Cypryjski pakt z diabłem a Orban
Wpisał: Krzysztof Gędłek   
26.03.2013.

Cypryjski pakt z diabłem a Orban

 

 

Krzysztof Gędłek  2013-03-25 pch24

 

 

23 marca, demonstracja cypryjskich bankowców przeciwko rządowym zamiarom wprowadzenia haraczu od lokat pieniężnych.

Co ma Orban do próby wielkiego skoku na kasę, jakiej podjęli się cypryjscy włodarze polityczni? Bardzo wiele. Bo wyciąganie lepkich rączek po oszczędności złożone w cypryjskich bankach, to efekt tego, że Cypr zaprzedał przed laty duszę diabłu – czyli potężniejszym krajom Unii Europejskiej.

 

Nie ma sensu zbyt głęboko analizować sytuacji na Cyprze. Zrobili to ekonomiści od lewa do prawa. Niektórzy czynili to z naiwnością niewydarzonej pensjonarki, bajdurząc o bardzo drastycznych środkach, jakie stosuje Europa wobec maluczkich. Bo z jednej strony niby wręcza 10 mld euro, ale z drugiej strony każe zdobyć skądś blisko 6 mld - tak radykalne środki… no po prostu szok! I kto teraz zaufa bankom?

 Pal licho całe to zaufanie do banków! Nikt w miarę rozsądny nie ma do nich bezgranicznego zaufania, przynajmniej od kilku lat. Pal też licho próbę rozboju w biały dzień, czyli okradzenia kont z cypryjskich banków. Bo gdyby spojrzeć na nasze, krajowe podwórko, to władza też wyciąga od obywatela kasę, i to na wszelkie możliwe sposoby. Ostatecznie też reputacja cypryjskich banków nie została całkowicie pogrążona, bo parlament zdecydował, że nie będzie ściągał jednorazowego podatku od oszczędności w proponowanej formie. Z naciskiem na „w proponowanej formie”.

 To, co w ostatnich dniach działo się na Cyprze, pokazało jednak, że strefa euro, plaster po plasterku, niczym salami, ulega dekompozycji, pęka w szwach. Nitki trzaskają jedna po drugiej. Bo z jednej strony – zauważył ktoś – na Cyprze jest zbyt rozrośnięty system bankowy. W porządku. Ale spójrzmy szerzej: po co są w istocie rządom banki? Ano po to, żeby zwiększać podaż pieniądza i finansować rozrośnięte struktury państwa. A życie na kredyt powoli się kończy. Kosztujące miliardy euro hulaszcze życie europejskich gigantów czeka nieuchronny kres.

 Czy można mówić, że Cypryjczycy sami są sobie winni? W jakimś sensie tak, bo kontentowali się zapewne tym, jak fantastycznie rośnie im w kraju socjał, a państwo działa, choć deficyt bije po oczach. Ale przecież, co tam deficyt! Każdy kraj go ma i jakoś tam działa. Inna sprawa, że na podobnej zasadzie działają inne gospodarki Unii Europejskiej, z tym, że te są znacznie większe i ich upadek mógłby się skończyć katastrofą. A więc Cypryjczycy cieszyli się, że mają swoje troskliwe państwo, inne kraje Europy przyklaskiwały temu, same tonąc w długach, które finansowały poprzez dodruk pieniędzy. Każdy kombinował i kombinuje, ale po uszach obrywa najmniejszy.

 I to właśnie łączy sprawę Cypru z Orbanem, a ściślej: z awanturą, która rozpętała się znowu wokół niego kilkanaście dni temu. Wiadomo nie od dzisiaj, że węgierski premier nie jest, mówiąc delikatnie, ulubieńcem unijnych biurokratów. W dodatku postawił on sobie wyjątkowo ambitne cele. Jeszcze trzy lata temu, zaraz po wygranych w 2010 roku wyborach, Orban na łamach „The Economist” mówił o trzech zasadniczych punktach programowych swojego rządu: właściwym rozłożeniu akcentów reform gospodarczych, upodmiotowieniu i restrukturyzacji (rozumianych jako umocnienie państwa, nadanie mu podmiotowości).

 Ten program Orban, z różnym skutkiem, realizuje. Z jednej strony zasypuje ustawami parlament, doprowadzając do tego, że poszczególne akty prawne stają ze sobą nierzadko w sprzeczności, z drugiej strony po doświadczeniach swojego pierwszego rządu z lat 1998-2002 chce zrobić wszystko, by w tej kadencji zmienić jak najwięcej. W każdym razie Węgry realnie się umacniają, a sam Orban pokazał już, że gwiżdże na pomysły udzielenia mu pożyczki przez MFW, która, co zakrawa na komedię, zawsze stawia identyczne warunki przyznania zastrzyku finansowego – ciąć „na chama”.

 W ostatnich tygodniach Orban wprowadził kilka istotnych zmian do konstytucji. Opinia międzynarodowa wrzeszczała jak opętana, że na Węgrzech koniec demokracji, a media relacjonowały, jak to „Węgrzy protestują”. O, przepraszam, jak to? Wszyscy Węgrzy? Bzdura! To kraj podzielony na bardzo liberalne miasta i konserwatywne obrzeża i wioski. Jedni i drudzy się po prostu nie znoszą. Konserwatyści, zapewniam, przeciwko zmianom Orbana nie gardłowali, choć niekoniecznie musiały one wszystkim przypaść do gustu.

 Szef węgierskiego rządu niespecjalnie się jednak przejmował. Szczególnie, że zarzuty unijnych biurokratów były po prostu bzdurne i podyktowane ideologicznymi przesłankami. Gdy socjalistyczny premier Gyurcsany zagarniał pod siebie chociażby publiczne media, a pieniędzmi szastał na prawo i lewo, tzw. opinia międzynarodowa milczała. Bo nawet jeśli drań, to nasz drań i koniec kropka.

 Słusznie więc Orban pokazał zęby i proponowane zmiany w konstytucji przepchnął. Nie poszedł na łatwiznę. Głośno mówi, że chce silnych Węgier. Takich, którym nic narzucić nie można. I konsekwentnie buduje siłę państwa na klasie średniej. Myślę, że Orbana nie zdziwiła radykalna i obłudna polityka Europy w stosunku do małego Cypru. Szef Fideszu doskonale wie, że powtarzane przez eurokratów do znudzenia hasła takie jak "solidarność" czy "wspólnota" nijak się mają do realiów, gdy w grę wchodzą narodowe interesy. I coś czuję, że nigdy nie stanie on przed wyborem: kasa za okradanie obywateli albo widmo gospodarczej tragedii.

 Krzysztof Gędłek