Szczytowanie bez partnerstwa. Ani odpowiedzialności.
Wpisał: Agnieszka Rybak   
08.03.2013.

Szczytowanie bez partnerstwa. Ani odpowiedzialności.

 

Do RZECZY, nr. 6, 4 marca 2013

 

Agnieszka   Rybak

 

Idziesz w góry ze wspinaczkowym guru, ale możesz liczyć tylko na siebie. Masz poczucie bezpieczeństwa, a jesteś sam.

 

Podczas wyprawy z legendarnym himalaistą Leszkiem Cichym w Andy zginął człowiek. Jego śmierć nasuwa pytanie, jaką rolę odgrywa lider w tzw. wyprawach partnerskich. I czy grupie, która po tragedii nie zmieniła planu wycieczki, podobał się karnawał w Rio.

Nekrolog kończy się słowami: "To nie musiało się zdarzyć. To nie powinno się zdarzyć". Podpisali go przyjaciele z Wro­cławia, Warszawy, Opola, Nowego Jorku, Filadelfii, Tokio i Londynu. Z uczelni, reno­mowanych firm consultingowych, banków. Jacek Krawczyński, 47 -letni menedżer pracujący w londyńskim City, był przecież jednym z nich. Tak jak oni miał wymaga­jącą, choć dobrze płatną pracę. Rodzinę - żonę, dwóch małych synów. I pasję, która kazała mu od czasu do czasu iść w góry.

Jego ciało czeka teraz na identyfikację i transport z Mendozy. A przyjaciele za­stanawiają się, czy tej śmierci można było zapobiec. I jak to możliwe, że po zaginięciu Krawczyńskiego grupa, z którą się wspinał, jak gdyby nigdy nic realizowała dalszy plan wyprawy. Podziwiała wodospady Iguazu, a potem na pięć dni zatrzymała się, by obejrzeć karnawał w Rio.

- Nie znajdzie pani niczego sensacyjne­go w tym wyjeździe - przekonuje Leszek Cichy. lider grupy wspinaczy podczas feralnej wyprawy na Aconcaguę. Pierwszy w historii zdobywca (wraz z Krzysztofem Wielickim) Mount Everestu zimą. Pierwszy Polak, który zdobył Koronę Ziemi, najwyż­sze szczyty wszystkich kontynentów.

Nie jest żadną sensacją, że ci, którzy chodzą po górach, nie zawsze z nich wraca­ją. A jednak wiele elementów tej wyprawy rodzi pytania i wątpliwości.

 

KLIENT CZY PRZYJACIEL

 

Aconcagua, siedmiotysięczny szczyt w Andach, od wielu lat jest bardzo popu­larny wśród polskich wspinaczy amatorów. Mają go w swej ofercie firmy turystyczne. Oprócz Mont Blanc, Kilimandżaro i Elbrusu to jedna z najczęściej wybieranych propozy­cji. Całkowity koszt wyprawy to kwota rzędu 15 tys. zł. Od wielu lat - niezależnie od licen­cjonowanych biur podróży - ci, których stać na takie wycieczki, mogą wybrać także inną formę turystyki - "wyprawy partnerskie".

Taki wyjazd - w gronie znajomych ­oznacza, że chętni wspinają się z gwiazdami alpinizmu i himalaizmu. Bez pośrednictwa biur podróży, bez formalności. Bez umów ustalających, kto za co jest odpowiedzialny. Grupa po prostu się skrzykuje. I idzie.

Leszek Cichy o początkach organizacji takich wypraw opowiadał "Gazecie Wybor­czej": "Już nie Chciałem pracować w kor­poracjach. Uznałem. że mam z czego żyć i warto robić to, co lubię. Znam bardzo dużo osób, a jeszcze więcej osób zna mnie. Ciągle ktoś z kolegów pytał, gdzie się wybieram. a może byśmy razem gdzieś pojechali. Pew­nego dnia powiedziałem: dobrze. jedźmy. Zacząłem organizować wyjazdy w góry".

Dziś Cichy stanowczo odżegnuje się od sugestii, że Krawczyński był jego klientem. - Mogę powiedzieć o nim jako o swoim przyjacielu - mówi. Docenia doświad­czenie Krawczyńskiego, który skończył kurs taternicki, trochę się wspinał. – Miał poczucie gór; przestrzeni, orientację. Wiele czasu żeśmy razem spędzili, bo przecież te wspólne wyjazdy nie trwały nigdy krócej niż dwa tygodnie - opowiada.

Pomysł, by iść na Aconcaguę. zrodził się na wiele miesięcy przed wyjazdem. Bilety zakupiono we wrześniu. Na Aconcaguę wchodzą zwykle grupy 10-12-osobowe. W biurach turystycznych jeden przewodnik przypada na cztery, pięć osób. Na wyprawę z Cichym jechało 19 osób. Plus jedna, która się nie wspinała.

- Wyprawa była wyjątkowo liczna, bo okazało się. że jest kilka grup. które chciały w tym czasie jechać. W jej skład jednak wchodzili ludzie doświadczeni, w tym dwóch GOPR-owców. Jeden z nich był do­świadczonym himalaistą - tłumaczy Cichy.

Wylicza, że cztery osoby próbowały wejść wcześniej na Aconcaguę. Osiemna­ście było na Kilimandżaro. Siedemnaście na Mont Blanc. Co najmniej 14 na Elbrusie. Osiem osób było z Cichym w Himalajach w bazie pod Mount Everest. Rekordzistka była z nim na ośmiu wyprawach.

Jacek Krawczyński był z Cichym na Mont Blanc, Kilimandżaro, w Peru na Chachani. Trzy lata temu na Aconcagui wyprawa zakończyła się odwrotem z wysokości około 6300 metrów. - Jacek miał teraz dużą motywację. by wejść na szczyt Używał sfor­mułowania, że on tu już trzeci raz nie będzie chciał przyjechać - opowiada Cichy.

 

MÓWIŁEM IM: "NIE"

 

         Grupa wyrusza z Warszawy 18 stycznia. Z bazy w Mendozie wychodzi w góry 25 stycznia. [teraz, 2013 roku md]. Pierwszą noc uczestnicy wyprawy spędzają w obozie na Nido de Cóndores. Następnego dnia wychodzą aklimatyzacyjnie w kierunku Plaza Corella. Wracają do obozu. Wtedy do Cichego zgła­sza się trzech uczestników wyprawy: Jacek Krawczyński, Lech Pleskacz i Sebastian Szymański. Nie znali się wcześniej, ale chcą następnego dnia założyć drugi obóz na Plaza Corella i tam przenocować.

- Ponieważ mieli dobrą kondycję, uzna­łem, że dla wyprawy to jest nawet korzyst­ne, bo daje pewną elastyczność. Będzie mniej rzeczy do wyniesienia następnym razem - tłumaczy Cichy.

Przed wyjściem mężczyźni pytają Ciche­go, czy przy dobrej pogodzie mogą spróbo­wać wyjść na szczyt. - Mówiłem im "nie”, bo jest za wcześnie, a i prognoza przewiduje załamanie pogody - opowiada Cichy. Mimo to następnego dnia, widząc bezchmurne niebo i innych wspinaczy szykujących się do drogi, trójka śmiałków decyduje się zaatakować szczyt. Ta niesubordynacja Krawczyńskiego kosztuje życie. Wychodzą razem o godz. 6 rano, jednak tempo, w jakim pokonują trasę, szybko ich dzieli. Pleskacz wyprzedza kolegów o kilka godzin. Po nim idzie Szymański.

Krawczyński wchodzi najwolniej, razem ze spotkanym na trasie Czechem. Pleskacz staje na Aconcagui o godz. 10.45. Gdy schodzi ze szczytu, Krawczyński ma jeszcze przed sobą trzy-cztery godziny drogi pod górę. Szymański, wracając, ostrzega kolegę, że pogoda na szczycie wyraźnie się już po­gorszyła. Idący z Krawczyńskim Czech staje na Aconcagui przed godz. 14. Nie czeka na Krawczyńskiego, który wchodzi kilka minut później, bo ten chce jeszcze zrobić pamiąt­kowe zdjęcia. Ale widzi Krawczyńskiego w połowie podszczytowej ścieżki. Wtedy jednak cała górna część Aconcagui pogrąża się w chmurach. Śnieg zasypuje ślady.

Kiedy do godz. 20 Krawczyński nie wra­ca do Obozu II, jego koledzy powiadamiają Leszka Cichego. Ten dzwoni do sąsiednich obozów. I zawiadamia policję górską.

 

POSZUKIWANIA I KARNAWAŁ

 

Helikopter rozpoczyna poszukiwania następnego dnia. Pozostała część grupy spędza dwie noce w bazie. - Atmosfera przygasła. Zastanawialiśmy się, co się mogło stać. Na tym szlaku nie zdarzały się wypadki - opowiada uczestniczka wyprawy Kata­rzyna Morawiecka. Pięć dni po zaginięciu Krawczyńskiego, zgodnie z wcześniejszym planem, dziesiątka atakuje szczyt

- Byliśmy świadomi, że szukamy pomarańczowej kurtki, rozglądaliśmy się ­opowiada Morawiecka.

         Wieje silny wiatr, siedmiu członków wyprawy zawraca. Dwoje idzie dalej.

- Towarzyszyłem im do miejsca, które się nazywa Independencja. Czekając na nich, pe­netrowałem okoliczny teren, licząc, że może Jacka znajdę. Lotnicy sugerowali, że mieli tak dobrą widoczność, iż mógł się tylko schować za jakiś kamień - opowiada Cichy.

Nie odnalazł jednak śladów. Po sześciu godzinach razem z dwójką, która zdobyła szczyt, schodzi do Obozu II. - Rano niektó­rzy myśleli nawet o powtórnym ataku, ale bardzo silny wiatr przekreślił te zamiary. Zwinęliśmy więc namioty, spakowaliśmy wszystkie rzeczy. Tego dnia wróciliśmy do bazy - opowiada. Grupie kończyły się pozwolenia na pobyt w parku.

Do Mendozy wracają 3 lutego. Dopiero wtedy, po siedmiu dniach od zaginięcia Krawczyńskiego, Cichy powiadamia jego żonę. - Mógłbym zadzwonić z bazy tylko z informacją, że zaginął. Wolałem jednak poczekać do momentu, kiedy będę mógł rozmawiać swobodnie, bo w bazie telefon był internetowy. Łączność się rwała. Trzeba umieć w ten sposób rozmawiać. Mówić i czekać, aż odpowiedź wróci. Dla mnie to by nic nie zmieniało. Uważałem, że powrót do Mendozy będzie właści­wym momentem. Bo Jacek też mówił, że zadzwoni do domu po powrocie do Men­dozy, czyli 3 lutego. I dokładnie wtedy wykonałem telefon. Proszę mi wierzyć, to niebyła łatwa rozmowa - tłumaczy.

.        Szwagier Krawczyńskiego, Jędrzej Sabliń­ski: - To jest rzecz, której nie potrafimy zrozumieć. Po prostu szok Przecież wia­domo, że jeśli ktoś zaginie w tak wysokich górach, to nie jest dobrze. Znajomy Krawczyńskiego dodaje: - Co żona mogła zrobić wcześniej? Choćby się modlić. Lub zorganizować ekspedycję poszukiwawczą. Przede wszystkim jednak powinna była wiedzieć.

Pięć pierwszych osób z wyprawy wraca na lotnisko Okęcie 6 lutego wieczorem. Mają ze sobą rzeczy Krawczyńskiego.

- Wręczyli nam marynarski worek Pytali­śmy, jak to możliwe, że nikt nas nie powia­domił przez siedem dni. Nie byli w stanie tego wyjaśnić. Ludzie patrzyli w podłogę - wspomina Sabliński.

W tym czasie pozostałe osoby, czyli reszta grupy, realizowały dalsze punkty wyprawy. Czy nie zastanawiały się nad zmianą planu i skróceniem pobytu?

- Nie byliśmy w stanie pomóc. Nie leżało to w naszej mocy ani kompetencjach ­mówi Morawiecka. Dwie noce spędzają nad wodospadami Iguazu na granicy Argentyny i Brazylii. Potem docierają do Rio de Janeiro.

- Do Rio polecieli wszyscy, bo taki był bilet - mówi Cichy. Tego samego dnia wie­czorem do Europy wróciło kolejnych osiem osób. Ostatnie siedem miało wykupiony lot z Rio de Janeiro za cztery dni.

- Chcąc nie chcąc, musieliśmy spędzić ten czas w Rio. Zwiedzaliśmy miasto. Oczy­wiście to był okres karnawału, ale karna­wał w Rio to widowisko, które się ogląda, a nie w nim uczestniczy. To element pro­mocji i punkt obowiązkowy w poznawaniu miasta Rio - mówi Cichy. Zaznacza, że on z hotelu prowadził rozmowy i korespon­dencję w sprawie zaginięcia Krawczyń­skiego. - To, że Leszek Cichy kontynuował ten wyjazd, jest dla mnie drugim zaskocze­niem. Skoro to była wyprawa partnerska, czy wycieczka nad wodospady i karnawał w Rio wymagają obecności przewodnika himalajskiego? - pyta Sabliński.

 

Chciał żyć

 

         Dopiero 16 lutego z Argentyny przy­szła wiadomość, że znaleziono ciało

Jacka Krawczyńskiego. Pracownica parku Aconcagua podczas zbierania roślin w za­mkniętej dla turystów dolinie znalazła jego plecak Zaalarmowani przez nią ratow­nicy nieopodal w potoku znaleźli zwłoki. Najprawdopodobniej w złej pogodzie minął własny obóz i skierował się w dół nieuczęszczaną od sześciu lat ścieżką. Do­szedł bardzo daleko. - To pokazuje, z jaką determinacją chciał żyć. Miał dla kogo, miał żonę i dzieci - mówi Jędrzej Sabliński.

Na forum internetowym Tierralatina.pl rozgorzała dyskusja. Wzięli w niej udział także znajomi uczestników wyprawy. Jedni podkreślali, że każdy dorosły człowiek idzie w góry na własną odpowiedzialność. I na własną odpowiedzialność nie słucha lidera. Jednak padły też pytania: Jak można było zabrać na Aconcaguę 20 osób? Jak Cichy chciał wprowadzić razem na szczyt ludzi o tak różnym przygotowaniu kondycyjnym? Jak można przypadkowo dobrane osoby traktować jako partnerów we wspinaczce?

Pytań o tę wyprawę i inne wypady jest jednak znacznie więcej. "Wypraw partner­skich" bowiem przybywa. Ambitni biznes­meni, finansiści czy partnerzy w praw­niczych kancelariach chcą się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem. Góry, wspinaczka to nowe pole, na którym można się spraw­dzić. Wyprawy ze słynnymi alpinistami czy himalaistami - w przeciwieństwie do tych organizowanych z przewodnikiem przez biura podróży - mają w sobie coś elitarne­go. Tyle że wyjeżdżając z biurem, uczestnicy wyprawy mają umowę. Wiadomo, kto za co odpowiada. W "wyprawach partnerskich" każdy jest zdany tylko na siebie.

Robert Reinfuss na forum internetowym Tierralatina.pl pisze: "Przewodnik znika, gdy tylko pojawiają się trudności... bo on »nie jest tu żadnym przewodnikiem«.

Nie było przewodnika, gdy burza śnieżna uwięziła cztery osoby na osiem dni w pią­tym obozie na 5200, nie było, gdy trzeba było wezwać helikopter z pomocą, gdy uczestnik wyprawy złamał bark i trzeba go było sprowadzić z 4400, gdy uczestniczkę wyprawy sanki pociągnęły po stromym lodowcu, obdzierając jej niemal twarz ze skóry, nie było, gdy uczestnik na biwaku po­wyżej 5000 dostał choroby wysokościowej i musiał natychmiast wycofać się do bazy i gdy trzeba było podjąć akcję ratunkową pod Mont Blanc du Tacul.

To są prawdziwe historie z wypraw partnerskich, w których brałem udział. Nie było też przewodnika, gdy Jacek nie wrócił na biwak na Plaza Col­lera i gdy wiadomo już było, już wieczorem, że pomoc musi ruszyć natychmiast! Bo liczą się godziny; a nawet zwykłe światła czołówek, rakieta świetlna, obchodzenie obozu może zwiększyć szansę uratowania człowieka! Skończmy z tymi wyprawami »partnerskimi«. To jest oszustwo".

 

MARZENIA O PRZYGODZIE

 

Leszek Cichy zapewnia, że wyjazd na Aconcaguę zorganizowany był dobrze. Do tragedii doszło, bo wspinacze wbrew jego decyzji atakowali szczyt. - Jacek miał przy tym wszystkim masę braku szczęścia. Gdy­by był słabszy; zostałby wyżej i następnego dnia znalazłby go helikopter, który obleciał całą trasę. Ale on, jak już schodził, minął swój namiot w Obozie II, przeciął dwie ścieżki, które skosem doprowadzały do obozu drugiego z Plaza Argentina. Znalazł starą ścieżkę nieużywaną od sześciu lat i nią poszedł w dół. Musiał minąć drugie obozy na obu drogach normalnych w odległości kilkuset metrów. Ale tam była po prostu bardzo zła pogoda. On był w chmurze opa­dowej i widoczność była minimalna.

Cichy przez środowisko alpinistów i wspinaczy wysokogórskich jest traktowa­ny jak guru. Wspinanie z nim to dla wielu marzenie. Z bloga jednego z podróżników: "Chciałbym napisać, że oprócz samej góry; tych wszystkich doznań oraz wrażeń, największą wartością tego wyjazdu była właśnie możliwość poznania i spędzenia tych kilkunastu dni w towarzystwie Leszka".

Katarzyna Morawiecka zapytana, czy po wyprawie na Aconcaguę pojechałaby znowu z Cichym, mówi: - Tak, bo jeśli jadę z osobą bardzo doświadczoną na tego typu trekking, to powinnam jej słuchać.

Na spotkanie z Leszkiem Cichym zorganizowane 20 lutego w warszawskim Sklepie Podróżnika przychodzi ponad setka młodych ludzi marzących o górskiej przy­godzie. Dla wielu brakuje miejsc siedzących. Z zapartym tchem oglądają film sprzed 33 lat z wejścia Cichego i Krzysztofa Wielickiego na Mount Everest. Cichy opowiada anegdoty; po spotkaniu przez 40 minut rozdaje autografy. Temat wyprawy; która zakończyła się kilka­naście dni wcześniej, nie pojawia się.

Jędrzej Sabliński: - Ludzie, których za­biera Leszek Cichy; liczą na niego. Zapomi­nają, że są sami.

Przyjaciele Krawczyńskiego chcą w miejscu, w którym zabłądził, zainsta­lować brzęczek lub latarnię. By innym pokazywały; którędy mają iść.

======================================

Komentarz:  Izabela Brodacka Falzmann

 

9 marca 2013

Wiele lat temu wybierałam się w Ałtaj. Kierownikiem wyprawy był pewien znany alpinista. Wyprawa była raczej eksploracyjna niż sportowa, ale to nie ma nic do rzeczy. Właśnie podczas wyprawy eksploracyjnej, czyli w zupełnie nieznanym terenie ( białe plamy na mapie, dosłownie) solidarność i odpowiedzialność jest najważniejsza. Zapytałam o zdanie przyjaciela z tej branży. Odpowiedział; „Ja bym z nim nawet do Świdra nie pojechał, ale ty sobie jedź jak chcesz”. Natychmiast się wycofałam. O losach wyprawy zadecydowali sowieccy urzędnicy. Cofnięto pozwolenie. Być może na szczęście.

Nie chodzi tutaj o pomoc w warunkach ekstremalnych, gdy każdy jest na granicy śmierci i tylko kompletny laik może sądzić, że można kogoś nieść. Krawczyński zginął w łatwym terenie. Znalazła go pani zbierająca roślinki. Zabłądzić i zginąć można i na Gubałówce i w lesie Kabackim. Skandalem było, że nikt go nie szukał ( jeżeli chodziła tam zielarka – dałby radę i Cichy) a przede wszystkim, że natychmiast nie powiadomiono rodziny. Być może znalazłby go żona, albo wujek. Były już takie przypadki. Cichy wybrał salsę.

Osobnym problemem jest pchanie się do sportu ekstremalnego biznesmenów, bez wytrenowania, którym wydaje się że wszystko jest do kupienia. Są rzeczy, których nie da się kupić.

 

Zmieniony ( 09.03.2013. )