To już ostatni rozdział
Wpisał: Jean Raspail   
10.04.2013.

To już ostatni rozdział

 

 

... z książki: Jean Raspail p.t.:

 

Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bramę Zachodnią, której nikt już nie strzegł. . .”

 

Wyd. Dębogóra klub@kkk.com.pl

[To dwaj ostatni z siedmiu rycerzy wysłanych kiedyś z Misją przez Księcia.. md]

 

Jechali przez wiele dni. Sylwiusz przestał je liczyć. Zapo­mniał o leżącym na dnie kieszeni tuniki czarnym notesie, w którym czas biegł w niezrozumiały sposób, teraz już dla niego zupełnie niedostępny. Wieczorem, na biwaku, siedząc przy ogniu, który - zupełnie jak za czasów ludzi pierwot­nych - stał się dla nich jedynym znakiem życia, patrzyli na siebie w milczeniu, a ogień migotliwie oświetlał ich blade, przezroczyste i coraz bardziej zarośnięte twarze. Jeśli zda­rzało im się rozmawiać, to oszczędzali słowa, skrajnie zmę­czeni i świadomi, że dawno już wszystko sobie powiedzieli. Nadal jednak używali podstawowych form grzecznościo­wych: "Panie pułkowniku..." - mówił chorąży Bazin du Bourg, na co Sylwiusz odpowiadał: "Panie chorąży..., drogi Bazin du Bourg..., drogi Maksymilianie..., przyjacielu...". Forma zależała od nastroju chwili i wspomnień Sylwiusza. To, jak wyglądali - ubrani w zniszczone mundury i czarne płaszcze, które kiedyś przyciągały wzrok wszystkich ślicz­notek Miasta, a dziś były tylko nędznym łachem, pokrytym wilgotną pleśnią - dawno przestało ich dziwić. Ich oczy spotykały się i patrzyli na siebie przyjaźnie, podobni do sie­bie nawzajem - dwaj obdarci oficerowie umarłego pułku książęcej kawalerii... Byli głodni. Ich wychudzone konie potykały się ze zmęczenia i rzucały niespokojnie łbami, ciągnąc za wędzidło, jakby chciały zmienić kierunek jazdy.

 

Dojechali do Rzeki, jak sobie niegdyś postanowili. Nie­co dalej, tym razem na wschodzie, o jeden lub dwa dni mar­szu, znajdowała się placówka graniczna i międzynarodowy most w Sefarei. Sylwiusz był tam już w młodości. Łowił pstrągi, ubrany w wysokie gumowe buty, wciśnięty między skały górujące nad dzikim i spienionym nurtem Rzeki. Na powiązanej sznurkami tratwie z okrągłych bali pokonywał jej wartki nurt wraz z towarzyszami ze szkoły giermków, znajdując w sefarejskiej placówce ciepłe, braterskie przyję­cie dobrodusznych żołnierzy tamtejszego garnizonu. Pa­miętał, jak po zapadnięciu nocy, wypatrując Rzeki z wyso­kości cytadeli, słyszał pomruk jej bystrych, rozpryskują­cych się fal.

Jadąc wzdłuż brzegu, z chorążym Bazin du Bourgiem u boku, nic już nie słyszał. Rzeka się ustatkowała, oswoiła i była głębsza niż kiedyś. Płynęła powolnym, stałym nurtem, jej wody były gęste, nieprzezroczyste, o dziwnej, trudnej do określenia barwie, pozbawionej migotliwych refleksów, które kiedyś tak zachwycały. Niczym lepki syrop prześlizgi­wała się między dwoma urwiskami, dziś niższymi ze wzglę­du na podwyższony poziom wody, przez które kiedyś prze­dzierała się z wściekłością. Sylwiusz pomyślał, że jakaś część jego młodości została właśnie tu, na dnie, dwadzieścia metrów w głąb, pośród wartkiego nurtu, zatopionych skał i barek przewoźników pochłoniętych przez tę ciemną, płynną masę. Co ciekawe, ta myśl przyniosła mu pewną ulgę - przynajmniej jako dziecko przeżył swoje...

 

Teraz Rzeka cuchnęła.

Sylwiuszowi zdawało się, że w samym środku nurtu do­strzega ciężkie, ciche barki, które mijały się tu bezkolizyj­nie, a w jego wspomnieniach marynarze zawsze modlili się do Najświętszej Dziewicy, nim spuścili swoje galary na tę bulgoczącą toń. Wydało mu się też, że w oddali, gdzieś na drugim brzegu, rysuje się niewyraźnie wysoki, szary mur, którego wcześniej nie było, z gigantycznych kamiennych bloków, nad którymi unosiła się jakaś brudno-żółta poświa­ta. Nigdy przedtem go nie widział. Sąsiadujące z Miastem państwo, spokojna Republika Dolin, kraj hodowców, rol­ników, leśników, miał na południu niewiele aglomeracji, ­ot, kilka miast, które ożywiały się jedynie w dni targowe.

Ale pułkownik Pikkendorff był tak strasznie zmęczony...! Wszystkie te wrażenia - nowe i stare - mieszały się w jego głowie. Jego koń potykał się co krok. Choć nieszczę­sne zwierzaki były kompletnie wyczerpane, jeszcze tej sa­mej nocy je skradziono, gdy oni spali pod płachtą namiotu przytuleni do siebie, by zapewnić sobie 'odrobinę ciepła. Lało jak z cebra. Odkąd ruszyli w drogę, pierwszy raz nie mogli rozpalić ognia i zadowolili się rozmoczonymi sucha­rami. Przez cały dzień nie zamienili ani słowa. Nie mieli już na to ani siły, ani ochoty. Zanim zasnęli, Sylwiusz zdobył się jeszcze na coś w rodzaju ostatniego rytuału, który odprawia się, gdy wszystkie pozostałe. nie mają już sensu - coś jak prztyczek w nos przeznaczeniu.

- A co na to Kostrowicki *) ? - zapytał.

- Nic, panie pułkowniku - odparł Bazin du Bourg głosem tak słabym i zmęczonym, że zdawał się przebyć setki kilometrów, zanim dotarł do uszu Pikkendorffa.

Następnego dnia w ich serca wstąpiła otucha. To był już ostatni etap. Wraz z końmi, złodzieje zabrali juki, olstra, ka­rabiny. Choć Pikkendorff i Bazin du Bourg byli bliscy śmierci, to postawiło ich na nogi. Poczuli niemal ulgę, bo i tak nie mieliby siły dźwigać tego wszystkiego. Jako żołnie­rze z pewnością nie porzuciliby broni i ekwipunku, jak od­dział w panicznej ucieczce. Oni nie uciekali. Po prostu, na rozkaz księcia, jechali...

Wkrótce ich oczom ukazał się cypel, na którym wznosił się posterunek graniczny Sefarei. Dzieliły ich od niej jakieś dwie-trzy godziny marszu. Mimo zmęczenia, przyspieszyli kroku. W miarę jak się zbliżali, forteca wydawała się Sylwiu­szowi coraz mniej okazała, zdecydowanie mniej niż ta, którą zapamiętał, jak to bywa, gdy rzeczywistość zderza się ze wspomnieniami z dzieciństwa. Ponieważ złodzieje pozbawili go także lornetki, musiał trochę poczekać, aż dane mu będzie ujrzeć prawdziwy obraz. W pierwszym rzędzie skromny ba­stion - zwykła, kwadratowa wieża wzniesiona nad Rzeką. Z każdą chwilą stawało się oczywiste, że budowla od dawna nie była użytkowana i nikt o nią nie dbał. Kawałek muru się zawalił, odsłaniając wnętrze Dolnej Sali, którą Sylwiusz nie­ jasno pamiętał. Między kamieniami rosła trawa, krzaki wdzie­rały się aż na ścieżkę patrolową, biegnącą szczytem murów. Nie powiewała już flaga na maszcie. Zniknął nawet maszt, podobnie jak dawna rampa umożliwiająca dostęp do wieży.

"Nie ma sensu tam wchodzić - pomyślał Sylwiusz – Na górze nie ma nikogo. To miejsce zostało opuszczone". I tak zresztą nie miał już sił. A przecież to była Sefarea, skąd księż­niczka Miriam wysłała do ojca ostatnią wiadomość, zanim li­nia telegraficzna została zerwana. Od tamtej pory - cisza.

Sylwiusz usiadł na kamieniu przy drodze, podparł głowę rękami i próbował zebrać myśli. Przypomniał mu się list, który książę Welf III powierzył mu w przeddzień ich wy­jazdu, list przeznaczony dla jego córki Miriam, który miał otworzyć i przeczytać, jeśli na końcu drogi jej nie odnaj­dzie. Przeszukał wewnętrzne kieszenie tuniki. List wciąż tam był, chroniony kawałkiem nieprzemakalnego mate­riału, który teraz odwinął, odsłaniając cienką, podłużną, wymiętą kopertę, opieczętowaną herbem dynastii - trzy srebrne orliki na czarno-złotym tle. Obracając ją w palcach, przyjrzał jej się dokładnie. Ważyła niewiele, w środku mo­gła być jedna lub dwie kartki, a nadawca listu opuścił już ten świat. Sylwiusz zawahał się. Czy nadeszła chwila, by złamać woskową pieczęć? Z głębi pamięci wyłoniły się inne fragmenty telegramu: kiedy Miriam miała przekro­czyć Rzekę, most został zniszczony - nie wiadomo jak i przez kogo, bo telegram o tym milczał i urywał się nagle, w połowie zdania... Może jednak udało się jej przejść na drugą stronę? Na Rzece byli przecież przewoźnicy. Na pewno jeden z nich rozpoznał ją i jako wiemy poddany zgodził się przewieźć księżniczkę na drugi brzeg, mając nadzieję na lepsze czasy. A jeśli tak, to co tam zastała? Ja­kie jest jej obecne życie? Sylwiusz ponownie zawinął list w tkaninę i schował do kieszeni.

Właśnie wtedy, unosząc wzrok ku Rzece, dostrzegł most. Podobnie jak barki, które poprzedniego dnia widział w nur­cie Rzeki, oraz tamte wielkie, kamienne bloki, emanujące żółtawą poświatą, kontury mostu były niewyraźne, jakby oddzielała je od niego zasłona - niczym przezroczysty ekran ustawiany w teatrze przed dekoracją, by sprawić wra­żenie dystansu. Można się było jedynie domyślać, że to spora konstrukcja, znacznie szersza, wyższa i masywniej­sza od dawnego mostu wiszącego. Sylwiusz obrócił się do towarzysza.

- Teraz nasza kolej - powiedział. - Chodźmy.

 

    Nie uszli nawet dziesięć kroków, kiedy ich pamięć nagle pogrążyła się w ciemności. Trwało to chwilę, tyle, ile trze­ba, by odsunąć zasłonę - tak, jak się mija pasmo mgły, przesłaniające kształty i tłumiące dźwięki. Teraz byli jesz­cze bardziej sami, choć zagubieni pośród tłumu, drep­czącego na peronie, z oddali zaś nadciągało całe mnóstwo nowych, chaotycznych odgłosów. Nadjechał długi, napcha­ny pociąg, złożony z dwupiętrowych wagonów, w których tłoczyli się ludzie o ponurych twarzach. Metaliczny, pły­nący z góry głos wyczytał litanię nazw stacji, które wydały im się znajome. Chorąży Maksymilian Bazin du Bourg machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do jednego z wago­nów. Wkrótce rozdzielił ich tłum. Zanim pułkownik-major Sylwiusz von Pikkendorff wsiadł do pociągu, zauważył ze zdumieniem, że ogromna lokomotywa nie wypuszcza w po­wietrze dymu...

 

Dwie lub trzy stacje dalej, przypadkowy ruch podróż­nych, wchodzących i wychodzących z wagonów sprawił, że spotkali się ponownie. Stali teraz ramię przy ramieniu, trzy­mając się tej samej poręczy, bardziej upapranej niż kontuar w kantynie.

- My się znamy?

- Z widzenia.

- Jak ma pan na imię? Jestem Sylwiusz.

- Maksymilian.

- Tam, w środku, nic się nie poprawia. - Przeciwnie! Jest coraz gorzej.

Wiele siedzeń było rozprutych i podartych. Podłoga była zasłana odpadkami, ściany pomazane farbą. Podróżni starali się na to nie patrzeć. Starali się także nie patrzeć na siebie na­wzajem. Kobiety, które uważały się za ładne, były brzydkie, a te naprawdę piękne, brzydły w oczach. Pełno było żebra­ków - u jednych na twarzach malowała się agresja, inni pa­trzyli błagalnie. Podróżni kładli nogi na siedzeniach, w które wbijali pożądliwy wzrok staruszkowie o obolałych stawach. Maksymilian wyjął z kieszeni książeczkę w sfatygowanej okładce.

- Może pan czytać w tych warunkach?

- Owszem. Dzięki temu zapominam o tym wszystkim. O, proszę posłuchać tego:

 

Wszedł z kapeluszem w ręku wprost do magazynu

Gdzie dla króla i dworu ubrania się kroi. . . *)

 

- To takie świeże, prawda? - powiedział. - Słowa zdają się fruwać. Człowiek leci z nimi. Leci daleko. To Apol­linaire, rzecz jasna... Tu wysiadam. A pan?

- Trochę dalej.

- Zobaczymy się jeszcze?

- Jeżdżę tym pociągiem prawie codziennie, najchętniej ostatnim wagonem. Jest mniej zatłoczony, a więc i czystszy, bo stąd dalej do wyjścia.

    - Ja też często nim jeżdżę. A czym się pan zajmuje? Jeśli to nie tajemnica...

- Odszedłem z armii - odparł Maksymilian. - Strasz­ny tam tłok, a poza tym, niczemu już nie służy. Robię to i owo. Sprzedaję polisy ubezpieczeniowe. Nuda. A pan?

    - Ja? Piszę. Próbuję pisać. W tej branży też tłok i też ni­czemu to nie służy...

 

Spotykali się tak od czasu do czasu, w ostatnim wago­nie linii A, z dłonią na brudnej poręczy, jakby oddzieleni powietrzną bańką od reszty tłumu. Rozmawiali o różnych sprawach.

Pewnego wieczora, zanim się pożegnali, nie wiedzieć czemu Maksymilian spytał:

- A co z Miriam? Odnalazł ją pan?

- Miriam... Miriam... - mruknął Sylwiusz. Niewyraźne wspomnienie.       Wracając do siebie, wstąpił do papeterii na rogu ulicy i kupił czarny notes. Po co mu notes? Zwykle używał czys­tych kartek papieru maszynowego. Czemu akurat czarny? Nie miał pojęcia. Wiszące w oświetlonej witrynie we­neckie marionetki obserwowały go uważnie. Zaopatrzony w karafkę jałowcówki i otoczony obłokiem dymu, zaczął pisać:

"Siedmiu jeźdźców opuściło Miasto o zmroku przez Bra­mę Zachodnią, której nikt już nie strzegł, i ruszyło w stronę zachodzącego słońca. Jechali z podniesionymi wysoko gło­wami, wcale się nie kryjąc (w przeciwieństwie do tych wszy­stkich, którzy wyjechali przed nimi), bo przecież nie uciekali i nie popełniali zdrady. W ich sercach nie było nadziei, a wy­obraźnię trzymali na wodzy. .".

 

*) Guillaume Apollinaire (Wilhelm Ko­strowicki, 1880-1918)

Emigrant z Landar Road, ,,Alkohole", tłum. Adam Ważyk.