Społem w przepaść!
Wpisał: Jacek Bartyzel   
21.01.2013.

Społem w przepaść!

 

Jacek Bartyzel  2013-01-21 http://www.pch24.pl/spolem-w-przepasc-,11748,i.html

 

[Bardzo bolesna analiza – ale mądra. Wydrukuję sobie - do dalszych przemyśleń. MD]

 

150 rocznica największej tragedii epoki porozbiorowej – i zarazem największej tragedii naszych dziejów aż do Powstania Warszawskiego – czyli wybuchu Powstania Styczniowego już nie tylko skłania, ale wprost zmusza do refleksji nad sensem tej historii.

W niniejszym przyczynku skupimy się na dwu wymiarach: polityczno-ideowej specyfiki tego powstania na tle tradycji insurekcyjnej w polskiej polityce oraz na uwydatnieniu jego skutków.

 

W potocznej – i trzeba to powiedzieć jasno, składającej się z kilku mglistych haseł i stereotypów a nader skromnej wiedzy o faktach – świadomości Powstanie Styczniowe zlewa się w jedną całość z drugą z największych XIX-wiecznych insurekcji, tj. z Powstaniem Listopadowym, jako zarazem i wyraz bezkompromisowej woli walki o niepodległość, i (bez względu na to jak oceniany) czynny wykładnik etosu romantycznego oraz mesjanizmu narodowego. Tymczasem, w rzeczywistości są to dwa bardzo różne fenomeny, jeśli rozpatrywać je rzetelnie tak pod pierwszym, jak i drugim względem.

 Jeśli chodzi o stronę militarną (ale również wynikające stąd konsekwencje dla recepcji nie tyle zdarzeń, co symboli z nimi związanych), to samo określenie „Powstanie Listopadowe”, jako obejmujące cały ciąg wypadków od 29 listopada 1830 do 21 października następnego roku jest co najmniej nieścisłe, a w gruncie rzeczy zupełnie nieadekwatne. W ścisłym tego słowa znaczeniu „powstanie” trwało właściwie tylko tę jedną – tragiczną a chwilami tragikomiczną (gdy przypomnimy, że jednego z generałów wiernych przysiędze konstytucyjnemu królowi zabito „przez pomyłkę”) i wciąż pełną niewyświetlonych zagadek noc listopadową. Potem były dwa miesiące szamotaniny wszystkich, aby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, w którą niespodziewanie wtrąciła ich akcja rozgorączkowanych młokosów – podchorążaków i grupki cywili-literatów, którzy sami nie wiedzieli, co właściwie należy dalej robić. Ewentualnie, można by powiedzieć, że „powstanie”, jako akcja z natury rzeczy hors-la-loi, „instytucjonalizuje się” wraz z wyłonieniem (3 grudnia) Rządu Tymczasowego lub ustanowieniem (5 grudnia) dyktatury gen. Chłopickiego oraz formalnym ogłoszeniem manifestu powstańczego przez Sejm Królestwa (20 grudnia), kończy zaś aktem detronizacji króla Mikołaja I przez ten Sejm, co jest jednoznaczne z aktem niepodległości i zerwania unii personalnej, i w dalekim stopniu realnej, dwu nierównoprawnych podmiotów: Królestwa z Cesarstwem Rosyjskim. Odtąd trwa już nie „powstanie”, lecz wojna polsko-rosyjska, toczona przez dwa samodzielne państwa i ich regularne armie.

Jeśli zatem Wojsko Polskie z czasu tej wojny jest pod każdym względem prawdziwą, normalną armią, ze ścisłą hierarchią i stopniami, strukturą podziału rodzajów broni i związków taktycznych, sztabem i kwatermistrzostwem, komendą i dyscypliną, mundurami i dystynkcjami, to nie jest to nieregularne „powstanie”, lecz należy ono (a jak się okazało – kończy ów okres) do kilkunastoletniej epopei polskich formacji wojskowych z okresu wojen napoleońskich i Księstwa Warszawskiego. Czy to w roku 1809, podczas wojny polsko-austriackiej, czy to w latach Wielkiej Wojny 1812-14, czy w 1831, walczący zbrojnie Polak, to Polak w mundurze regularnej polskiej armii, i ta historia kończy się właśnie wraz z klęską w wojnie 1831 roku – na bardzo długo, bo aż do I wojny światowej. Fakt ten ma także ogromne konsekwencje dla postrzegania „Powstania” Listopadowego w polskiej świadomości (a raczej podświadomości) zbiorowej, przede wszystkim tę, że mimo przegranej występuje ono raczej w „jasnych barwach”, należy do sfery obrazowania „mitu kolorowego ułana”, wojskowej trąbki i caprztyków, brawurowych szarż i huku armat, nie nosi więc stygmatu klęski.

 Powstanie Styczniowe natomiast jest powstaniem par excellence, to znaczy nieregularną ruchawką wzmagającą się (a potem znów słabnącą) do wojny partyzanckiej, improwizowanej, toczącej się „w lesie” a nie w otwartym polu, przez większość czasu bez faktycznego dowództwa naczelnego, sztabu i planu, toczonej przez „partie” powstańcze, złożone z ochotników w większości nieposiadających wojskowego przeszkolenia, staczających na ogół potyczki raczej niż bitwy, idących w rozsypkę a niekiedy zbierających się na nowo, pomimo nadludzkich wysiłków jedynego prawdziwego dyktatora – czyli Romualda Traugutta – nigdy nie osiągającą poziomu regularnych związków taktycznych; wreszcie – nie będących w sensie formalno-prawnym „stroną” wojny, lecz zbiorowiskiem ludzi wyjętych spod prawa, rebeliantów, buntowników i tak też traktowanych. Taki charakter „małej” wojny partyzanckiej, guerilli, toczonej z regularną armią najpotężniejszego mocarstwa ówczesnej Europy, od początku nadawać musiał inny ton i barwę jego postrzeganiu, i to nie tylko przez potomność, ale u samych uczestników.

Nawet najbardziej zapalczywi insurekcjoniści nie mogli nie dostrzegać gigantycznej dysproporcji sił własnych do sił wroga. Dodajmy więc, że jeśli zwycięstwa nie była w stanie odnieść trzydzieści lat wcześniej świetnie wyszkolona i uzbrojona, regularna armia Królestwa Polskiego, to jakimże cudem mogło to się udać luźnym oddziałom leśnym, z których część, przynajmniej na początku, stanowili „drągalierzy” (uzbrojeni w okute drągi)? Istniał tylko jeden – lecz jakże brzemienny w tragizm – sposób „usensownienia” takiej walki, to znaczy świadomego wyboru umierania za ojczyznę jako całopalnej ofiary. Ta beznadziejność w sensie szans militarnych Powstania Styczniowego nadaje mu więc zupełnie odmienną barwę: jednolitej czerni, żałobnego kiru. Ten klimat duchowy widać przecież wyraźnie w, przejmujących skądinąd, cyklach rysunków poświeconych powstaniu i powstańcom, Artura Grottgera. Lecz zarazem w ten sposób Powstanie Styczniowe otwiera zupełnie nowy okres w psychologicznej historii polskiego patriotyzmu – cierpiętniczego, „patriotyzmu cmentarnego” (że sparafrazujemy Maurrasa), niezdrowej fascynacji śmiercią, delectatio morosis, i niestety ten wzorzec patriotyzmu – pomimo gigantycznych prób (choćby Wyspiańskiego czy Dmowskiego) wyparcia go z polskiej psyche, powraca wciąż, aż po wyznawców „kultu smoleńskiego” po 2010 roku.

 Przechodząc do „warstwy głębokiej” obu powstań, a więc do ich duchowo-ideowego dna, należy skonstatować podobne uproszczenie tak zasadnicze, że nabierające znamion fałszu, a mianowicie traktowanie obu ich na równi jako ekspresji romantycznego mesjanizmu. Oczywiście każde z nich jest w szerokim sensie „romantyczne” i stanowi przejaw tej mentalności, która nosi miano „romantyzmu politycznego”, a więc podporządkowywania działania przepełniającemu duszę romantyka uczuciu oraz żywionemu przezeń ideałowi, któremu rzeczywistość empiryczna musi się podporządkować,  zgodnie z woluntarystyczną etyką „chcieć to móc” i „imperatywem praktycznym” mierzenia sił na zamiary. Romantyzm jednak, szczególnie polski, jest prądem wielopostaciowym i zróżnicowanym, więc przykładanie tutaj jednego strychulca prowadzi na interpretacyjne manowce.

 Jeśli chodzi o Powstanie Listopadowe (trzymając się już dla wygody tej nomenklatury), to jest ono bez wątpienia romantyczne z ducha, ale odpowiada tej fazie i postaci romantyzmu, która zdołała się ukształtować w dekadzie poprzedzającej jego wybuch (przypomnijmy, że co najmniej jedna z kluczowych postaci „belwederczyków” – Seweryn Goszczyński – jest także jedną z głównych figur literatury tego wczesnego romantyzmu).

Na tę fazę romantyzmu składają się przede wszystkim: irracjonalizm, uczuciowość, woluntaryzm, indywidualizm, egotyzm, „bajroniczna” melancholia przechodząca w wybuchy egzaltowanego aktywizmu (w gruncie rzeczy: cykl maniakalno-depresyjny), estetyczny stosunek do życia, fascynacja gwałtownością i stanami paranormalnymi, „rozumność szału” oraz apoteoza ludzi szalonych i pogarda dla kalkulujących ludzi rozsądnych.

W warstwie światopoglądowej ów wczesny romantyzm – pomimo gwałtownej i szyderczej polemiki z „szkiełkiem i okiem” mędrca – jest w gruncie rzeczy wciąż jeszcze amalgamatem idei oświeceniowych i tych zaczerpniętych z romantyzmu i idealizmu niemieckiego: „nastrojowy” raczej i w gruncie rzeczy akonfesyjny, w każdym bądź razie zupełnie obojętny na ortodoksję, „spirytualizm” może się przeplatać i współistnieć z akcentami wręcz wolteriańskimi (wczesny Mickiewicz) albo z wrogością do „jezuityzmu” (Goszczyński); nie gaśnie bynajmniej w nim oświeceniowa wiara w „postęp”, tylko nabiera on bardziej „zygzakowatego” i ezoterycznego znaczenia, wiążąc się w jednostkową aktywnością „ludzi genialnych”; pozostaje w nim nawet typowo oświeceniowa frazeologia („przesądy ćmiące światło”), zresztą spoiwem wydaje się tu być przede wszystkim „ciemna”, „okultystyczna” ścieżka Oświecenia – Cagliostra, Martinesa Pasqualisa i Saint-Martina, a więc wolnomularsko-ezoteryczna i kabalistyczna.

Generalnie jednak ów wczesny romantyzm niespecjalnie jeszcze interesuje się religią, jest to by tak rzec „romantyzm laicki”. Charakterystyczne także, iż „belwederczycy” są wciąż jeszcze pokoleniem wychowanym na lekturach i archetypach antycznych: tak samo jak rewolucjoniści francuscy, myślą o sobie jako o inkarnacjach Leonidasów, Temistoklesów, Horacjuszy czy Brutusów. W warstwie ideologicznej romantyzm znany belwederczykom i przez nich wyznawany jest romantyzmem indywidualistyczno-liberalnym, dokładnie takim samym, jak definiował go w tym samym czasie, w przedmowie do Hernaniego, Wiktor Hugo.

 Przede wszystkim jednak grubym fałszem jest twierdzenie, iż Powstanie Listopadowe stanowi wykwit romantycznego mesjanizmu. Tak być po prostu nie mogło, z tego prostego powodu, że mesjanizm przed 1830 roku zaledwie „raczkował”, a te jego zalążki, którego na przykład skrupulatnie wylicza i opisuje w swojej klasycznej pracy Józef Ujejski, nie miały jeszcze wiele wspólnego z ideami, które pojawiły się w twórczości wielkich romantyków – tak poetów, jak filozofów – już po upadku powstania, na emigracji; należały one raczej do owego nurtu „ciemnego Oświecenia”, a ich znaczącą część stanowiły reinterpretacje „tradycyjnego” mesjanizmu żydowskiego, w kręgach frankistów i ich polskich sympatyków czy wręcz „neofitów” w drugą stronę. Wprawdzie już w latach 20. XIX wieku swoją oryginalną wersję mesjanizmu rozwijał w Paryżu i w dziełach pisanych po francusku Hoene Wroński, ale nie miały one żadnego oddźwięku w kraju, poza tym mesjanizm Wrońskiego był czysto spekulatywno-filozoficzny i pozbawiony jakiegokolwiek odcienia „narodowego”. Do 1830 roku Wroński uważał wręcz samą ideę narodowości za prymitywną, później wprawdzie nieco złagodził swój osąd, niemniej przyszłość Polski widział zawsze w ścisłym związku z Rosją – chyba że ta popadnie w rewolucyjny satanizm - jako dwóch dopełniających się członów wewnętrznej antynomii Słowiańszczyzny. Pierwsza, skromniutka zresztą, próba „mesjanizacji” doświadczenia listopadowego nastąpiła dopiero ex post, acz dosłownie w kilka dni po Nocy Listopadowej, w postaci broszurki (czartoryszczyka skądinąd) Karola Boromeusza Hoffmana Wielki Tydzień Polaków.

 Mesjanizm staje się więc „twarzą” romantyzmu polskiego dopiero w epoce popowstaniowej i na tzw. Wielkiej Emigracji. Nie próbując nawet silić się na prezentację w tym miejscu jego bardzo wewnętrznie zróżnicowanego oblicza, tym samym zaś na badanie stopnia odchylenia od katolickiej prawowierności poszczególnych jego „awatarów”, trzeba jednakowoż koniecznie zaznaczyć tu jedną jego kardynalną cechę, mającą istotne znaczenie dla naszych rozważań. Mesjanizm romantyków z czwartej i piątej dekady XIX wieku nie jest ani identyczny, ani nawet kompatybilny z oficjalną „ideologią” Emigracji, stanowiącą wręcz sens jej istnienia, czyli z postawą i doktryną insurekcyjną. Przeciwnie: stanowi jej kompletną alternatywę, jako wyraz przeświadczenia, iż droga do zmartwychwstania Polski prowadzi nie przez walkę zbrojną, lecz modlitwę, pracę, ćwiczenia duchowe i interioryzację ofiarniczego cierpienia narodu mesjańskiego. Tak też zresztą, jako „passeistyczny defetyzm”, odwodzący od działania, postrzegany był przez ogół emigrantów. Zwłaszcza mesjanizm Towiańczyków, z Mickiewiczem – towianistą włącznie, konsternował i bulwersował, nie tyle nawet oczywistymi herezjami „Mistrza Andrzeja” i jego akolitów oraz perwersyjno-erotyczną atmosferą Koła Sprawy Bożej, ale przede wszystkimi ugodowo-prorosyjskimi deklaracjami, na czele ze słynnym wiernopoddańczym adresem do Mikołaja I. Od postaw insurekcyjnych dalecy też byli najwybitniejsi reprezentanci – nieidentycznej z mesjanizmem, ale w wielu punktach zbliżającej się do niego – tzw. polskiej filozofii narodowej, wyjąwszy Libelta („strzeż się Libelcika”, ostrzegał Krasiński Cieszkowskiego), który jednak też po rewolucji 1848-49 roku przeszedł na pozycje legalistycznej „pracy organicznej”, zajmowane zawsze i przez Cieszkowskiego, i przez Trentowskiego.

 Powstanie Styczniowe – przez co rozumieć należy również jego długą uwerturę w postaci patriotyczno-religijnych manifestacji w Warszawie z lat 1860-62 – stanowi rzeczywiście owoc czy też pokłosie tego romantycznego mesjanizmu poprzedzających go dekad w polskiej kulturze. Oba te określenia zresztą nazbyt upiększają to zjawisko, toteż lepiej byłoby je zastąpić zwykłym słowem „skutek”, kładąc nacisk na jego zgubność. Nie jest przypadkiem, że ów wybuch egzaltacji patriotyczno-religijnej nastąpił po tym, jak dzieła romantyków naprawdę weszły w powszechny obieg czytelniczy i narodziła się figura „Trzech Wieszczów”, już zeszłych w komplecie z tego świata. To, że „czyn powstańczy” zrodził się z ducha mesjanizmu romantyków, nie oznacza skądinąd, że była to recepcja wierna i zgodna z zasadniczym przesłaniem oraz intencjami nieżyjących już autorów owych profecji, ale to przecież nie jedyny przypadek tego rodzaju, wręcz pospolity. Zasadnicza innowacja i „niewierność” w odczytaniu romantyczno-mesjanistycznej „ewangelii” polega tu właśnie na złączeniu mesjanizmu z insurekcjonizmem i wprzęgnięciu jego idei w akcję rewolucyjną.

Intelektualna historia Powstania Styczniowego i tego, co do niego doprowadziło, powinna być dopiero opisana jako szczególny przypadek literalnego odczytania – będącego zawsze spłaszczeniem i wypaczeniem – tego, co jest refleksją i medytacją w pracy duchowej nad sensem polskości, i utylitarnego potraktowania go jako maczugi ideologiczno-politycznej (oraz instrumentalizacji religii). Szczególnym zaś paradoksem „zinsurekcjonizowanego” mesjanizmu styczniowego jest to, że autorem, którego myśli bodaj w największym stopniu wpisywano w nurt tych działań był akurat najbardziej konserwatywny z romantyków, czyli Zygmunt Krasiński (już nigdy potem nie zajmował on takiego miejsca w polskiej świadomości zbiorowej). Jest to paradoks dlatego, że do powstania parła i w ostateczności je wywołała właśnie skrajna lewica rewolucyjna „czerwieńców”, a więc partia, której wieszcz Zygmunt nienawidził i obawiał się wyjątkowo. Możliwe to było tylko dzięki jaskrawo wybiórczej recepcji Krasińskiego, u którego antychryst ma postać dwoistą czy też dwugłową: despotyzmu moskiewskiego i anarchii rewolucyjnej. Pisarze, jak widać, są jednak bezbronni wobec użytku jaki czyni się z ich twórczości, i w tym także wypadku okazało się, że partia rewolucji może bez żenady wykorzystać antymoskiewski wydźwięk idei wieszcza dla własnych celów. Niemały w tym wszystkim udział mieli „grzesznie spiskujący” (jak nazywał ich w swoim, niestety zignorowanym, liście ks. Hieronim Kajsiewicz) wspólnie ze świeckimi rewolucjonistami księża pokroju ks. Karola Mikoszewskiego, i tylko ich skromnym, na szczęście, możliwościom umysłowym zawdzięczamy to, że nie pozostawili nam w spadku jakiejś bardziej steoretyzowanej wersji polskiej „teologii wyzwolenia” avant la lettre.  

 Przejdźmy teraz do sporządzenia – i to nie licząc już fizycznych strat bezpośrednich w poległych, rozstrzelanych, powieszonych i zesłanych na sybirską katorgę - bilansu ogólnego skutków Powstania Styczniowego, które prezentują się następująco.

1. W aspekcie stricte politycznym – utrata w krótkim czasie wszystkich zdobyczy Wielopolskiego w zakresie polonizacji instytucji administracyjnych, sądowych i edukacyjnych, tym samym zaś zaprzepaszczenie pierwszej i ostatniej zarazem szansy od klęski w wojnie 1831 roku na przybliżenie się choćby do stanu pół-niepodległości z lat 1815-30, w ramach autonomii porównywalnej z tą, którą wkrótce uzyskał zabór austriacki. Zamiast tego, utrata wszystkich właściwie instytucji znamionujących odrębność Królestwa Polskiego od Cesarstwa Rosyjskiego, na czele z urzędem namiestnika, a nawet zniknięcie samej nazwy królestwa z nomenklatury urzędowej, zastąpionego upokarzającym narodową godność „Krajem Nadwiślańskim”. Odtąd zaczyna się rzeczywista – nie tylko urzędowa, ale w znacznej mierze i duchowa – rusyfikacja (a w zaborze pruskim – germanizacja), toteż walka toczy się odtąd już nie o odbudowanie państwa, lecz o zwykłe przetrwanie polskości (i religii katolickiej), o to by nie zeszła ona do poziomu etnicznego materiału „wzbogacającego” etnos wielkoruski czy germański.

2. W aspekcie geopolitycznym – scementowanie sojuszu rosyjsko-pruskiego (rychło niemieckiego), a w dalszej kolejności i konsekwencji odnowienie „sojuszu trzech cesarzy”, tym samym zaś ostateczne zejście „sprawy polskiej” z wokandy polityki europejskiej, co przypieczętował Kongres Berliński w 1878 roku. Wskutek powstania zatem wieko nad trumną państwowości polskiej zatrzasnęło się definitywnie, bo dla każdego myślącego człowieka – nawet dla tych, którzy inicjowali bądź planowali poprzednie powstania – było rzeczą oczywistą, że nie tylko nie można walczyć przeciwko wszystkim trzem zaborcom naraz, ale że warunkiem wstępnym szansy powodzenia jest zapewnienie sobie co najmniej życzliwej neutralności jednego z nich. Od tej oczywistości historia zanotowała tylko jeden wyjątek, w postaci najbardziej groteskowego z polskich powstań – krakowskiego w 1846 roku – kiedy to, uzbrojeni głównie w parasole, kanceliści i aptekarze „wypowiedzieli wojnę” jednocześnie wszystkim trzem zaborcom. Na taką zaś sytuację, w której dojdzie do rozerwania solidarności zaborców, ich konfliktu i wreszcie wojny między nimi, trzeba było, jak wiadomo, czekać ponad pół wieku.

3. W aspekcie skutków zarówno politycznych jak cywilizacyjnych dla ziem zabużańskich – ostateczna klęska już nie tylko nadziei na odbudowanie trójnarodowej Rzeczypospolitej w granicach przedrozbiorowych, ale nawet na utrzymanie politycznie i kulturowo przywódczej roli żywiołu polskiego (a ściślej: od wieków spolonizowanego) i zarazem szlacheckiego. Drakońskie represje i konfiskaty oraz zduszenie wszystkich kulturalnych ognisk polskości, aż do zakazu publicznego mówienia po polsku, z jednej strony, popieranie zaś przez władze rosyjskie rodzących się plebejskich nacjonalitaryzmów: lietuwińskiego i ukraińskiego, z drugiej strony, doprowadziły tę elitę, dotąd wciąż jeszcze faktycznie dominującą społecznie, ekonomicznie i kulturalnie, do stanu topniejącej stale mniejszości, walczącej o przetrwanie i zachowanie choćby ojcowizny, języka i obyczaju polskiego w domu.

Jest to chyba najbardziej tragiczny paradoks tego powstania, że wznosząc już wtedy nierealistyczny program natychmiastowego przywrócenia granic z 1772 roku (głoszony zresztą także przez obóz Białych i hr. Zamoyskiego przed powstaniem) i przyjmując jako swój znak na pieczątce Rządu Narodowego, piękny skądinąd, troisty herb Polski -Litwy-Rusi, faktycznie wbiło gwóźdź do trumny Polski Jagiellońskiej. Pozostawiło nam symbol – zamiast Imperium.

4. W aspekcie socjo-kulturowym życia narodowego – aczkolwiek w granicach Królestwa „kongresowego” tak drastyczna utrata pozycji przez żywioł polski jak na „ziemiach zabranych” nie była możliwa (poważne zagrożenie stworzył dopiero na początku XX wieku gwałtowny wzrost aspiracji ludności żydowskiej, też pośrednio sprowokowany przez urzędowy antysemityzm, który wyznaczając „granicę osiedlenia” otworzył jednocześnie tamę dla masowego napływu „litwaków” do Królestwa), to jednak te same przyczyny – represje za udział w powstaniu i konfiskaty majątków, a także zadanie dworom ciosu ekonomicznego odgórnie przeprowadzonym zniesieniem pańszczyzny – doprowadziły zarazem do zlikwidowania społeczno-moralnych również więzi między dworem a wsią i do utraty przez rodową arystokrację i szlachtę, wynikającej z historii i z naturalnego porządku rzeczy, roli „warstwy przodkującej” w narodzie.

Skutki tego zaś były dwa, i oba nader ujemne. Stale postępowała odtąd plebeizacja polityczna społeczeństwa, a zatem również plebeizacja i brutalizacja kultury politycznej, której zasadniczą przestrzenią staje się ulica. Warstwy niższe kulturalnie przejmują wprawdzie (co jest polską specyfiką) wiele elementów i symboli tzw. etosu szlacheckiego, ale to sprawia, że – jednocześnie pozbawione pamięci historycznej i dziedziczonego rozumu politycznego – zaczynają popełniać te same błędy zapalczywych i lekkomyślnych „szlachetków”, na czele z „jakoś to będzie”, prowadząc do nowych katastrof.

Z drugiej strony, ta część szlachty, zwłaszcza uboższej, która doznała zupełnej degradacji ekonomicznej i zmuszona została przenieść się do miast („wysadzeni z siodła”), nie traci wprawdzie aspiracji do przewodzenia społeczeństwu, ale sama zaczyna nasiąkać nadchodzącymi właśnie, zarówno z Zachodu jak i z Rosji, prądami umysłowymi i ideologicznymi, na czele z pozytywizmem i socjalizmem, także tym o nihilistyczno-terrorystycznym zabarwieniu, charakterystycznym dla socjalizmu rosyjskiego.

Wytwarza się tak fenomen polskiej inteligencji postępowej – o różnym stopniu radykalizmu u poszczególnych osobników, ale o jednej cesze wspólnej: wszyscy jej reprezentanci są zupełnie wykorzenieni z tradycji łacińsko-katolickiej, a więc z tego, co jest fundamentem „wiecznej polskości”. Nawet otwarci i radykalni ateiści nie rezygnują natomiast z instrumentalnego posługiwania się symboliką religijną w celach agitacyjnych pośród warstw ludowych, co właśnie zaczęło się w okresie wzmożonej egzaltacji patriotycznej w szacie religijnej przed powstaniem, i co niestety trwa do dzisiaj. Pomiędzy wykorzystywaniem kościołów warszawskich na początku lat 1860. do demonstracji anty-carskich a „stronnictwem smoleńskim” dzisiaj istnieje kontinuum, na którego osi znajdziemy choćby socjalistyczne ulotki z Czerwonym Sztandarem i Matką Boską Częstochowską jednocześnie, rozrzucane wśród robotników Łodzi czy Zagłębia przez socjalistów.

5. W aspekcie religijno-eklezjalnym (tak instytucjonalnym jak duchowym) – pozbawienie Kościoła stolicy i królestwa Jego głowy, poprzez wywiezienie abpa Felińskiego do Kaługi, dalsze blokady w obsadzaniu stolic biskupich, przeniesienie Akademii Duchownej do Petersburga, celowe ograniczenia dotykające seminaria, mające na względzie obniżenie liczby i poziomu wykształcenia duchowieństwa katolickiego, faktyczne zamknięcie jawnej komunikacji Kościoła partykularnego z Rzymem, kasaty zakonów, wszystko to prowadziło do słabnięcia wpływu Kościoła na życie narodowe, a zwłaszcza ograniczało Jego skuteczność w zakresie ochrony przez zgubnym wpływem prądów antyreligijnych, laicystycznych i wolnomyślicielskich.

Osobny rozdział stanowi oczywiście martyrologia – już także w granicach Królestwa – unitów.

6. Wreszcie, w aspekcie psychologii społecznej, naturalną koleją rzeczy trauma bezprzykładnej klęski musiała wręcz doprowadzić do tego, że wahadło nastrojów z niebotycznego natężenia uczuć patriotycznych i idealizmu skłonnego do najwyższych ofiar musiało przechylić się w drugą, równie skrajną stronę Nadeszła tak dobrze znana z literatury i publicystyki epoka „zniżenia ideałów”, materializmu praktycznego, sobkostwa i dorobkiewiczostwa, połączonego z podatnością na faktyczną rusyfikację – polityczną, językową i psychiczną (a gdy idzie o uzyskiwanie wyższych rang, połączona także z apostazją od katolicyzmu). Nawet niegdysiejsi bohaterowie, którzy ocaleli, częstokroć skrywają przed własnymi dziećmi swoją przeszłość i przestają uczyć ich patriotyzmu (Zygmunt Wasilewski, na przykład, wspomina gdzieś, że pieśń Jeszcze Polska nie zginęła usłyszał dopiero jako prawie 20-letni człowiek na jakiejś wycieczce – a jego ojciec był naczelnikiem powiatu w powstaniu!). Ta sytuacja powtórzy się raz jeszcze ponad osiemdziesiąt lat później, po tej klęsce, której rozmiary wielokrotnie przewyższyły klęskę 1863-64, tj. Powstania Warszawskiego, skutkując w odpowiednio wyższym wymiarze podatnością na sowietyzację.

 Popowstaniowa noc, która otoczyła swoim mrokiem całość ziem zaboru rosyjskiego (a równolegle i wkrótce również pruskiego), zdawała się więc zwiastować zupełne unicestwienie polskości, nawet w etniczno-językowym i obyczajowym wymiarze.

Opatrzność Boża, która kieruje losami ludzi i narodów w sposób stały i bezpośredni, zesłała nam jednak ratunek, którego – niewdzięczni, jak starożytni Izraelici – wciąż nie doceniamy, a bywa, że wprost nim gardzimy. Tym ratunkiem okazała się autonomia, jaką tuż po klęsce powstania uzyskała ta dzielnica dawnej Polski, której urzędową nomenklaturą pod panowaniem austriackim stała się Galicja.

Dzięki roztropności galicyjskiej szlachty, krakowskich i lwowskich konserwatystów – którzy zresztą też musieli przeprowadzić wewnętrzny rachunek sumienia za pójście za szalonymi porywami serca (wszakże nawet tak wzorcowy polski konserwatysta, jak Paweł Popiel, przez czas pewien uwierzył w sens powstania i w pomoc Zachodu) – znajdującej ujście w tym, wyszydzanym i złośliwie oraz głupio odczytywanym adresie Sejmu Krajowego do cesarza Franciszka Józefa I: „przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy”, ta część Polski zyskała możność swobodnego rozwoju politycznego i kulturalnego, przechowania skarbów polskiej tradycji i przekazania jej następnym pokoleniom, także udzielenia schronienia i dania możności działania nawet tym, którzy głosili kompletnie już bezsensowną ideę „nieprzerwalności powstania”, a także tym późniejszym oponentom i nieubłaganym krytykom „lojalizmu”, z pozycji nacjonalistycznych czy „lewicy niepodległościowej”.

Przede wszystkim zaś wybór jakiego dokonała ta pierwsza wielka polska szkoła rozumnego patriotyzmu politycznego, czyli szkoła krakowska – schronienie się pod opiekuńczymi skrzydłami cesarskiego orła monarchii habsburskiej – wyznaczył linię przetrwania polskości na jedynym kursie, który gwarantuje jej autentyczną, tysiącletnią tożsamość: łacińskiego okcydentalizmu i rzymskiego katolicyzmu, na „osi” Kraków - Wiedeń - Rzym. To Gołuchowskim, Abrahamowiczom, Helclom, Popielom, Szujskim, Tarnowskim, Koźmianom i Badenim zawdzięczamy to, że jesteśmy tym, kim jesteśmy, że ani Moskal ani Prusak „nie przemogli”, że – da Bóg! – nie staniemy się także nigdy ani przedmieściem Berlina, ani „eurazjatami”.

 Jacek Bartyzel

Zmieniony ( 22.01.2013. )