Homo-rewolucja: leksykon ukradzionych pojęć
Wpisał: Krzysztof Warecki   
01.02.2013.

Homo-rewolucja: leksykon ukradzionych pojęć

 

Krzysztof Warecki pch24 2013-01-30

 

Brytyjska minister ds. kultury, kobiet i równych szans Maria Miller opublikowała projekt ustawy, która redefiniuje termin „małżeństwo”, obejmując nim również związki tworzone przez seksualnych dewiantów określane eufemistycznie „związkami osób tej samej płci”. Ustawa będzie omawiana w Izbie Gmin 5 lutego. Chociaż w głosowaniu nie będzie obowiązywać dyscyplina partyjna, to jednak wszystko wskazuje na to, że ten uwłaczający zdrowemu rozsądkowi legislacyjny gniot może przejść głosami liberałów i laburzystów. Lewicowa międzynarodówka na dobre rozpętała wojnę, której celem jest unicestwienie instytucji małżeństwa.

 

Ostatnie plany brytyjskiego rządu wywołały duże poruszenie w społeczeństwie. Pierwszy cios instytucji małżeństwa zadano na Wyspach w 2005 r., od kiedy osoby tej samej płci mogą zawierać tzw. cywilne związki partnerskie. I chociaż w dokumentach nie występują jako małżonkowie, są jednak traktowani tak samo jak małżeństwa. Przeforsowanie projektu ustawy minister Miller oznaczałoby ostateczną degradację instytucji małżeństwa w Wielkiej Brytanii. Ale horror tej sytuacji nie polega tylko na tym.

 Okazuje się bowiem, że wraz z objęciem sodomicznych związków osób tej samej płci terminem „małżeństwo” zostanie wprowadzony prawny zakaz dyskryminacji ze względu na „orientację seksualną”. Wejście w życie tego przepisu stworzy niezwykle groźną sytuację dla osób, które mają całkiem odmienne od oficjalnych poglądy na temat homoseksualizmu. Będzie to oznaczało rozciągnięcie chronionych prawem struktur zła na kolejne obszary życia społecznego.

 Dlatego w połowie stycznia 1054 księży katolickich z Anglii i Walii, w tym 13 biskupów i opatów, podpisało się pod listem, w którym stwierdzono, że wprowadzenie kategorii prawnej pod nazwą „małżeństwo homoseksualne” w zestawieniu z zakazem dyskryminacji „ze względu na orientację seksualną” nie tylko otworzy drogę do łamania ludzkich sumień, ale zaknebluje usta wyznawcom Chrystusa w całej sferze publicznej, od szkół, organizacji charytatywnych i szpitali zaczynając a na sądach, urzędach i innych instytucjach życia publicznego kończąc. Sygnatariusze listu nie mają wątpliwości, że nie tylko odbierze się ludziom możliwość publicznego mówienia o swojej wierze i prawdziwej istocie małżeństwa, ale przede wszystkim zostanie zagrożona wolność głoszenia słowa Bożego z ambony, zaś chrześcijanie stojący na gruncie prawdziwej definicji małżeństwa mogą mieć zamkniętą drogę do wielu zawodów, stanowisk i awansów.

 Semantyczne koszmary homo-propagandy

 To, co dzieje się obecnie w Wielkiej Brytanii jest konsekwencją trwającej od czasów rewolucji francuskiej wojny światopoglądowej z chrześcijaństwem, którą obecnie kontynuuje lewicowa międzynarodówka. Polega ona na wypaczaniu, a nawet podmienianiu treści pojęć kojarzonych bezpośrednio z chrześcijańskim kodem kulturowym, a następnie tworzeniu na ich bazie nowych, już całkowicie z nim sprzecznych.

 Brytyjski przykład pokazuje jak ważne jest, aby precyzyjnie wypowiadać się w sprawach dotyczących istoty człowieczeństwa, ściśle dbając o precyzyjne definiowanie pojęć. Niestety, nie pilnują już tego nawet ci, którzy powinni być szczególnie czujni w tym względzie. W efekcie często nie wiemy o czym mówimy, więc nic dziwnego, że świat pojęć i przestrzeń informacyjną zainfekowały takie frazeologiczne i semantyczne dziwolągi, jak „małżeństwo homoseksualne”, czy też wypaczające prawdę o swoim desygnacie eufemizmy w rodzaju „aborcja”, czy „eutanazja”. W konsekwencji terminów tych używają nie tylko piewcy powszechnej deprawacji i upodlenia człowieka, ale też ich przeciwnicy.

Ideolodzy doskonale wiedzą, że podmieniając treść tradycyjnym pojęciom zmienią sposób myślenia przeciętnego człowieka, a tym samym o wiele łatwiej zrealizują swoje wywrotowe cele, polegające na zastąpieniu prawdziwego szczęścia wyniszczającym hedonizmem. Spytacie po co? Dla zysku oczywiście, bo przecież obecnie na niczym nie da się tak zarobić jak na psuciu człowieka. Wydaje się, że „przedsiębiorstwo socjalizm” jest obecnie najbardziej zyskowną korporacją świata.

 A tymczasem wielu katolików i ludzi dobrej woli jest na te manipulacje całkowicie ślepych. W efekcie, już bez żadnego zażenowania i bez żadnych cudzysłowów mówi się, tak w serwisach informacyjnych jak i na ulicy o „małżeństwach homoseksualnych”, „gejach”, „aborcji”, „eutanazji” etc. A takim sztandarowym przykładem zwycięstwa lewaków w wojnie światopoglądowej jest całkowita zmiana pojęcia „tolerancja”, którego już powszechnie używa się w narzuconej przez nich interpretacji.

 Mamy więc semantyczny koszmarek „małżeństwo homoseksualne”. Tymczasem, to, co określa się tym mianem, nie jest żadnym małżeństwem, lecz odrażającą, głęboko uderzającą w godność człowieka, sprzeczną z naturą patologią. Małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety w celu zrodzenia i wychowania potomstwa. Nie jest tego w stanie zmienić żadna ustawa, bo jest to instytucja, której warunkiem koniecznym jest komplementarność płciowa. A więc jest to instytucja społeczna, osadzona głęboko w naturze stworzenia kobiety i mężczyzny. Nic tego nie zmieni, nawet jeśli będzie to kwestionować sto procent członków jakiegokolwiek parlamentu.

 Nie ma też kogoś takiego, jak „gej”. Jest to po prostu osoba, której zachowania w sferze płciowej drastycznie odbiegają od zachowań typowych (taka jest słownikowa definicja zboczenia), czyli w tym konkretnym przypadku chodzi o to, że używają swoich narządów płciowych niezgodnie z ich naturą. Jest to niezwykle dziwna sytuacja ponieważ pederaści gwałcąc naturę swojego stworzenia, jednocześnie z żelazną konsekwencją szanują naturę otaczających ich rzeczy. Nic nie wiadomo o tym, aby jakaś homoseksualna osoba wpadła na pomysł, aby na przykład wbijać gwoździe poduszką. Oczywiście każdy homoseksualista wie, że poduszka służy generalnie do podparcia głowy w czasie snu lub relaksu, zaś do wbijania gwoździ służy młotek lub przedmiot o podobnej budowie i właściwościach. I to nie tylko jest logiczne, ale po prostu naturalne, czyli zgodne z przeznaczeniem tych przedmiotów. I każdy homoseksualista wie, że używanie przedmiotów niezgodnie z ich przeznaczeniem powoduje zwykle żałosne konsekwencje.

 Kolejnym bardzo chętnie stosowanym przez homoseksualne lobby dziwolągiem frazeologicznych jest określenie „orientacja seksualna”. Jest to szczególnie groźny sofizmat w zestawieniu z zakazem dyskryminacji „ze względu na orientację seksualną”. Prawdę mówiąc, rząd brytyjski chcąc wprowadzić coś takiego po prostu się ośmiesza. Orientacja seksualna jest tylko jedna i nie ma innych, jak więc w takiej sytuacji można mówić o dyskryminacji?

 Tzw. orientacja seksualna jest ściśle związana z płciowością człowieka, której celem jest przede wszystkim prokreacja i cementowanie więzi małżeńskiej. Cementowanie „więzi uczuciowej” dwóch mężczyzn (o prokreacji w tym przypadku nie może być mowy) poprzez umieszczanie przyrodzenia w odbycie nie jest żadną orientacją seksualną, lecz obrzydliwym odstępstwem (delikatnie mówiąc) od zachowania typowego w kontekście celowości używania tego organu. Markowanie w tak odrażający sposób pięknego ze swej istoty aktu płciowego jest niczym więcej, jak bluźnierczym samogwałtem z użyciem drugiego osobnika sprowadzonego do roli protezy. Możemy więc w odniesieniu do pederastów i lesbijek mówić nie o orientacji, a co najwyżej o dezorientacji seksualnej.

 Wśród semantycznych wynalazków narzuconych przez światopoglądowych wywrotowców należy wymienić także pojęcie „homofob”, którego celem jest stygmatyzacja osób konsekwentnie głoszących prawdę o homoseksualizmie jako zboczeniu. Słowo to niemal pozbawione jest treści, ma za to duży ładunek emocjonalny, dlatego homolobby chętnie używa go do budowania w sferze publicznej atmosfery nienawiści wobec takich osób i instytucji, które te osoby reprezentują. „Homofobem” nie jest więc nie tylko ten, kto nie lubi homoseksualistów, lecz przede wszystkim ten, kogo nie lubią homoseksualiści.

 Sprawne infekowanie do przestrzeni publicznej powyższych terminów warunkuje odpowiednia żonglerka terminem „tolerancja”. Pojęcie to, które występuje tutaj w roli knebla, zostało całkowicie zafałszowane przez rzeczników obyczajowej deprawacji. Trzeba przyznać, że korzystają oni w pełni z prostoduszności ludzi i powszechnej ignorancji w tym temacie. Ważne więc aby wiedzieć, czym naprawdę jest tolerancja.

 Homoseksualistom udało się narzucić rozumienie pojęcia „tolerancja” w sensie powstrzymania się od głoszenia poglądów, które mogą spowodować u nich dyskomfort lub obudzić wyrzuty sumienia. Według słownika wyrazów obcych, tolerowanie polega na „wyrozumiałości dla czyjegoś zachowania, postępowania, choć się je uważa za niewłaściwe”. Mamy więc do czynienia ze „znoszeniem”, „cierpieniem” czy „wytrzymywaniem” czegoś, co nie jest nam miłe, ale z pewnych względów, np. dla zachowania pokoju społecznego, musimy to robić. Możemy więc powiedzieć, że tolerancja dotyczy strony praktycznej naszego postępowania. Oznacza to, że tolerancja polega na powstrzymaniu się od przemocy, czy gróźb w stosunku do osób mających odmienne poglądy, upodobania, wierzenia od naszych w celu wymuszenia na nich zmiany poglądów, upodobań czy wierzeń na takie, jakie my wyznajemy. Tolerancja jednak nie dotyczy samego dociekania prawdy. „Tolerancja” jest więc powstrzymaniem się od przemocy i gróźb, a nie akceptacją dla poglądów i zachowań według nas niewłaściwych, które nie tylko można ale i trzeba kwestionować.

 Przyjęcie takiej postawy (czyli „tolerancji” w rozumieniu pederastów) byłoby czymś groźnym dla społecznego i cywilizacyjnego rozwoju, ponieważ taka wymuszona terrorem politycznej poprawności akceptacja grozi nam swego rodzaju impasem intelektualnym, zwalniającym nas od poszukiwania prawdy. Idąc dalej można powiedzieć, że tak rozumiana tolerancja byłaby zwykłym tolerowaniem zła poprzez akceptację poglądów i zachowań niewłaściwych, m.in. takich jak afirmacja zboczeń.

 Jak trafnie zauważył kiedyś Stanisław Michalkiewicz, obecnie tolerancja nie oznacza cierpliwego znoszenia w imię wyższych racji, w drodze dochodzenia do prawdy czegoś, co np. budzi u nas wstręt, lecz wymuszanie akceptacji dla agresywnie forsowanej powszechnej deprawacji. Pojęcie tolerancji zostało więc sprowadzone w powszechnej świadomości do zakazu brzydzenia się czy krytykowania i jednocześnie przymusu do zmiany „niepoprawnych” poglądów i upodobań. Epatowanie społeczeństw patologiami, które należy „tolerować”, ma na celu osłabianie woli oporu wobec zjawisk i postaw, których na dłuższą metę nie sposób tolerować, czy to ze względów estetycznych ewentualnie etycznych czy też politycznych.

 Nadszedł więc najwyższy czas aby przestać bezrefleksyjnie używać eufemizmów w rodzaju „gej”, „orientacja seksualna” czy „małżeństwo jednopłciowe”, które zostały wprowadzone do obiegu, aby stępić naszą wrażliwość i sprawić, aby odrażające przestało być dla nas odrażające i dostrzegalne. To, co wyprawia we Francji od pół roku prezydent Hollande, niedawne wystąpienie prezydenta Obamy czy ostatnie zapowiedzi brytyjskiego rządu są dla nas sygnałem, że wbrew wszystkiemu musimy nazywać rzeczy po imieniu. Dlatego warto wiedzieć, że w polskim języku są pełne treści pojęcia i terminy, które celnie oddają prawdę o moralnej nędzy homoseksualizmu.

 Boże sprawy nie podlegają głosowaniu

 Okazuje się jednak, że porażkę ponieśliśmy nie tylko na froncie walki światopoglądowej. W zasadzie, poza nielicznymi wyjątkami, to jak dotychczas nie podjęliśmy walki. Co gorsza, dopuściliśmy do sytuacji, że nad rzeczami przyrodzonymi, a więc nie podlegającymi dyskusji, można przeprowadzać głosowania w referendach powszechnych czy w parlamentach. Jest to naszą wielką porażką, bo rzadko kto zwraca uwagę na bluźnierczą niestosowność poddawania pod głosowanie pomysłów uderzających w świętość rodziny i życia ludzkiego.

 Nie dziwi więc, że jeden z liderów eurosceptycznego skrzydła wśród torysów, Liam Fox, zamiast od razu głośno powiedzieć, że małżeństwo samo w sobie nie jest kategorią podlegającą dyskusji, a więc też i nie podlegającą jakimkolwiek głosowaniom, to bezsilnie utyskuje, że „ustawa jest nieprzemyślana i sprzeczna z konstytucją”. A co to ma do rzeczy? Z punktu widzenia prawdy obiektywnej nie ma to najmniejszego znaczenia i nie ma się co do takich „argumentów” odwoływać, a nawet więcej – nie wolno, bo łaska gawiedzi na pstrym koniu jeździ. Niestety, podobnie zachowuje się wielu chrześcijańskich polityków we wszystkich krajach, także i w Polsce.

 U prawidłowo uformowanych ludzi dewiacje seksualne budzą i zawsze będą budzić odrazę i chwilowe mody nie są w stanie tego zmienić, zaś wysiłki zmierzające do oszukania natury zawsze będą bezowocne i groteskowe.

Jakże prawdziwe w tym kontekście są słowa zmarłego w 2000 r. wspaniałego kapłana, arcybiskupa Fuldy Johannesa Dyby, który zdecydowanie sprzeciwiał się legalizacji homo-związków, zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę jakie zagrożenia się z tym wiążą. - Szczególne popieranie małżeństwa i rodziny przewidziała nasza konstytucja nie bez powodu, gdyż od zdrowej i szczęśliwej rodziny zależy nasza cała przyszłość – mówił metropolita dodając, że gdyby przed dwudziestu laty zjawiła się w urzędzie stanu cywilnego para osobników jednej płci w celu zawarcia związku małżeńskiego, to zostaliby uznani za chorych psychicznie.

 Wystarczy, żeby dobrzy ludzie nic nie robili

 Cieszyliśmy się kilka dni temu, że Sejm odrzucił wszystkie projekty o związkach partnerskich. Była to jednak radość przez łzy, bo jak to możliwe, że w kraju, gdzie ponad 90 proc. ludzi deklaruje się jako katolicy do takiego głosowania w ogóle doszło, a gdy już doszło to o zwycięstwie normalności zdecydowało zaledwie 17 głosów przewagi. Czy naprawdę mamy powody do satysfakcji? Przecież można być pewnym, że sprawa wróci jak bumerang i to szybciej niż się spodziewamy, bo presja w tym kierunku zwłaszcza z zagranicy jest ogromna. Czy w tej sytuacji spoczniemy na laurach, czy też podejmiemy zdwojoną czujność i będziemy gotowi odeprzeć kolejny atak?

 Porażająca jest tutaj inercja i bezradność naszych duszpasterzy i to zarówno na szczeblu wspólnot parafialnych jak też i na poziomie episkopatu. Nie sposób odnieść wrażenia, że panuje wśród nich na tym polu jakaś dezorientacja. Nie chodzi oczywiście o stosunek naszych duchownych do homoseksualizmu, bo ten jest klarowny, ale o brak jednomyślności odnośnie sposobów przeciwdziałania tej destrukcyjnej patologii. A tymczasem trzeba energicznego i skoordynowanego działania i to szybko.

 W sytuacji, gdy codziennie w porze najwyższej oglądalności telewizyjna „Dwójka” emituje tasiemcowy serial o dwóch pederastach wychowujących dziecko, zaś w programach informacyjnych i publicystycznych słyszymy w zasadzie superlatywy na temat homoseksualizmu, same oświadczenia, listy, komunikaty i homilie nie wystarczą. Potrzebna jest intensywna, a przede wszystkim inteligentna bezpośrednia akcja ewangelizacyjno-informacyjna.

 Obserwując w telewizji propagandę zachowań dewiacyjnych jako w pełni akceptowalnej normy społeczno-obyczajowej, a jednocześnie widząc brak zdecydowania, a czasami i jedności ze strony ludzi Kościoła, dręczeni koszmarem życia codziennego przeciętni Polacy są po prostu zdezorientowani i czują się pozostawieni sami sobie. Tak nie może być – trzeba działać i to szybko.

 Bez wątpienia daliśmy się zaskoczyć, bo jeszcze 10 lat temu nikt w Polsce nie wierzył, że ktokolwiek poważnie potraktuje postulaty grupki wystawiających się na pośmiewisko seksualnych odmieńców. Widzimy jednak, co się dzieje w Europie, widzimy co dzieje się w Polsce i pora się obudzić z letargu. Nadszedł czas, aby do akcji na wielką skalę wkroczyło świeckie ramię Kościoła. Ale ramię to nic nie zdziała, jeśli nie będzie nim kierować mądra i wolna od lęków głowa. Zróbmy to dla siebie i naszych potomnych, ale także pomóżmy Europie, czego tak bardzo pragnął bł. Jan Paweł II, bo „wystarczy, aby dobrzy ludzie nic nie robili a zło zatryumfuje”.

 Krzysztof Warecki