"Prezydenta nie ma" | |
Wpisał: Free Your Mind | |
18.06.2013. | |
"Prezydenta nie ma" Free Your Mind15.06.2013 prezydenta-nie-ma
Frazą „Prezydenta nie ma z nami” zasłynął prezydencki minister J. Sasin, ogłaszając publicznie w ten eufemistyczny sposób (przed rozpoczęciem mszy w Lesie Katyńskim) śmierć prof. L. Kaczyńskiego. Jak jednak później wyjaśniał Sasin (to osobliwe ogłoszenie) ekipie kręcącej film Syndrom katyński, nie było to podanie wiadomości o śmierci, bo przecież ciała polskiego Prezydenta ów urzędnik państwowy, jak sam przyznaje, nie widział 10 Kwietnia, tak jednak jego słowa zostały przez zebranych wtedy w Katyniu zinterpretowane. Por. też http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-4.pdf (rozdział 97 pasażer tupolewa).
Z kolei inny ówczesny wysoki urzędnik KP, prezydencki konstytucjonalista dr A. Duda, gdy koło godz. 11. telefonował do niego L. Czapla z sejmowej kancelarii, ogłaszając, że B. Komorowski zamierza podać do wiadomości, że przejmuje obowiązki Prezydenta – miał domagać się potwierdzenia, iż Prezydent faktycznie zginął. Jak tłumaczył to w książce Mgła oraz przed „komisją Macierewicza”, Prezydent, zdaniem Dudy, mógł w szoku gdzieś się schować lub pobiec, a w związku z tym sytuacja wyglądała wtedy tak, że, jak to ujął Duda: „nie wiemy, gdzie jest Prezydent” (por. też http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2013/06/Z.-Bia%C5%82as-vs-FYM-cz.3.pdf s. 43-44). Innymi słowy: Prezydenta nie ma, można by rzec, nawiązując do frazy Sasina.
Gdzie miałby/mógłby Prezydent być?
Rzecz jasna, skoro 10 Kwietnia doszłoby do lotniczego wypadku z natychmiastowym skutkiem śmiertelnym dla wszystkich osób będących na pokładzie, to raczej byłby na miejscu takiej katastrofy. Jak jednak miało się zrazu okazać (przynajmniej jeśli chodzi o osobistą wizytację pobojowiska przy Siewiernym przez Sasina i dokonaną przez tego wybitnego ministra wizję lokalną) – wśród fragmentów wraku na smoleńskim Siewiernym nie sposób było nikogo zidentyfikować spośród kilku, kilkunastu tam leżących ciał:
Miałem odruch, żeby wejść tam i szukać ciała prezydenta czy też innych osób, które znałem. Ale… ale jak mówię, jak obejrzałem, obszedłem to miejsce dokładnie, stwierdziłem, że tego się po prostu nie da zrobić. Widziałem kilka ciał, pozostałe były gdzieś wśród tych szczątków. Wymieszane z fragmentami samolotu czy wręcz gdzieś pod fragmentami samolotu. Stwierdziłem, że po prostu jest niemożliwe, żeby dotrzeć do pozostałych ciał w sposób inny niż przez jakieś zorganizowane ekipy ratunkowe, które… które będą metodycznie miejsce katastrofy przeczesywać. Zdałem sobie sprawę, że nawet gdybym sam podjął takie działania, to one nic nie dadzą.
Była jeszcze jedna okoliczność, czemu nie chciałem zagłębiać się w szczątki samolotu, wchodzić głębiej. Wszędzie były rozrzucone fragmenty ciał. Uznałem, że będzie zaprzeczeniem reguł naszej cywilizacji chodzić i deptać po tych szczątkach. Stwierdziłem, że nie przystoi w ten sposób się zachowywać, że należy to miejsce potraktować jak grób. Tak jak nie chodzi się po grobach na cmentarzu, nie depcze się po ciałach, tak samo uznałem, że tutaj będzie to zachowaniem niegodnym. (Mgła, s. 48-49)
Tak więc główny akustyk prezydencki, odpowiadający 10 Kwietnia za nagłośnienie i krzesełka w Katyniu, uznał, że potrzeba specjalistycznego (by nie rzec: górniczego) sprzętu, by dotrzeć do ciała Prezydenta i je wydobyć spod sterty lotniczych szczątków – w związku z tym tenże Sasin udał się najpierw na mszę do Katynia za poległych w katastrofie, a potem z powrotem na XUBS, ale nie na „grób”, jak to był łaskaw określić w cytacie wyżej, lecz do „Wosztyla”, by tam kilka godzin oczekiwać na wylot do Warszawy, wykonując ważne telefony, a następnie, by po przylocie do Warszawy udać się na kolejną mszę za poległych.
Cofnijmy się jednak teraz nieco w czasie 10 Kwietnia (choć nie będzie to łatwe ze względu na rozregulowanie się zegarków prezydenckich ministrów) i przenieśmy ze Smoleńska do (dawnego stołecznego polskiego miasta) Krakowa. Wspomnienie będącego tam prezydenckiego urzędnika Dudy:
I rano... zadzwonił telefon, bo z żoną po prostu nie oglądaliśmy telewizora, po prostu spędzaliśmy czas z rodziną, wspólnie w domu. Z żoną i córką. Zadzwonił telefon od mojej znajomej, która... ja odebrałem... i ona usłyszała mój głos i rozpłakała się. I powiedziała: „Andrzej... spadł samolot”. Mówię: „Jaki samolot?” - a ona mówi: „Samolot z Prezydentem”, więc ja mó... krzyknąłem: „Niemożliwe! Niemożliwe!” Ona powiedziała: „To włącz sobie telewizor.” I włączyłem. To było gdzieś koło godziny 9-tej. Włączyłem i rzeczywiście zobaczyłem już pierwsze komentarze wtedy były. http://freeyourmind.salon24.pl/409802,a-duda-przed-zespolem
„Koło 9-tej” nie było żadnych „pierwszych komentarzy” w żadnej z polskich telewizji, a więc i w żadnym telewizorze. Wieści podane przez red. W. Batera kilka minut po 9-tej w Polsat News, przeszły zrazu bez echa w innych mediach, zwłaszcza w rządowej TVN24 (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/07/tuz-po-9-tej-10-04.html). Dopiero od godz. 9.19 po informacji TVN24 o problemach z lądowaniem „prezydenckiego jaka” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html) informacja o „katastrofie smoleńskiej” zaczęła się rozprzestrzeniać jak pożar po suchym lesie, jakby to powiedział red. J. Pospieszalski. „Pierwsze komentarze” więc były raczej „koło wpół do dziesiątej”.
Pytanie jednak, dlaczego telewizora i przygotowań do transmisji uroczystości nie oglądał w sobotni poranek min. Duda? Załóżmy, że np. czekał z włączeniem telewizora na moment, kiedy przybędzie Prezydent do Katynia i wszystko się oficjalnie zacznie. No bo nie zakładamy, że Duda nie miał zamiaru w ogóle telewizora oglądać. Pytanie jednak dużo poważniejsze: dlaczego nikt z prezydenckich akustyków nie zadzwonił do Dudy z informacją o tym, że coś się stało, nim pojawiły się w telewizorach „pierwsze komentarze”? (Na tę kwestię zwróciła mi uwagę moja Małżonka). W cytowanej już przeze mnie Mgle Duda precyzuje chwilę oglądania telewizora:
Włączyłem telewizor. W pierwszej chwili w ogóle nie mogłem uwierzyć, że katastrofa ma taki rozmiar, że wszyscy zginęli. Na początku mówiono, że samolot spadł, rozbił się przy lądowaniu. Przy lądowaniu! Zanim w telewizji nie pokazano zdjęć [chodzi zapewne o księżycowy wideo-dokument S. Wiśniewskiego – przyp. F.Y.M.], można było zakładać, że samolot – nie wiem – no, spadł na podwozie, potem toczył się po płycie lotniska czy nawet koło lotniska spadł? Miałem trochę nadziei, wiedziałem, że to były samoloty specjalnie wyposażone, miały wzmacniane podwozia, wzmacniane zawieszenia kół, mówiono mi, że były nawet przygotowane do tego, by lądować na trawie. Zakładałem więc, że nawet gdyby samolot spadł po prostu na podwozie przy lądowaniu, no to, że jednak… że może są jakieś ofiary, że może są jacyś ranni, ale nie zakładałem takiego scenariusza, jaki w efekcie się ziścił. Czyli tego, że wszyscy zginą i że samolot w tak straszny sposób się rozpadnie, spadając – nie wiem – z ośmiu czy dwustu metrów? [Może miało być „dwunastu” – przyp. F.Y.M.]. Bo zdaje się, że takie są fakty, że samolot był bardzo nisko. W to nie sposób uwierzyć! (Mgła, s. 161)
Abstrahując od tych założeń, czynionych przez Dudę (a przypominających nieco rozumowanie zaprezentowane przez Sasina: http://freeyourmind.salon24.pl/382860,samolot-zjechal-z-pasa), wychodziłoby z tych opisów, że to okolice godziny 9.30, jeśli nie dużo późniejsza pora. Zakładając nawet, że to owa 9.30, to przecież to prawie godzina „po katastrofie” (biorąc za punkt wyjścia „godzinę Morozowa”, czyli 8.41). Czy przez ten czas nikt, absolutnie nikt z KP (mam na myśli „ocalałych”) nie skontaktował się z Dudą, alarmując, iż Prezydenta nie ma, skoro na smoleńskim lotnisku Prezydent miał być o 8.30, a więc godzinę wcześniej?
Wspomniałem wcześniej o sejmowej kancelarii [KS] 10-04. W książce M. Krzymowskiego i M. Dzierżanowskiego (Smoleńsk. Zapis śmierci, s. 319) pojawia się informacja, iż na stronach KS opublikowano (jako pierwsze, niestety, godzina nie jest przez autorów podana, a byłaby to istotna dana w kontekście przedpołudniowych informacji z 10-04 o „trzech osobach, które przeżyły katastrofę”) ogłoszenie o treści:
W związku z tragiczną katastrofą rządowego samolotu pod Smoleńskiem w dniu 10 kwietnia 2010 roku Marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski, wykonujący obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, zarządził wprowadzenie żałoby narodowej.
I Krzymowski z Dzierżanowskim komentują to następująco:
Konstrukcja tego tekstu była dziwna. Ani słowa o śmierci prezydenta, ani słowa o przyczynach wykonywania obowiązków głowy państwa przez marszałka. I jeszcze ten kuriozalny powód żałoby: nie śmierć ludzi, tylko katastrofa rządowego samolotu. Wyglądało to tak, jakby autor komunikatu wiedział, że w Smoleńsku zginęli jacyś ludzie, ale nie miał pewności, którzy i czy wśród nich jest głowa państwa. I dlatego na wszelki wypadek nieco kluczył.
Zastanawiające, jak rzekłby jakiś paranoik od maskirowki. Jeszcze jeden akapit może zacytuję – Krzymowski z Dzierżanowskim dodają zaraz:
Chwilę później Kancelaria Sejmu opublikowała kondolencje nadesłane do Komorowskiego przez Dmitrija Miedwiediewa. Prezydent Rosji zaznaczył w nich, że wydał polecenie „przeprowadzenia wnikliwego dochodzenia przyczyn katastrofy w jak najściślejszym i dogłębnym współdziałaniu ze stroną polską”. Taka kolejność – najpierw przejęcie władzy przez marszałka i zarządzenie żałoby, a dopiero później otrzymanie oficjalnego potwierdzenia śmierci Kaczyńskiego – pokazuje, że sejmowi prawnicy tego dnia się pogubili. Sekwencja powinna być odwrotna.
Jaka była sekwencja, to się jeszcze pewnie kiedyś dowiemy. Pytanie wszak, a skąd to dobroduszny „Dimka” Miedwiediew, wielki nieobecny na „miejscu katastrofy” przy XUBS 10 Kwietnia (jak też nieobecny podczas „pożegnania” ciała polskiego Prezydenta 11-04-2010 – „Dimka” pojawił się dopiero na pogrzebie Pary Prezydenckiej w Krakowie, jak pamiętamy, kiedy nad całą Europą zawisła złowroga chmura pyłu apokaliptycznego, tj. wulkanicznego) mógł zaświadczać, potwierdzać etc. śmierć Kaczyńskiego, nie dysponując w „dniu katastrofy” specjalistycznym sprzętem wydobywczym pozwalającym „odkryć” miejsce, gdzie leży ciało polskiego Prezydenta „pod samolotem”? Nie podejrzewamy bowiem, że „kwitancję” ów „Dimka” wydał na podstawie mglistego doniesienia, że polskiego Prezydenta nie ma np. na terenie obwodu smoleńskiego, gdzie miał przylecieć z delegacją na uroczystości.
A propos mglistych doniesień tamtego dnia. Red. P. Kraśko w swej książce (Smoleńsk 10 kwietnia 2010, s. 20) cytuje nie mniej dziwaczne od tego cytowanego wyżej, a wydanego przez sejmową kancelarię, oświadczenie, które widniało owego dnia (znów, w jakich godzinach, nie wiadomo) na stronie prezydent.pl, zatem było autorstwa jakichś ludzi z KP, jak można sądzić (choć ze znalezieniem autorów tego komunikatu może być problem, tak jak z publikacją bilingów ówczesnych prezydenckich urzędników):
Ciągle czekamy na potwierdzone informacje o liczbie ofiar. Głęboko wierzymy, że nie są prawdziwe informacje o tym, że nikt z obecnych na pokładzie nie przeżył. Gdy tylko dostaniemy potwierdzone dane o liczbie ofiar i poszkodowanych, poinformujemy o nich na stronie.
Jak widać nawet tu formuły użyto takiej, jakby chciano tylko powiedzieć, że Prezydenta nie ma i to nawet bez użycia słowa Prezydent. Tymczasem wedle ustaleń znakomitych nadwiślańskich śledczych związanych ze szkołą Macierewicza, tj. L. Misiaka i G. Wierzchołowskiego, 10 Kwietnia jeszcze przed 9-tą (pol. czasu) do prezydenckiego urzędnika M. Grodzkiego (tego, co brał udział w przygotowaniach wylotów osób udających się z EPWA na katyńskie uroczystości) dzwonił najwyraźniej z „miejsca katastrofy” prezydencki urzędnik M. Wierzchowski z informacją, że Prezydent nie żyje:
Gdy Tu-154 odleciał, Grodzki wrócił z Okęcia do domu. Około godz. 9 zadzwonił do niego Marcin Wierzchowski, kolega z kancelarii, który oczekiwał prezydenta na płycie smoleńskiego lotniska. Michał Grodzki do dziś dokładnie pamięta tę rozmowę: - To nie był głos, to był jęk rozpaczy. Marcin powiedział, że samolot się rozbił, że wszyscy zginęli, Pan Prezydent, Kasia Doraczyńska, wszyscy.
Nowe Państwo 3/2011, s. 25.
Sasin w książce Mgła tak wspomina chwilę ogłaszania, że Prezydenta nie ma (s.51):
Na miejscu katastrofy byłem chyba około godziny, po czym wróciłem samochodem wraz z ambasadorem Bahrem na cmentarz katyński. Tam przyszedł bardzo trudny moment zakomunikowania zgromadzonym ludziom, co się stało. Zastanawiałem się, co powinienem powiedzieć? Czy ogłosić, że prezydent nie żyje? Nie odważyłem się tego zrobić. Pomyślałem, że przecież nie widziałem ciała prezydenta, więc łudziłem się, zupełnie irracjonalnie, że może przeżył. |