Totalniacka gęba demoliberalizmu | |
Wpisał: Jacek Bartyzel | |
25.06.2013. | |
Totalniacka gęba demoliberalizmu
Jacek Bartyzel 2013-06-25 pch24 Histeria, dla której pretekstem stał się incydent sprzed kilku dni na Uniwersytecie Wrocławskim, nie słabnie, jak również następują – co było do przewidzenia – rytualne „pokajania” ze strony administracji gubernialnej polskiej prowincji UE, aż po szczebel premiera.
Czytam właśnie, że prof. Zygmunta Baumana przeprosiła za wyrządzoną mu przykrość minister Barbara Kudrycka. Dobra to okazja zapytać amatorkę bicia się w cudze piersi czy już zdążyła przeprosić prof. Andrzeja Nowaka, Wydział Historii UJ i całą czcigodną Wszechnicę Jagiellońską za swój własny skandaliczny wybryk (za który winna odpowiedzieć natychmiastową utratą stanowiska), jakim była zapowiedź „przyjrzenia się” przez ministerstwo zasadom nadawania tytułów i stopni naukowych na tej uczelni? Odnoszę jednak wrażenie, że niekiedy nawet osoby skądinąd dalekie od poglądów dyktowanych przez lewicowe massmedia nie dostrzegają absolutnie kluczowej kwestii, na którą starało się zwrócić uwagę Oświadczenie opublikowane na Portalu Legitymistycznym, którego jestem jednym z sygnatariuszy (http://www.legitymizm.org/wroclaw-miasto-spotkan). Skutkiem tej nieuwagi jest tzw. wpuszczenie (się) w kanał zupełnie jałowego ględzenia o „nieskrępowanej debacie akademickiej”, owocującego, jak zwykle, tak „niebanalnymi” odkryciami, jak to, że należy wysluchać każdego uczonego, oraz że niegrzecznie jest zakłócać jego wykłady, zwłaszcza używając słów wulgarnych. Te rewelacyjne konstatacje przesłaniają jednak clou sprawy, będące dokładnym przeciwieństwem autonomii i samorzutności debaty akademickiej. Skoro nie zostało to dostrzeżone, spróbuję „wywieść to na jaśnię”. Otóż, na podstawie nawet tej wersji zdarzeń, które serwują media, można zorientować się, że spiritus movens zdarzeń, których zwieńczeniem miał być wykład prof. Zygmunta Baumana, był czynnik nie akademicki, lecz stricte polityczny, czyli prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. To on zaprosił go do Wrocławia, honorował go w Ratuszu, przyprowadził na Uniwersytet. Najwyraźniej zatem „obnosił się” z tą – już nie ma sensu po raz kolejny przypominać jego biografii – „kontrowersyjną” postacią, traktując ją jako, by tak rzec, obwoźny autorytet. Problem w tym, że od dłuższego czasu prezydent Dutkiewicz, miast troszczyć się o dobro wspólne miasta, którego jest gospodarzem i jego mieszkańców, prowadzi, wykorzystując do tego piastowany urząd, osobistą wojnę ideologiczną z desygnowanym na „wroga publicznego” nacjonalizmem, co zresztą przypieczętował właśnie pogróżką o nietolerowaniu „nacjonalistycznej hołoty”. Nie koniec na tym, albowiem, jak czytamy, okazją i szerszym kontekstem „nawiedzenia” Wrocławia przez Z. Baumana były obchody 150-lecia niemieckiej socjaldemokracji, pod patronatem (bliżej mi nieznanego) Ośrodka Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle’a. Co więcej, jakąś – niejasną, ale na pewno interesującą – rolę w całym zdarzeniu odgrywał lider SLD Leszek Miller, który „prosił” ministra spraw wewnętrznych o (cóż za interesujący eufemizm!) „odpowiednie potraktowanie wydarzenia”. Rozumie się zatem, że – w przeciwieństwie do nacjonalistów (polskich) – ani sympatycy żydowsko-niemieckiego socjaldemokraty (a jednocześnie zwolennika Bismarcka), ani wykładowca, żydowski ongiś bolszewik i enkawudzista, a dziś postmodernista, ani były sekretarz PZPR, więc tak czy inaczej sami socjaliści tego lub innego odcienia, żadną „hołotą” nie są, tylko osobami godnymi szacunku, wszystko to zaś firmuje prezydent miasta. Oto zatem realny sens i kontekst incydentu z 22 czerwca: to nie naukowa debata akademicka, tylko ideologiczna impreza o jednoznacznie socjalistycznym charakterze, pod patronatem gospodarza miasta. Kto zatem pierwszy naruszył partyjno-polityczną bezstronność przestrzeni akademickiej: ci, co tę imprezę zorganizowali, świadomie zacierając granicę między reputacją naukowca a jego paskudną sylwetką moralną, czy ci (nacjonaliści z NOP), którzy przeciwko temu demonstrowali? Gdybyż zresztą chodziło tylko o patronat! Ale wszystko – tajemnicza niewiedza Rektora uczelni, niejasność, kto właściwie podjął decyzję o wpuszczeniu policji na teren uczelni, obecność tajniaków („policje tajne, widne i dwupłciowe”), wyposażenie policjantów w broń palną, sprowadzenie antyterrorystów przeciwko demonstrantom „uzbrojonym” w gwizdki i grzechotki, wreszcie znamienne marzenie, które wyrwało się z ust Pana Prezydenta, o posiadaniu własnej policji – pozwala zakładać, że o to właśnie chodziło: o przygotowaną i zaplanowaną demonstrację siły wobec nacjonalistycznego hostis ze strony kandydata na demoliberalnego Gnębona Puczymordę. *** Chciałbym tu dodać jeszcze parę uwag natury bardziej ogólnej, do czego asumpt daje wypowiedź prof. Adama Wielomskiego, który (niezupełnie ściśle zresztą oddając moje stanowisko) wyraził był troskę o to, że „jak tak dalej pójdzie, to za połową polskich wykładowców będą chodzić pikiety lewaków lub narodowców i uniwersytety przekształcą się w pole bitwy. Czy my naprawdę tego chcemy?”. Intencję owej troski podzielam, ale za błąd w ocenie rzeczywistości uważam tryb przypuszczający w tej wypowiedzi. Ideał uniwersytetu jako strefy wolnej od namiętności partyjno-politycznych miał może jeszcze związek z rzeczywistością w epoce liberalnych (używam tego słowa w znaczeniu potocznym – powściągliwości i oględności w zakresie ingerowania w sferę pozapolityczną) monarchii XIX wieku. A i to zresztą nie do końca: wystarczy przypomnieć gorszącą „zimmermaniadę” na Uniwersytecie Jagiellońskim za CK Monarchii Austro-Węgierskiej w 1911 roku, kiedy to młodzież tzw. postępowa urządziła strajk akademicki przeciwko „klerykalnej agitacji”, za jaką uznano otwarcie i objęcie Katedry Chrześcijańskich Nauk Społecznych przez ks. prof. Kazimierza Zimmermanna, wykładającego socjologię chrześcijańską. Po I wojnie światowej uniwersytety podlegały „demonarchizacji”, po II wojnie – „defaszyzacji” i „denazyfikacji”. Także w PRL, od końca lat 40. hordy „pryszczatych” Baumanów, Wolickich, Pomianów, Garlickich et cons., którym nagany niekiedy wypadały zza paska, upokarzały „reakcyjnych profesorów” – oczywiście tych, którzy nie zostali zamordowani czy uwięzieni we Wronkach. Dziś Pan Premier odgraża się, że nie pozwoli obrażać polskich (?) „socjologów światowej sławy”; wówczas socjologię zlikwidowano w ogóle, jako „naukę burżuazyjną”. Apogeum zdziczenia (na Zachodzie) przypadło oczywiście na 1968 rok, kiedy to od Los Angeles po Sorbonę goszystowska dzicz poniewierała fizycznie i moralnie profesorami „faszystami”. W Polsce ten proceder, jak na ironię, rozpoczął się na dobre po „odzyskaniu wolności”, i bodaj pierwszym przypadkiem był – połączony z demolką wyposażenia – atak „antyfaszystowskich” bandytów na prof. Bruno Gollnischa podczas jego wizyty na Uniwersytecie Warszawskim. Prof. Ryszard Legutko przypomniał najście socjalistycznych bojówkarzy pod wodzą Piotra Ikonowicza (http://wpolityce.pl/artykuly/56455-prof-legutko-jesli-lewactwo-wyzywa-prelegentow-na-uniwersytecie-to-jest-to-sluszny-protest-a-jesli-kibice-krzycza-precz-z-komuna-to-jest-to-faszystowska-holota) na konferencję z jego między innymi udziałem, zauważając, iż „jeśli lewactwo tupie, gwiżdże i wyzywa prelegentów na uniwersytecie, to jest to słuszny protest, a jeśli pojawiają się kibice i krzyczą «precz z komuną», to jest to faszystowska hołota”. Ostatnie miesiące przyniosły zarówno czynne napaści na profesorów, którym (jak w poznańskim UAM) sodomici wypisywali obelżywe napisy na drzwiach ich gabinetów, jak zupełnie otwarcie formułowane wezwania, aby usuwać nielewomyślnych uczonych z uczelni państwowych, „oferując” im jednocześnie możliwość zatrudnienia na uczelniach katolickich – czyli tych „gorszych”. Okrzyki „wyp…..laj” nie są z pewnością tym, co powinno się rozlegać w dostojnych aulach uniwersytetów. Ale większą troską napawa mnie to, że profesorowie, którzy zapewne nie używają, przynajmniej publicznie, takich słów, nie werbalnie, lecz faktycznie „wyp……..li” ze stanowiska w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk swojego kolegę profesora Krzysztofa Jasiewicza za myślozbrodnię „antysemityzmu”. I chyba się tego nawet nie wstydzą. Jacek Bartyzel |