Zdrada - wykładnia Maleszki | |
Wpisał: Mirosław Dakowski | |
02.02.2009. | |
Zdrada - wykładnia Maleszki Filip Musiał, „Dziennik Polski”, 28 czerwca 2008 [ Świetna, jasna analiza „strategii kłamstwa” w dziedzinie utrudniania lustracji. MD] Emitowany niedawno w telewizji film "Trzech kumpli", opowiadający historię zabójstwa Stanisława Pyjasa, w tle ukazał główne założenia polityki antylustracyjnej. W debacie publicznej pojęciu lustracji nadano niezwykle szeroki zakres. W rzeczywistości lustracja jest bowiem pojęciem odnoszącym się jedynie do rzeczywistości prawnej. Wyznacza ono tryb składania, a następnie weryfikowania tzw. oświadczeń lustracyjnych wymaganych od osób piastujących stanowiska publiczne. Procedury te wykonywane są zgodnie z tzw. ustawą lustracyjną z 2006 r., zmienioną w następnym roku postanowieniem Trybunału Konstytucyjnego. Podobnie przed tą ustawą - procedury lustracyjne wiązały się z procesem składania i weryfikacji oświadczeń. Pojęcie lustracji rozszerzono jednak poza formułę prawną także na badania naukowe. Środowiska niechętne ujawnianiu zakulisowej polityki realizowanej w PRL przez komunistów (a po 1989 r. przez środowiska postkomunistyczne w III RP) badania naukowe, których konsekwencją jest upublicznienie informacji o czyjejś agenturalnej działalności, nazywają "dziką lustracją". Pojęcie to, demagogiczne, ale dzięki temu nośne, jest stosowane od wielu lat głównie w odniesieniu do osób badających archiwalia pozostałe po komunistycznej służbie bezpieczeństwa, a dziś zgromadzone w Instytucie Pamięci Narodowej. Dziennikarze, publicyści, politycy etykietujący historyków mianem "dzikich lustratorów" przechodzą do porządku dziennego nad faktem, że studia naukowe prowadzone są w oparciu o przepisy prawa - gwarantowaną w konstytucji wolność badań, a także ustawy o IPN i narodowym zasobie archiwalnym. Dla pracowników IPN badania te stanowią wręcz ustawowy obowiązek. To, że działanie oparte na podstawie prawnej nie może być określone jako "dzikie", nikomu nie zaprząta głowy, nie o fakty bowiem chodzi. Antylustracyjne strategie Dyskusja o potrzebie - jak chcą jedni - lub bezsensowności - jak chcą inni - upublicznienia informacji dotyczących działań UB-SB w Polsce "ludowej" trwa od 1989 r. i miała już wiele odsłon. Początkowo starano się przekonać opinię publiczną, że akta bezpieki są niewiarygodne. Historycy jednoznacznie obalili tę bezpodstawną tezę. Nie przeszkadza to jednak w uporczywym jej powtarzaniu. Nie chodzi bowiem o merytoryczną dyskusję i odkrycie prawdy, ale o jej zakrzyczenie. Po ośmiu latach działania Instytut Pamięci Narodowej dysponuje specjalistami umiejącymi zgodnie z naukowym warsztatem oceniać pokomunistyczne archiwalia. U przeciwników ujawniania prawdy o PRL-u powoduje to wzrastającą niechęć do dyskusji merytorycznej. Aby uniknąć rozmowy o faktach, usiłują oni przenieść debatę ze sfery historycznej na płaszczyznę prawną lub moralną. Słyszymy zatem, że to nie historycy, ale sądy powinny zajmować się odkrywaniem nieznanych kart naszych najnowszych dziejów. Uznawanie, że jedynie sądownie przeprowadzona ocena czyjejś agenturalnej przeszłości winna być wiążąca jest tezą osobliwą. Dlaczego bowiem ograniczać się jedynie do tych zagadnień. Dlaczego nie rozpatrywać w ten sam sposób czyjejś przeszłości opozycyjnej lub partyjnej. Czy rzeczywiście sędzia, a nie historyk, powinien oceniać, kto był członkiem PZPR, a kto Solidarności? A jeśliby pójść dalej, czy to nie sądownie powinniśmy rozstrzygnąć, kto kogo zaatakował 1 września 1939 r.? Czy możemy wierzyć, że to Brutus zasztyletował Cezara, skoro stwierdził to jedynie historyk, a nie niezawisły sąd? Czy Kleopatra władała Egiptem? Absurdalność takiego podejścia jest oczywista. W istocie bowiem przeciwnikom badania najnowszej historii przeniesienie dyskusji na grunt prawny pozwala uniknąć jej w ogóle. Procedura karna, zgodnie z którą toczone są procesy lustracyjne, nie jest bowiem skutecznym narzędziem badań historycznych. Orzecznictwo w sprawach lustracyjnych wielokrotnie już niestety pokazywało, jak bardzo orzeczenia prawne rozmijają się z prawdą historyczną. Najgroźniejszym bodaj przypadkiem była sprawa Mariana Jurczyka, czyli tajnego współpracownika ps. "Święty". Mimo iż zachowały się setki stron dokumentów, w tym dziesiątki donosów pisanych przez "Świętego", nie został on uznany za współpracownika bezpieki. Jeśli uznamy, że upublicznienie niechlubnych wątków czyjegoś życiorysu przynosi mu polityczną szkodę, to jednocześnie musimy uznać, że ich zatajenie przynosi mu polityczną korzyść.. Balast przeszłości Drugą metodą zamknięcia dyskusji jest przerzucenie jej na grunt moralny. Przekonuje się zatem opinię publiczną, że nie powinniśmy zajmować się PRL-owską przeszłością, ponieważ jest ona nieprzyjemna, a grzebanie się w brudach jest niemoralne. Dodaje się przy tym z wyższością, ze dżentelmeni takich rzeczy nie robią... Powstaje zatem pytanie, czy w ogóle powinniśmy badać te elementy przeszłości, które wiążą się z ludzkim nieszczęściem i upadkiem? Co bowiem zrobić z dziejami Holocaustu i problemem szmalcowników? Czy należy przerwać badania nad biografią księcia Janusza Radziwiłła? Czy można dociekać, jakie znaczenie dla wyniku bitwy pod Termopilami miała zdrada Efialtesa? Strategią bliźniaczą do "moralnej" jest nawoływanie byśmy "wybrali przyszłość". Tym samym przekonuje się nas, że zajmowanie się historią w jakiś sposób - merytorycznie niemożliwy do wytłumaczenia - hamuje nasz rozwój. Dlaczego ukazywanie się na rynku książek historycznych ma mieć wpływ na funkcjonowanie resortu-gospodarki, nie wiadomo. Podobnie trudno jest wyjaśnić, czy opisywanie działań bezpieki, przeciwko polskiej partyzantce niepodległościowej w drugiej połowie lat 40. ma wpływ na wzrost bezrobocia w dzisiejszej Polsce. Z wymienionymi strategiami współgra trzecia - ukazująca efekty badań historycznych jako element dzisiejszych gier politycznych. Jesteśmy zasypywani informacjami o "teczkowym tsunami", "wojnie na teczki", "wybiórczym uruchamianiu teczek". Przekonuje się nas zatem, że upublicznienie czyjejś agenturalnej przeszłości leży w interesie politycznym tych, którzy tę przeszłość ujawniają. Nikt jednak nie zastanawia się nad tym, w 'czyim interesie politycznym leży nieujawnianie tej przeszłości. Najnowsza historia jest bowiem kijem, który ma dwa końce. Jeśli uznamy, że upublicznienie niechlubnych wątków czyjegoś życiorysu przynosi mu polityczną szkodę, to jednocześnie musimy uznać, że ich zatajenie przynosi mu polityczną korzyść. O książkach bez książek Strategie antylustracyjne mają zatem jeden element wspólny: ich celem nie jest merytoryczna dyskusja o przeszłości, ale spowodowanie, by dyskusji tej nie było w ogóle. Nie chodzi o wymianę poglądów i rzeczowe argumenty, ale o grę na emocjach i o wytworzenie odpowiedniej "atmosfery". Widać to zwłaszcza na przykładzie ostatnich wydarzeń wokół książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka - "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Pierwsze opinie o niej ukazały się... na miesiąc przed jej wydrukowaniem. Stała się ona następnie jednym z ważniejszych, a z pewnością głośniejszych, tematów debaty publicznej. Przez część mediów przetoczyła się lawina oburzenia. Krytykom nie przeszkadzało to, że książki nie czytali, ani to, że nie znają jej głównych tez. Po raz kolejny bowiem nie chodziło o to, by podjąć rzeczową dyskusję, ale by wytworzyć wokół publikacji niekorzystną atmosferę. Co typowe dla tych działań - nie mogąc uderzyć w nieznaną przecież treść książki, starano się skompromitować jej autorów. Krakowskim obserwatorom tych wydarzeń zapewne przypomniała się bliźniacza sytuacja sprzed półtora roku, kiedy podobnej krytyce prewencyjnej poddano nie opublikowaną jeszcze książkę ks. Tadeusza Isakowicza Zaleskiego "Księża wobec bezpieki". Wydaje się zatem, że na stałe w polskiej przestrzeni publicznej zagościli komentatorzy, którzy ze swej ignorancji czynią oręż. Okazuje się bowiem, że dla części publicystów krytykowanie nie przeczytanego dzieła staje się oczywistością. Co więcej, pojawia się grupa osób głoszących niepochlebne opinie dopełniane stwierdzeniami, że nie dość, iż krytykują dzieło, którego nie znają, to w ogóle nie zamierzają go czytać... Zakładnicy przeszłości Tym, co wzbudza wątpliwości u części opinii publicznej, jest kwestia wiarygodności dokumentów pozostałych po bezpiece. Szczególnie wtedy, gdy okazuje się, że na jednej szali znajdują się niekwestionowane dokumenty świadczące o współpracy, a na drugiej słowo człowieka - opozycjonisty czy duchownego, adwokata, sędziego - który mówi "Nie, to nieprawda. Nigdy nie byłem agentem". Wiele osób zadaje sobie pytanie, czemu niemal nikt - poza kilkoma osobami - nie przyznał się do współpracy, nawet w obliczu niezbitych dowodów. Odpowiedź na to pytanie, wbrew pozorom, jest niezwykle prosta. Tajni współpracownicy zachowują się dokładnie w taki sposób, jakiego powinniśmy się spodziewać. Kluczem do zrozumienia tej sytuacji jest znajomość zasad pracy operacyjnej SB. Jedną z metod werbunku był szantaż - a więc zastraszenie osoby pozyskiwanej do współpracy. Ktoś, kto wówczas ze strachu współpracę podjął; raczej nie znajdzie w sobie dość odwagi dzisiaj, aby się do tego przyznać. Inną metodą było uzyskiwanie informacji w zamian za rozmaite korzyści: pieniądze, przydział na mieszkanie, nową pracę... Jeśli więc ktoś zachował się nieetycznie wtedy - zdradzając swoje środowisko w zamian za wygodniejsze życie - trudno, by dziś znalazł w sobie siłę moralną niezbędną do samooczyszczenia. Dodatkowo musimy mieć świadomość, że znacząca część współpracowników została wprowadzona w błąd przez funkcjonariuszy SB zapewniających ich, że dotyczące ich dokumenty zostały zniszczone. Szczególnie skomplikowało to sytuację osób, które uwierzyły w te zapewnienia i odżegnywały się publicznie od współpracy przed otwarciem bezpieczniackich archiwów - stały się bowiem zakładnikami własnych wypowiedzi. Komu wierzysz Pamiętać też trzeba o szkoleniach, jakie przeprowadzali ze współpracownikami ich oficerowie, wpajając im mechanizmy obronne przed dekonspiracją. Co ciekawe, jeden z nurtów anty-lustracyjnej kampanii jest z nimi w osobliwy sposób zbieżny. Jak powinien zachować się klasyczny agent, zrelacjonował w filmie "Trzech kumpli" Lesław Maleszka - tajny współpracownik o ps. "Ketman" i ,,Return". Z końcem lat 70., gdy Maleszka donosił na swoje środowisko, w czasie jednego ze spotkań ogłoszono, że w grupie jest ,,kapuś". Jednocześnie zażądano, by ten, kto zdradził, sam się przyznał. Maleszka wytrzymał presję i nie odezwał się, dziś po latach dodaje, że nawet gdyby zarzucono współpracę jemu personalnie, wówczas wstałby, wzruszył ramionami i powiedział: "Heniu, na Boga Ojca, kurwa, komu wierzysz? Mnie, swojemu kumplowi czy bezpiekowi, któremu płacą za to, żeby tego rodzaju informacje rozsiewał?". Wykładnia Maleszki, stosowana przez znaczącą część agentury do dziś, jest konsekwencją szkoleń, w których bezpieka uczyła ich, że „jak cię złapią za rękę, mów, że to nie twoja ręka”... |