Rymkiewicz, Sienkiewicz i upadek Rzeczypospolitej | |
Wpisał: Grzegorz Kucharczyk | |
24.06.2013. | |
Rymkiewicz, Sienkiewicz i upadek Rzeczypospolitej
Fryderyk II : „nie ma nic tak taniego, jak zerwać polski sejm”
Grzegorz Kucharczyk pch24 2013-06-20
Z „trylogii polskiej” powstała „polska tetralogia”. Właśnie ukazała się kolejna książka Jarosława Marka Rymkiewicza „Reytan. Upadek Polski”, dopełniająca cykl rozpoczęty „Wieszaniem”, kontynuowany w „Kinderszenen” i „Samuelu Zborowskim”. Kolejny raz mam okazję podziwiać erudycję autora, drobiazgowe, ale jakże interesujące „chodzenie po śladach” – tym razem śladach życia i śmierci, a nawet genealogii Tadeusza Reytana. Kolejny raz mam okazję zżymać się na autora, z powodu jego wizji Rzeczypospolitej, tego co stanowiło o jej żywotności i wielkości oraz tego, co złożyło ją do grobu.
Pisze Rymkiewicz w swojej najnowszej książce, że „jedynym źródłem władzy” w Rzeczypospolitej – rozumianej przez niego także jako Rzeczpospolita wieczysta, a nie tylko konkretnie jako sarmacka Rzplita – jest „republikancka potęga i republikancka mądrość” (s. 141). Ale ta potęga i ta mądrość to inaczej wolność. Wolność nieograniczona, wolność wariacka. To dlatego autor „Reytana” ubolewa, że w 1764 roku ostatnim królem Polski nie został „wariat” w stylu księcia Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”. To dlatego na postawione przez siebie „dziejowe pytanie” - „czy ucywilizowanie polskiego geniuszu, ta jego przemiana z krwawego w burzliwy, czy to było dla nas korzystne czy niekorzystne?” – Rymkiewicz wskazuje na ten drugi wariant odpowiedzi. Bo dla autora „Samuela Zborowskiego” wyrazem owego „polskiego geniuszu” jest szaleńcza wolność, najlepiej przemieszana z przemocą. To wspólny wątek w twórczości JRM – od „Wieszania”, po „Zborowskiego” i „Rejtana”. „Ależ obyczaje u nas panowały! Dzikość jakaś sarmacka. Dzikość wolnych Sarmatów.” (s. 145). To o ostrzelaniu senatorskiej szopy w 1669 roku podczas elekcji, która wyniosła na tron Michała Korybuta Wiśniowieckiego. W ten sposób przejawiał się polski, wolnościowy, geniusz. Tutaj Rymkiewicz odnajduje swoją wersję „dobrego dzikusa”, bo w tej roli zdaje się obsadzać dawnych szlacheckich gwałtowników, nie Bożych, ale wolnościowych szaleńców. Bo nie było i ma przed Polską alternatywy: „albo będziemy ludźmi rozsądnymi i stracimy Polskę; albo będziemy ludźmi szalonymi i przyczynimy się do jej ocalenia […] Jak się jest Polakiem, to lepiej jest oszaleć z Mickiewiczem i z Rejtanem, niż znaleźć się wśród ludzi rozsądnych, którzy takich szaleńców nie lubią i razem z ludźmi rozsądnymi stracić Polskę – a tym razem, to może nawet na zawsze” (s. 249). Polityczny rozsądek, kalkulacja, obliczanie strat i zysków kojarzy się Rymkiewiczowi z czymś podejrzanym. Stąd niedaleka już droga do zyskania statusu „wewnętrznych Moskali”. Takie asocjacje buduje autor „Reytana” wobec konserwatywnych ”stańczyków”, których przedstawia jako „współ-zarządzających okupowanym krajem”. Dalej jeszcze gorzej: „oślepieni przez swoją konserwatywną pychę, nie zdawali sobie sprawy, że namawiając Polaków do spokoju, rozwagi i rozsądku – namawiają ich do tego, żeby przestali być Polakami i wymienili swoją narodowość na jakąś inną, taką, która niekoniecznie potrzebuje wolności” (s. 80). Zadziwiające i zawstydzające dla takiego wybitnego pisarza i poety uproszczona, propagandowa niemal ocena dorobku galicyjskich konserwatystów. To przecież dzięki autonomii w ramach dualistycznej monarchii austro-węgierskiej zabór austriacki właśnie poszerzał i to systematycznie zakres polskich wolności. Od polonizacji szkół elementarnych i sądownictwa po spolszczenie uniwersytetów. Jedyne dwa polskie uczelnie u progu XX wieku to Kraków i Lwów, nieprzypadkowo mieszczące się w Galicji. To tam przenosili się wszyscy „niepokorni”, którzy bez przeszkód chcieli realizować własne wizje polskiej wolności – od wszechpolaków po socjalistów Piłsudskiego. Gdzie tworzył się ruch strzelecki, z którego potem wyrósł „czyn legionowy”? Dlaczego szereg dzieł, z których korzystał sam Rymkiewicz w pisaniu omawianej książki wydawano we Lwowie i Krakowie, w polskich oficynach? Jak można mówić o jakimkolwiek, nawet najdalszym powinowactwie ideowym między „stańczykami” a „wewnętrznymi Moskalami”, skoro to ci pierwsi uznawali w Moskwie nie tylko naszego zaprzysięgłego wroga w sensie politycznym, ale przede wszystkim cywilizacyjnym (dość poczytać Stanisława Tarnowskiego czy Wojciecha Dzieduszyckiego). Jak słusznie pisał w styczniu na tych łamach prof. Jacek Bartyzel: „wybór jakiego dokonała ta pierwsza wielka polska szkoła rozumnego patriotyzmu, czyli szkoła krakowska – schronienie się pod opiekuńczymi skrzydłami cesarskiego orła monarchii habsburskiej – wyznaczył linię przetrwania polskości na jedynym kursie, który gwarantuje jej autentyczną, tysiącletnią tożsamość: łacińskiego okcydentalizmu i rzymskiego katolicyzmu, na „osi” Kraków – Wiedeń – Rzym. To Gołuchowskim, Abrahamowiczom, Helclom, Popielom, Szujskim, Tarnowskim, Koźmianom i Badenim zawdzięczamy to, że jesteśmy tym, kim jesteśmy, że ani Moskal ani Prusak „nie przemogli”, że – da Bóg! – nie staniemy się także nigdy ani przedmieściem Berlina, ani eurazjatami” . (Jacek Bartyzel, „Społem w przepaść”). No, tak – ale to jest głos reprezentanta tego gorszego narodu, „narodu ludzi rozsądnych”. Także i ja tam jestem. Razem z tymi, którzy przez wieki istnienia Rzeczypospolitej (Stanisław Orzechowski, Andrzej Frycz Modrzewski, ks. Piotr Skarga, Wawrzyniec Goślicki, Szymon Starowolski) nie uważali, że fundamentem jej potęgi i mądrości jest wolność, ale ład. Cudowność (jak kto woli: unikalność) Rzeczpospolitej nie polegała na tym, że była jakimś imperium wolności, ale że była misterną konstrukcją, harmonią między trzema „stanami sejmującymi”: królem, senatem oraz izbą poselską. W ten sposób, zaczerpniętą od Arystotelesa koncepcję „rządu mieszanego”, opisywała sejmowa konstytucja Nihil novi z 1505 roku, i dopóki ta delikatna równowaga w ramach regimen mixtum trwała, dopóty trwała Rzplita i jej wolność. Zachwianie tej harmonii i straszliwe skutki tego faktu ostro widział wytrawny myśliciel polityczny (poza tym, że wielki mąż Boży) ks. Piotr Skarga, który piętnując szlachecką swawolę i żądając wzmocnienia władzy królewskiej, nie chciał jednak władzy tyrańskiej. Przypominał, że w Polsce „król jest pod prawem”. Dlatego uważam za jednego z najwybitniejszych władców w dziejach Polski króla Stefana Batorego, który wysłał na szafot Samuela Zborowskiego, ucieleśnienie według JRM polskiej „dzikiej wolności”. A przecież Polacy pod wodzą tego dzielnego Węgra nieźle bili całkiem zewnętrznych Moskali. Drażni wreszcie u Rymkiewicza swego rodzaju mistyfikacja wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie w 1773 roku. Z gruntu nieprawdziwe jest zdania autora z zakończenia jego książki, że „to właśnie ten pierwszy sejm rozbiorowy podjął decyzję o zakończeniu dziejów Rzeczypospolitej, ponieważ to właśnie wtedy Polacy zadecydowali, że nie będą się bronić i że zaakceptują wszystkie żądania […] swoich sąsiadów. Tym samym zadecydowali też, że Rzeczpospolita nie będzie istniała” (s. 262). Pierwszy rozbiór Polski został przesądzony o wiele wcześniej. Pomijając przyczyny „strukturalne” (postępująca słabość wewnętrzna Rzplitej w drugiej połowie XVII wieku, stała obecność wojsk moskiewskich w Polsce od początku XVIII wieku, wzrost potęgi mocarstw ościennych, zwłaszcza państwa Hohenzollernów rozdzielonego polskim Pomorzem Gdańskim na dwie części), warto zwrócić uwagę na przyczyny bezpośrednie. A w tym rzędzie na czoło wybija się zbliżenie między Rosją a Prusami. Moment, w którym król Prus Fryderyk II przekonał swoją rodaczkę ze Szczecina, od 1763 roku panującą w Rosji carycę Katarzynę II (de domo Anhalt-Zerbst), że jakiekolwiek reformy w Polsce zmierzające ku usprawnieniu władzy wykonawczej i ograniczeniu liberum veto (tej polskiej, wariackiej wolności), są śmiertelnie niebezpieczne zarówno dla Berlina jak i Petersburga. Opublikowana polityczna korespondencja Fryderyka II do swoich wysłanników nad Newą w latach 1764 – 1766 obfituje w alarmistyczne listy słane w tym celu przez pruskiego „króla – filozofa”. A szczególnie niepokoiły go reformy (przyznajmy, w dość ograniczonym zakresie, ale realne) podjęte przez sejm konwokacyjny z 1764 roku, opanowany przez stronników Czartoryskich, którzy postarali się o to, by obradował on jako konfederacja (wtedy nie działało liberum veto). Ci sami Czartoryscy, którzy są zakwalifikowani przez JRM jako „wewnętrzni Moskale”. Prawdą jest, że popełnili niewybaczalny błąd („gorzej niż zbrodnia, to błąd” – jak mawiał pewien francuski biskup), który po nich popełniali w kolejnych stuleciach inni politycy – realiści, którzy mieli bardzo rozsądny program polityczny, ale uważali, że można, a nawet należy go realizować wbrew społeczeństwu (por. casus Wielopolskiego sto lat po Czartoryskich). Ale przecież nie oni jedyni w epoce stanisławowskiej ulegali złudzeniu, że obca potencja będzie gwarantem odrodzenia znaczenia Polski na arenie międzynarodowej oraz przeprowadzanych u nas reform ustrojowych. Dokładnie w taki sam sposób rozumowali „patrioci” podczas Sejmu Wielkiego, którzy łatwo poszli na lep ułudy tzw. przymierza pruskiego, czyli układu sojuszniczego z Prusami, który ostatecznie został zawarty w 1790 roku; układu od początku traktowanego przez Berlin nie jako przyszłe zobowiązanie wobec Warszawy, ale jako okazja do przyszłego zbliżenia z Petersburgiem kosztem polskiego sojusznika. Co stało się faktem w 1792 roku. Pro-pruska egzaltacja „patriotów” była wielka. Hugon Kołłątaj pisał banialuki o Fryderyku II (nieżyjącym od 1786 roku) jako o „potomku krwi jagiellońskiej”. To właśnie przed tą egzaltacją, przed uleganiem obietnicom pruskim przestrzegał rodaków w swoich „Przestrogach dla Polski” Stanisław Staszic. Tego akurat aspektu w książce Staszica JRM nie dostrzega, czyniąc z niej głównie przestrogę autora przed zdrajcami (w domyśle: przed „wewnętrznymi Moskalami”). Ale czy do grona tychże nie zaliczy JRM samego Staszica, zważywszy na jego poglądy formułowane po 1815 roku, gdy z entuzjazmem witał postanowienia kongresu wiedeńskiego i unię personalną konstytucyjnego Królestwa Polskiego (car jako król Polski) z Rosją, widząc w tym szansę na odegranie przez Polaków u boku Rosjan (a właściwie dzięki nim) przywódczej roli w Słowiańszczyźnie? Nie jest bowiem taki prosty podział na „ludzi szalonych” (czyt. patriotów) i „ludzi rozsądnych” (zdrajców in spe lub zdrajców tout court). Wielu konfederatów barskich było potem w konfederacji targowickiej. Tak zachwalany przez JRM niedoszły „król-wariat” ks. Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” ochoczo wystąpił w 1766 roku w sponsorowanej przez ambasadę rosyjską (i pruską) akcji na rzecz „obrony starożytnych polskich wolności” zagrożonych przez wspomniane reformy konwokacji z 1764 roku. Stanisław Leszczyński – uosobienie w 1733 roku polskich aspiracji do wyzwolenia się spod wpływów Rosji (objęcie przez niego tronu zapobiegła zbrojna interwencja rosyjska), trzydzieści lat wcześniej został osadzony (tymczasowo) na polskim tronie dzięki innej obcej armii – wtedy byli to Szwedzi Karola XII. A propos Szwedów. Jakże dziwnie układały się podziały między „rozsądnymi” a „szalonymi” Polakami w czasie „potopu”. Bohater polskiej historii, zwycięzca spod Chocimia i Wiednia, Jan Sobieski w 1655 roku razem z innymi, szczerymi patriotami krzyczał: „Vivat Carolus Gustavus Rex!”. Historia zdrady wśród polskich elit jest bowiem dłuższa i kanalia, jaką był Adam Poniński (tu pełna zgoda z JRM) zamykał długi ciąg jurgieltników obcych potęg. W Tajnym Pruskim Archiwum w Berlinie widziałem listy płatnych agentów Wielkiego Elektora (Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna) wśród polskich senatorów – świeckich i duchownych. By użyć słów pana Zagłoby wykrzyczanych Januszowi Radziwiłłowi – widziałem „ile im wyliczono, co im jeszcze obiecano”. Zestawienie pochodziło z czasów panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego (1669 – 1673). Już wtedy – i później – własne „listy płac” wśród polskiej elity politycznej mieli Austriacy, Moskwa, ale również Francja. Podkreślić warto, że w realiach ówczesnej Europy przekupywanie ministrów obcych państw było stałą praktyką. Cenne „podarunki” brali również ministrowie cesarscy czy francuscy, ale w systemie rządów monarchii burbońskiej czy habsburskiej, zło, jakie płatni agenci wyrządzali interesom tych państw było ograniczone silną władzą króla (cesarza). U nas wystarczyło zapłacić jednemu posłowi – i to niewiele, bo wspomniany Fryderyk II z całym, charakterystycznym dla niego cynizmem przyznawał, że „nie ma nic tak taniego, jak zerwać polski sejm”. Tak ceniono szaleńczą, polską wolność. Jeśli więc szukać momentu przełomowego – w kategorii przyczyny bezpośrednie – decydującego o upadku Rzeczypospolitej, podobnie jak JRM wskazałbym na rok 1762. Dla autora „Reytana” była to wspaniała, zmarnowana okazja triumfu – ostatecznego i całopalnego – polskiej, wariackiej wolności. Gdyby tylko stronnicy Radziwiłłów wyrżnęli w sejmie stronników Czartoryskich! Otwarta byłaby droga dla „króla – wariata”, ks. Karola Radziwiłła. Tyle, że – cytując słowa prof. Marchlewskiego o jego bracie, tow. Julianie Marchlewskim – był to „głupi wariat”. Rok 1762 był istotny z innego powodu. Doszło bowiem wówczas do „cudu Domu Brandenburskiego”. Prusy Fryderyka II leżą na łopatkach w ostatniej fazie wojny siedmioletniej. Wojska rosyjskie i austriackie zajęły Berlin,. Caryca Elżbieta odebrała już hołd lenny od mieszkańców Prus Wschodnich. Król Prus nosi się z myślą o samobójstwie, gdy nadchodzi znad Newy cudowna dla niego wiadomość – Elżbieta umiera, a na tron wstępuje Piotr III (z Holsztynu), zupełna miernota, ale wielbiciel króla pruskiego (do tego stopnia, że kładł się spać w mundurze grenadiera pruskiego). Nowy car wycofuje wojska rosyjskie z Prus. Mało tego, godzi się na zawarcie sojuszu z Berlinem, który aż do 1914 roku będzie pieczętował fatalną dla nas polityczną koniunkturę w Europie Środkowej. Wtedy, dzięki wariackiej fascynacji Piotra III (zaraz zresztą zamordowanego przez swoją małżonkę, Katarzynę), wydano wyrok na polską, szaleńczą wolność. Nie jest również prawdą, że dramatyczny protest Tadeusza Rejtana w 1773 roku był ostatnim tego rodzaju protestem w dziejach polskiego sejmu i dlatego, słowa (przechowane w różnych wersjach), która wypowiedział wówczas poseł nowogródzki są „ostatnimi słowami Rzeczpospolitej”. Pragnę w związku z tym przypomnieć, że dwadzieścia lat po proteście Rejtana, podobne – a nawet jeszcze bardziej dramatyczne sceny (wypijano inkaust) – rozgrywały się na ostatnim (dosłownie!) sejmie Rzeczypospolitej, w 1793 roku w Grodnie. Dopiero skierowanie armat rosyjskich na miejsce obrad, pozwoliło „ludziom rozsądnym” dojść do głosu i przeforsować „zgodę” sejmu na drugi rozbiór. Wydarzenie jeszcze bardziej przemilczane niż gest Rejtana, który został przechowany w pamięci narodu dzięki słynnemu obrazowi Jana Matejki. Ten gest jest według JRM symbolem, ekspresją tak mocno afirmowanej przez niego polskiej, nieokiełznanej, szaleńczej wolności. Nie ma wątpliwości, że czyn Rejtana wstrząsa do dzisiaj i uczy wiele. W tym roku mija 130. rocznica opublikowania przez Henryka Sienkiewicza „Ogniem i mieczem”; książki, która na równi z malarstwem Matejki, kształtowała polską świadomość i wyobraźnię narodową na przełomie XIX i XX wieku. W pierwszej części „Trylogii” znajduje się równie przejmująca scena leżącego na podłodze Sarmaty. Korzący się „w prochu przed Chrystusem” w kaplicy zamku zbaraskiego książę Jeremi Wiśniowiecki rozstrzygał „co mu robić wypada” – podporządkować się regimentarzom (nieudacznym miernotom), czy nie. Jarema – nie tylko postrach Kozaków, ale przecież także jeden z awatarów polskiej, dzikiej wolności, który miał kiedyś zamiar siec w sejmie wszystkich, którzy chcieliby się od niego domagać składania przysięgi. Ten sam Jarema w swoim sercu usłyszał ten głos: „Ach! To właśnie duma i ambicja magnatów, to czyny na własną rękę, to samowola tego przyczyną. Wróg najgorszy to nie Chmielnicki, ale nieład wewnętrzny, ale swawola szlachty, ale szczupłość i niekarność wojska, burzliwość sejmów, niesnaski, rozterki, zamęt, niedołęstwo, prywata i niekarność – niekarność przede wszystkim”. Wolę świat Rzeczypospolitej w wersji Sienkiewicza niż w wersji Rymkiewicza. Świat prawdziwszy – w którym nie brakuje wolności, niekiedy szaleńczej i warcholskiej (Zagłoba), ale i Sarmatów o „duszy Rzymian”. Grzegorz Kucharczyk |