Koszmar z ulicy Antykomunizm | |
Wpisał: Krzysztof Gędłek | |
02.07.2013. | |
Koszmar z ulicy Antykomunizm
Krzysztof Gędłek 2013-06-30 koszmar Podobno Michnik odpala ostatnio papierosa od papierosa, nie zaprzestając tej czynności nawet na czas obiadu, a całe zastępy salonowych mędrców i publicystów trzęsą się jak w febrze. Zalewa ich bowiem „brunatna fala”. Czytaj: fala antykomunizmu.
Są takie koszmary, o których zapominamy w kilka minut po obudzeniu, są takie, nad którymi myślimy przez pół dnia, oddychając z ulgą, że to był tylko sen. Ale są i takie koszmary, które się spełniają. Dla Michnika i koryfeuszy idei pojednania z komunistami w 1989 roku, spełnieniem koszmaru jest to, że dzisiaj młodzi ludzie tak silnie kontestują komunizm i tamto pojednanie. I nie tylko idzie o narodowców, którzy przeprowadzają często sprawne akcje, zakłócając wykłady wspomnianego Michnika, Środy czy Baumana lub psując rocznicowe obchody urodzin Wojciecha Jaruzelskiego w Sejmie (na skutek zapowiadanej akcji „Zablokuj komucha”, Jaruzelski być może zrezygnuje z przyjęcia szykowanego mu przez SLD). Idzie o to, że takie działania spotykają się sympatią licznych środowisk. Aktywna młodzież porusza kamyk, który napędza całą falę tekstów publicystycznych czy protestów. Postsolidarnościowe „autorytety”, zadekretowane okrągłostołowym paktem, dbały o to by komuniści sprawnie mogli urządzić się w nowej-starej Polsce. Kontestujący wówczas panoszenie się komuszej zarazy młodzi ludzie z KPN byli pogardzani przez tych, którzy do niedawna wysyłali ich na barykady, by gardłowali przeciwko PZPR. Przed wielkim pojednaniem z 1989 roku radykalnie antykomunistyczna młodzież była świetną kartą przetargową w negocjacjach na linii Solidarność-komuniści. Po tym, jak klepnięto porozumienie przy okrągłym stoliku z zamiarem bronienia go do ostatnich dni niczym niepodległości, młodzi radykalni stali się zwykłą smarkaterią, którą należało pogonić, bo zakłócała życie publiczne. Ówczesna postawa lewicowych solidaruchów była absurdalna i żenująca do tego stopnia, że w czasach rządu Mazowieckiego Kuroń judził Kiszczaka, by ten wysłał policję do pogonienia kapeenowców. Wówczas, na fali „wielkiego i bezkrwawego zwycięstwa”, udało się poskromić antykomunistyczne szturmy młodzieży. Dzisiaj „smarkateria”, na złość salonowym mentorom, powraca. Jest jednak nieporównanie bardziej sprytna, bo świadoma tego, że nikt z elit III RP nie stanie po ich stronie. Radzić trzeba sobie samemu. Nawrzucać Baumanowi można, ale trzeba liczyć się z tym, że wpadną antyterroryści i zrobią czystkę, można też zburzyć dobry nastrój Michnika i Środy, ale i tutaj trzeba doliczyć po stronie strat medialną wściekliznę tych, którzy w III RP dystrybuują szacunek, czyli gości w stylu Jarosława Kuźniara – tępych, ale wiernych. Salon nie potrafi jednak skutecznie odwinąć się antykomunistycznej młodzieży. Stosuje łamańce rodem z lat 90., czyli do łask powraca straszenie miazmatami faszyzmu, rozdzieranie szat nad chamstwem i łobuzerią, a w przypadku tych, którzy symulują katolicką postawę przypinając sobie przymiotnik „otwarty”, dochodzi cytowanie fraz o ludzkiej godności z ks. Józefa Tischnera czy papieża Jana Pawła II. Jak rozrywać szaty, to efekciarsko, z fajerwerkami. Z fajerwerkiem wystąpił w weekendowej „Gazecie Wyborczej” Zygmunt Bauman, który postanowił, jak mniemam, wyjaśnić wszem i wobec polskim głupolom (których zdaniem Baumana jest w Polsce jakieś trzydzieści osiem milionów), kim to on jest i kim był. Wszak zorganizowana przeciwko niemu akcja we Wrocławiu mogła sugerować, że był cuchnącym, komunistycznym łotrem. A tymczasem w „GW” jawi się nam jako miły, starszy pan, z fajeczką, nieco przygarbiony, pełen życiowej mądrości i bogaty w szereg doświadczeń. Zełgał tam połowę swojego komuszego żywota, serwując znane od lat tłumaczenie wszystkich byłych (?) marksistów, że został uwiedziony, że utopia go pociągała, że stolica się budowała, a o zbrodniach nie wiedział prawie nic. Oczywiście, porządni ludzie wili się bólu na przesłuchaniach, ginęli w lasach mordowani przez KBW i NKWD, a ten czerwony łobuz spacerował sobie po Warszawie, nic nie słyszał, nic nie widział, tylko podziwiał starówkę, Pałac Kultury, powszechną edukację i czekał na nowego człowieka. Nie wiem, czy dziennikarz, który przeprowadził z nim wywiad – podobnie jak Bauman – miał za kompletnych głupoli wszystkich ewentualnych odbiorców tekstu, czy też dostał zlecenie na ukazanie profesora jako fajnego i zmagającego się z przeszłością dziadunia. Podczas lektury wywiadu przeraża bowiem fakt, że odpytujący – przemilczmy nazwisko tej nowej „gwiazdki” „Newsweeka” i TOK FM – interesuje się tylko tym, co Bauman czuł, gdy był w partii czy w KBW, co sobie myślał, co go uwiodło i tym podobne bzdury. Przemilczał zupełnie, że dziadunio Bauman nieźle się czuł w szpiegowaniu na rzecz Sowietów w Informacji Wojskowej, no i do twarzy było mu w mundurze tych, którzy tropili i mordowali antykomunistycznych powstańców. Prędzej uwierzę w koniec „Mody na sukces” niż w to, że Bauman nic nie wiedział o tym, że jego kumple mordowali polskich żołnierzy, tych, którzy walczyli o niepodległość. Żal tylko, że swoim bajdurzeniem ten stalinowski pachoł może jeszcze niejednego nabrać. Bunt młodych przeciwko reanimowanym przez salon resztkom komunizmu, jest koszmarem tych, którzy – jak ludzie „GW” – marzyli o gładkim wprowadzeniu PZPR-owców do III RP. Coś im jednak nie wyszło, skoro nie mogą się dowoli panoszyć na uniwersytetach i chowają się za hasłami o rzekomym faszystowskim zagrożeniu oraz za plecami starego komuszego prześladowcy polskich żołnierzy – Baumana. Koszmar, który salonowcy śnili na początku lat 90., dzisiaj staje się faktem. I dlatego, jak przypuszczam, postkomuniści ze swoimi postsolidarnościowymi kumplami nie mogą spokojnie zmrużyć oka. Nie wiadomo przecież, co jeszcze może się przyśnić… Krzysztof Gędłek |