzej jednak, że w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego także nie widać mężów stanu, na których mógłby się w pełni zaufania oprzeć. Tym bardziej, że obaj Bracia dali dotąd dowody zdumiewającej naiwności w ocenie najbliższych współpracowników. Miejmy nadzieję, że były to lekcje nie do zapomnienia. O współczesnych mediach mówi się obecnie, że jest to „info-tainment”. Dzisiejsza polityka to posługując się tym samym wzorem: „poli-tainment”. Ostatnia kampania prezydencka w USA stała się modelowym tego przykładem. Jednakże Polakom – jak to sama coraz częściej obserwuję – szybko przejadła się nowoczesna papka, jaką mamle zachodni świat pogrążając się w destrukcyjnej dekadencji nazywanej przez polskich wydmuchanych intelektualistów , którzy wzorują się na swoich zachodnich kolegach – postmodernizmem. I właśnie w tym szybkim znużeniu, w tym przejrzeniu czczości i pustki „nowoczesności” tkwi ta podziwiana przez resztę świata tajemnica: nasz – jak go obśmiewają od co najmniej 300 lat hieny w pludrach i wampiry w kusych fraczkach: KONSERWATYZM. Dla mnie jest to narodowy instynkt życia i przetrwania. Pierwszy raz uświadomiłam sobie jego istnienie niegdyś w szkole na lekcji historii, gdy mówiliśmy o skrytej ucieczce nowo wybranego demokratycznie monarchy Rzeczpospolitej - Henryka Walezego: francuskiego geja w jedwabiach i z diamentowym kolczykiem w uchu oraz trwałą ondulacją. Uciekł, bo wypchnęła go z Polski siła witalna polskiego zdrowego rozsądku oraz szacunku do istoty człowieka i do istoty władzy. „Paszli won!” – powiedziałam wtedy na głos odwracając głowę w określonym geograficznie kierunku i nauczycielka nie ukrywając zaskoczenia próbowała zapytać, co chciałam powiedzieć, ale przerwała pytanie w pół słowa, bo chyba się domyśliła. A mnie chodziło o to samo, co i teraz mówi Jarosław Kaczyński tym, którzy do tego narodu nie pasują i temu, co do Polski nie pasuje: „paszli won!”, „raus!”. Oczywiście, on mówi to elegancko. Możemy to powiedzieć jeszcze bardziej elegancko za jednym z ostatnich filozofów: "Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Nie tylko "mohery" w parafiach tak odczuwają... Ale potrafi mówić także inaczej, bo we fragmencie, w którym podkreśla znaczenie narodowej kultury, języka i świadomości zostaje nagle wyprowadzony przez prowadzącą rozmowę dziennikarkę z jego własnej poetyki i logiki. Używa ona – świadomie? nieświadomie? - wulgarnego słowa „obciach” i Jarosław Kaczyński powtarza za nią to słowo kilkakrotnie. To mi uświadamia, że wizje, wizjami, programy, programami, ale praca nad sobą i natężona uwaga podczas każdej z tych, jakże niewielu, możliwości publicznego wystąpienia są nie do przecenienia. Osobiście mam trudności z szanowaniem przywódcy używającego knajackiego języka. Wierzę, że prawdziwa władza, nawet, gdy zdobyta w demokratycznych wyborach, pochodzi także trochę od Boga, a Bóg nie przemawia językiem ulicy. Czy jest to próba podlizywania się dresiarzom i szalikowcom- elektoratowi obecnego rządu, czy też poddanie się kulturowej degrengoladzie, która w Warszawie – pomimo światowego rekordu ilości eleganckich butików na kilometr kwadratowy na świecie – jest nie do ukrycia? Aleksander Kwaśniewski był ulubionym polskim politykiem za granicą. Ile razy przyjeżdżał do Berlina, wydawał wielkie, wspaniałe przyjęcie i wygłaszał przemówienie, które zaczynało się dowcipem o kiełbasie i kończyło dowcipem o kiełbasie. Uczestniczyłam jako dziennikarz w tych imprezach i słyszałam te przemówienia na własne uszy. W Berlinie wiadomo od setek lat, że polska kiełbasa jest dla Polaków najważniejsza, dlatego zebrani witali dowcipy o kiełbasie polskiego prezydenta gromkimi brawami. Kiedyś siedziałam na pewnej konferencji (po której nastąpiło przyjęcie) koło wiceszefa Międzynarodowego Funduszu Monetarnego (IMF- później był jego szefem) i chowałam się pod krzesło ze wstydu. Tymczasem rozbawiony pan Fisher uspokajał mnie słowami: „Well, very well. Umso schlimmer, desto besser”.- „Dobrze! Znakomicie! Im gorzej, tym lepiej!”Lech Kaczyński, choć nieco zastraszony, nie pozwala sobie na dowcipy o kiełbasie ani na żadne inne. Jarosław Kaczyński tym bardziej tego nie robił, i mam nadzieję, że tak mu już zostanie. Co nie znaczy, że nie docenia on roli kiełbasy w rozwoju i utrzymaniu polskiej suwerenności. Z tego, co powiedział wynika jednoznacznie, że jest to przywódca na ciężkie czasy. Które nadchodzą. A raczej już nadeszły. Wspomniany wywiad z "Rzeczpospolitej": http://tinyurl.com/5uasb7 |