Wielki Post - Wielka Smuta | |
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz | |
20.02.2013. | |
Wielki Post - Wielka Smuta
Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2751
Felieton • tygodnik „Nasza Polska” • 20 lutego 2013 Niemal w przeddzień Środy Popielcowej Benedykt XVI oznajmił o swojej abdykacji, wyznaczonej na 28 lutego. To trzeci taki przypadek w historii Kościoła. Pierwszym papieżem, który abdykował, był Celestyn V, świątobliwy zakonnik, który najwyraźniej nie czuł się dobrze wśród ambitnych kurialnych dygnitarzy. Przez swojego następcę został zresztą natychmiast wtrącony do więzienia z obawy, że w ręku jakichś ambicjonerów może stać się narzędziem rozbijania Kościoła. Potem został kanonizowany, nawiasem mówiąc przez papieża, który Stolicę Apostolską przeniósł do Awinionu, zapoczątkowując w ten sposób okres „niewoli awiniońskiej” w historii Kościoła. Spowodowanej w następstwie tego schizmie położyła kres abdykacja Grzegorza XII w roku 1415. No a teraz - Benedykt XVI. Jako powód swojej decyzji podał niedostatek sił fizycznych i duchowych, co odczytuję jako aluzję, że musiał czuć się osamotniony przez tych, na których wsparcie i pomoc liczył i osaczony przez wrogów Kościoła i religii, którzy najwyraźniej przeniknęli do jego najwyższych gremiów. Zauważył to już w swoim czasie Paweł VI, wspominając o „swędzie szatana”, który przez jakąś szczelinę „przeniknął do Świątyni Pańskiej”. Wtedy dopiero zaczął przenikać, podczas gdy dzisiaj zdążył napełnić ją przeraźliwym smrodem. Jakże inaczej potraktować ostentacyjne szyderstwo, z jakim wśród niektórych hierarchów w Polsce spotkało się „Motu Proprio” Benedykta XVI w sprawie przywrócenia Mszy w rycie trydenckim? Miarą osamotnienia papieża może być przypadek z kamerdynerem, przyłapanym na wynoszeniu tajnych dokumentów. Skoro okazało się, że papież nie mógł zaufać nawet domownikom, to trudno się dziwić decyzji o abdykacji. Nie mogę oprzeć się wrażeniu analogii do próby samobójczej, która często przypomina vox clamantis in deserto. Abdykacja Benedykta XVI następuje w momencie apogeum ataku na Kościół katolicki ze strony jego dwóch odwiecznych wrogów, którzy w XX wieku zmienili taktykę walki ze znienawidzonym chrześcijaństwem. W odróżnieniu od poprzedniej, polegającej na totalnej, niszczącej konfrontacji, współczesna taktyka zmierza do doprowadzenia Kościoła do stanu bezbronności poprzez wciąganie go w fałszywe sojusze i tak zwany „dialog”. Nieprzyjaciele Kościoła, kierując się tak zwaną „mądrością etapu”, najpierw próbują się do niego łasić, rozbudzając w różnych ambitnych naiwniakach przeświadczenie o niebywałej sile perswazyjnej, co zachęca ich do angażowania się w „dialog”. Ale „dialog” ma swoją cenę - bo warunkiem sine qua non jego podjęcia jest uznanie punktu widzenia przeciwnika za równoprawny. Jest to zatem inna, elegancka nazwa kapitulacji. Warto przypomnieć, że Pan Jezus rozsyłając apostołów, wcale nie sugerował im wdawania się w jakieś „dialogi”, tylko nakazywał „nauczać wszystkie narody” przypominając, że „nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie”. Ani nikt - ani inaczej. Tymczasem na skutek zdeprawowania poprzez „dialog” pojawiły się poprawione interpretacje ewangelicznych zaleceń, jakoby niektóre narody miały „własną ścieżkę zbawienia”, wobec czego nie może być mowy o ich „nauczaniu”. W ten sposób postępowa teologia zakwestionowała słowa samego Jezusa Chrystusa. Czegóż innego mogliby oczekiwać odwieczni wrogowie Kościoła i chrześcijaństwa? Wrogowie byli zawsze, ale dopóki, korzystając z oszołomienia pasterzy różnymi odurzającymi dekoktami, nie poprzebierali się w owcze skóry i nie przeniknęli do decyzyjnych gremiów, dopóki za pośrednictwem poddawanych swojej kontroli instytucji nie narzucali heretyckich interpretacji, Kościół się ich nie obawiał i znajdował odpowiednie remedia. Tymczasem współczesny kryzys jest przede wszystkim kryzysem przywództwa. Skoro większe nadzieje wiąże się z socjotechniką, niż z wiernością i osobistym świadectwem, to trudno wymagać od ludzi, by uprawiali kult socjotechniki, a zwłaszcza - by się dla niej poświęcali. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeśli Kościół potraktuje abdykację Benedykta XVI jako dzwonek alarmowy, to być może przyniesie ona dobre rezultaty. Trzeba tylko odwołać się do Ewangelii, w której znajdujemy wyraźną wskazówkę, co do sposobu postępowania. „I jeśli prawa twoja ręka jest powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła.” (Mt.5.30.) Najwyraźniej Pan Jezus zachęca, by nie troszczyć się o zachowanie jedności za wszelką cenę, by nie obawiać się odważnych, a nawet bolesnych operacji chirurgicznych. Bo rzeczywiście - cóż przyjdzie komu z tego, że powstrzyma się od amputacji zgangrenowanej kończyny, zachowując w ten sposób jedność organizmu, ale gangrena zatruje cały organizm i o śmierć go przyprawi? Wprawdzie Spiritus flat ubi vult, co się wykłada, że Duch tchnie kędy chce, bez względu na to, czy Stolica Piotrowa jest obsadzona, czy nie, ale skoro Papież rzeczywiście jest Namiestnikiem Chrystusa na Ziemi, to znaczy, że to on właśnie zapewnia łączność Kościoła z Niebem. W przeciwnym razie nie byłby potrzebny, a przecież wiemy, że to on ma „klucze Królestwa”. Z tego powodu okres sede vacante jest okresem smuty, a okrzyk: „habemus papam!” wyzwala w Kościele erupcję radości. Oby ten moment przypadł na wielkanocny poranek. Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”. |