Bałtyk wymiera
Wpisał: Mariusz Kamieniecki   
06.02.2013.

Bałtyk wymiera

 

Polityka UE poniosła fiasko. Mamy do czynienia z kompletną katastrofą

5 lutego 2013  naszdziennik

 

Z Grzegorzem Hałubkiem, prezesem Związku Rybaków Polskich, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Kryzys dotyka także rybołówstwa. Polscy rybacy niebawem nie będą mieli co łowić?

– To nie kryzys, a niekonsekwentne decyzje Komisji Europejskiej stanowią problem polskiego rybołówstwa. Błędy doprowadziły do zagłodzenia dorsza w imię produkcji białka, nie zwracając uwagi na ekosystem. Jeżeli dorsz dziś jest chudy, a rybacy patrosząc, nie znajdują w nim śladów pożywienia, to za parę miesięcy ryba ta będzie martwa. Za tym pójdzie degradacja fok, morświnów, ptaków.

Na Morzu Bałtyckim nieustannie prowadzą połowy olbrzymie szwedzkie i duńskie kutry paszowe. Nie przestrzegają one okresów ochronnych ani rozmiarów ochronnych ryb. Łowią bez żadnych ograniczeń i kontroli, uzupełniając w ten sposób światowy deficyt białka do produkcji pasz.

UE tak wrażliwa na głosy ekologów w tym wypadku pozostaje głucha?

– Bezskutecznie próbowaliśmy przekonać unijnych decydentów, że na skutek masowego połowu szprotek większe ryby zostaną pozbawione pokarmu i na Bałtyku dojdzie do katastrofy ekologicznej, z którą mamy właśnie do czynienia. Dorsze są już tak chude, że w zasadzie nie mają mięsa i dla przetwórstwa nie stanowią żadnej wartości. Świadczy o tym coraz niższa cena od 4 do 3,5 złotego za kilogram tej ryby, gdzie minimalna cena określona przez ministerstwo to ok. 6 złotych.

Podobno zdarzają się przypadki, że część złowionych dorszy już martwa trafia z powrotem do morza?

– To niestety smutna prawda. Znane są przypadki, kiedy zagraniczne duże kutry spośród 1,2 tys. skrzynek wyrzucają za burtę tysiąc skrzynek dorsza, który się do niczego nie nadaje. To tylko potwierdza, że dorsz jest chudy i niedożywiony. Tak jak już wspomniałem, jedziemy po równi pochyłej i czeka nas zagłada także ssaków morskich. Wcześniej nie słyszałem, żeby foki, nie mając śledzi ani szprotów, czyli ryb tzw. pelagicznych, które są ich naturalnym pożywieniem, schodziły głęboko pod wodę i z sieci rybackich wyjadały dorsze, które przecież nie są ich typowym pożywieniem.

Populację ryb w Bałtyku miały poprawić restrykcyjne limity i okresy ochronne na połowy określonych gatunków, które – jak widać – nie sprawdziły się.

Polityka UE poniosła fiasko. Mamy do czynienia z kompletną katastrofą, za którą wspólnota będzie płaciła nie tylko polskim, ale wszystkim bałtyckim rybakom. To wynik fikcyjnej, opartej na nieprawdziwych założeniach, badaniach czy danych połowowych polityki np. ochrony dorszy czy łososi. Równocześnie prowadzono fikcyjną z jednej, a realną z drugiej strony politykę maksymalnych odłowów rybiego białka służącego do produkcji pasz. Choć nie było żadnych ku temu przesłanek, tegoroczny limit połowów wprawdzie chudych dorszy, które są podstawą utrzymania ok. 80 proc. rybaków na Bałtyku, KE obcięła o 9 procent. Z kolei limit połowów śledzi, których de facto nie ma z powodu rabunkowej polityki, KE podwyższyła o 28 proc. – tylko po to, żeby stworzyć jeszcze lepsze warunki pozyskiwania białka.

Nikt nie brał pod uwagę, że Bałtyk jest morzem delikatnym i do eksploatacji jego dóbr należy podchodzić bardzo naukowo.

Tymczasem resort rolnictwa wprowadził dla rybaków karę nawet do 350 tys. złotych za przekroczenie limitów połowowych. Na czym polega i do czego prowadzi taka karna polityka resortu wobec polskich rybaków?

– Postawiono nam zarzut łowienia w 2007 r. organizmów, których ogólna kwota była wyczerpana. Tymczasem istnieją dokumenty potwierdzające, że tych przełowień nie było. Resort rolnictwa nie posiada ani jednego dokumentu, który potwierdzałby, że kwota ta została wyczerpana. Dlatego zarzut nam postawiony w formie decyzji administracyjnej, który przyklepują kolejne sądy, tak na dobrą sprawę nie ma podstaw. Okazuje się, że 70 polskim armatorom postawiono bezpodstawny zarzut, a w Polsce nie ma sposobu na rozwiązanie tego problemu. Na szczęście są jeszcze komisje sejmowe, np. Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka, i parlamentarzyści różnych opcji, którzy pomagają rybakom, wiedząc, że stawiane im zarzuty są bezpodstawne.

Nasze próby odwoływania się od urzędniczych decyzji do ministra rolnictwa kończą się podniesieniem wymiaru grzywny. Sądy administracyjne, do których wpływają odwołania, pozostają bezradne, dotyczy to także Naczelnego Sądu Administracyjnego. Skoro wszystkie drogi prawne zawodzą, sprawę wzięli w swoje ręce politycy. Widać, że na upartego chce się nas ukarać i doprowadzić na skraj bankructwa za coś, czego nie zrobiliśmy, i dlatego nigdy tej sprawy nie odpuścimy. Widocznie sądy administracyjne służą administracji, a nie społeczeństwu.

Komu zależy na bankructwie polskich rybaków?

– Ciekawa sprawa, że polski rząd, choć zawalił sprawę i według unijnego prawa powinien, to jednak nie został ukarany, natomiast nałożył kary na swoich rybaków. Nie dość, że źle policzono kwoty połowowe, nie wykazując przełowienia, nie nałożono też kar na Polskę, co dowodzi, że UE czuła się na tym gruncie dość niepewnie. Natomiast wbrew faktom nałożono kary na rybaków. Trudno to jednoznacznie ocenić. Może chodziło tylko o to, żeby nas upokorzyć, pogrozić nam palcem, a może żeby się nad nami pastwić?

Kto dzisiaj decyduje o polityce rybackiej Polski?

– Polityka rybacka, która rozgrywa się na Bałtyku, podobnie jak Wspólna Polityka Rolna podlega jurysdykcji UE. Niestety, Polska nie ma tu nic do powiedzenia, otrzymuje taką a nie inną kwotę połowową, z czym musi się zgodzić. W tym kontekście polska polityka rybacka praktycznie nie istnieje.

Polski rząd nie walczy o interesy rybaków w Brukseli?

– Brakuje aktywności polskiego rządu. Chociażby nagłośnienia na forum UE wspomnianego już problemu połowów paszowych, które za przyzwoleniem unii doprowadziły do zrujnowania nie tylko polskiego, ale całego rybołówstwa bałtyckiego. Owszem ktoś, gdzieś, coś, nazwijmy to, powie cichym głosem, pojawiają się też hasła typu: rząd jest przeciwko połowom paszowym, ale nie widziałem żadnego konkretnego dokumentu.

Czy polscy rybacy mają możliwość śledzenia decyzji podejmowanych w Brukseli w sprawie rybołówstwa? Czy głos polskich rybaków liczy się w UE?

– Mamy dobre relacje z europosłem PiS Markiem Gróbarczykiem, który w imieniu polskich rybaków walczy o nasze słuszne prawa.

Czy jeden, no może kilku posłów w PE jest w stanie wyręczyć polski rząd?

– Oczywiście nie. W tych sprawach euro-parlamentarzystów powinien wspierać polski rząd, który niestety wykazuje daleko idącą bierność. To sprawia, że wszystkie sprawy toczą się własnym rytmem, bez naszego udziału. W tym chaosie Polska niestety jest dyskryminowana przez Brukselę.

Jak w tym kontekście kształtują się nasze limity połowów na tle innych krajów?

– Kwoty połowowe rozdziela UE i co ciekawe – żaden kraj na Morzu Bałtyckim, oprócz Polski, tego nie przestrzega. Kwoty te jak w przypadku ryb pelagicznych były za duże i doprowadziły do odchudzenia dorszy, z kolei kwoty połowowe na dorsze były za małe. Stąd kraje, które otrzymywały kwoty połowowe zbyt niskie, aby utrzymać rybołówstwo własnymi wewnętrznymi uregulowaniami prawnymi, omijały kwoty KE. Są na to dowody, które dostarczaliśmy unijnym urzędnikom. Efekt jest taki, że od 2006 r. ten proceder pod nadzorem unijnym trwa i ma się w najlepsze.

Można zatem powiedzieć, że unijne prawo unijnym prawem, a życie toczy się według reguł ustalanych przez konkretne kraje. Weźmy chociażby skandynawskie floty, które nigdy nie byłyby w stanie się utrzymać, przestrzegając unijnych kwot połowowych, tymczasem mają się bardzo dobrze. To fakt, o którym mówimy od dawna, ale UE przymyka na to oko.

Ile osób żyje dziś w Polsce z połowów na morzu?

– Jeżeli mamy ok. 700 jednostek i na każdej pracuje – załóżmy – czterech rybaków, to mamy ok. 2,8 tys. ludzi na morzu. Jeżeli do tego dodamy pięć razy tyle na lądzie, to mamy ok. 14 tys. osób, które żyją z rybołówstwa. To ni mało, ni dużo. Pytanie jest jednak inne: Dlaczego rybołówstwo w Polsce nie może się rozwijać, skoro dobrze ma się w innych krajach? Towar jest bardzo chodliwy i dlaczego nie mielibyśmy tego wykorzystywać? Trzeba tylko zacząć mądrze rządzić tą dziedziną gospodarki.

Ilu rybaków odeszło z zawodu po wejściu Polski do UE?

– Polska obok litewskiej stanowi najmniejszą flotę rybacką na Morzu Bałtyckim. Przed wejściem do UE mieliśmy półtora tysiąca jednostek, teraz mamy siedemset. Tonażowo też się cofamy.

Gdzie trafiają ryby złowione przez polskich rybaków na Bałtyku?

– Przede wszystkim do polskich odbiorców, którzy robią z ryb filety, część sprzedają u nas, a część eksportują. To korzystna działalność dla tych firm, bo na Zachodzie brakuje dorszy. Teraz jest jednak gorzej, bo chude dorsze wypadły z norm i pojawia się problem cenowy. Rybołówstwo polskie dopłaca do interesu od dawna, ale od września 2012 r. ta działalność jest coraz bardziej deficytowa. Trudno handlować rybami bez mięsa. Niestety, do tej sytuacji doprowadziła błędna polityka KE.

Polska jest krajem z dostępem do morza. Tymczasem ryby są u nas coraz droższe i wydaje się, że coraz mniej dostępne…

– Owszem, to prawda, ryby są coraz droższe, ale nie ma w tym udziału rybaków. Kiedyś 1 kg dorsza kosztował 7 zł, a 1 kg filetów z dorsza kosztował 22 złote. Dzisiaj 1 kg dorsza kosztuje 3 zł, a 1 kg filetów dalej 22 złote. To pokazuje, że jako rybacy nie mamy udziału i wpływu na ceny w handlu, bo to wszystko odbywa się za naszymi plecami. Rybak na połowach zarabia coraz mniej, a kasę zbijają ci, którzy w dystrybucyjnym łańcuchu dostarczają towar do handlu.

Dziękuję za rozmowę.

Mariusz Kamieniecki