Alkohol, okultyzm, depresja. Przywrócony wzrok. [popr.]
Wpisał: Aleksander Kłak   
04.07.2013.

Przywrócony wzrok

 

http://gosc.pl/doc/1572342.Przywrocony-wzrok

 

Alkohol, okultyzm, depresja. Spowiedź, modlitwa i szczęście. Z  Aleksandrem Kłakiem, srebrnym medalistą z Barcelony, o powrocie do  Boga.

 

 

Stefan Sękowski: Otwieram skrzynkę mejlową i widzę wiadomość ze  świadectwem podpisanym „Aleksander Kłak”. Przypomniały mi się emocje, kiedy wraz z polską reprezentacją piłkarską zdobył Pan srebrny medal na olimpiadzie w Barcelonie…

Aleksander Kłak: To było 21 lat temu. Dostałem od Boga piękną karierę. Grałem w kadrach juniorskich, jeździłem po całym świecie. Byłem bardzo szczęśliwy. Srebro w Barcelonie to był wspaniały moment, okupiony wyrzeczeniami, ciężką pracą.

Dlaczego chciał się Pan z nami podzielić swoimi doświadczeniami?

Ja tego naprawdę nie chciałem! Bóg pokazał mi swoją moc nie dlatego, żebym milczał. Myślę nawet, że milczenie w moim przypadku byłoby grzechem. Niedawno przeczytałem w „Gościu Niedzielnym” prośbę o przysyłanie świadectw. I w uroczystość Zesłania Ducha Świętego przyszła mi myśl, że muszę to zrobić właśnie teraz. Ale nie było to łatwe.

Nie pisze Pan nic o swojej karierze, a to z nią się Pana najbardziej kojarzy.

Dziś niewiele o niej myślę. Skończyłem już karierę, jestem kierowcą autobusu w Antwerpii. Jeszcze rok temu trenowałem bramkarzy w klubie Royal Antwerp, ale przestałem, bo nie było na nic więcej czasu. Miałem piękną karierę, zwłaszcza srebro w Barcelonie. Niestety, wcześniej pojawiło się pomówienie o coś, czego nie zrobiłem, o stosowanie dopingu. Czułem się wówczas bardzo źle. No i po sukcesie w Barcelonie uderzyła mi woda sodowa do głowy i poszedłem w innym kierunku.

To znaczy?

Większe pieniądze, zaszczyty, wywiady, pierwsza, druga, trzecia impreza, grzeszne życie… W świecie profesjonalnego sportu trudno znaleźć Boga. Modlę się o to, żeby było inaczej, ale to jest trudne. Człowiek siedzi w grupie, z której ciężko się wyrwać. Wielu sportowców pije, a gdy ktoś próbuje żyć inaczej, inni go wyśmiewają i wciągają w to. Sport jest ciężki, tam trzeba być egoistą, dążyć do zaspokojenia własnych potrzeb. Czułem się niezniszczalny, to na pewno nie pochodziło od Boga. Nie leczyłem kontuzji – bardzo dużo ryzykowałem, nie szanowałem zdrowia. Szedłem na trening, mecz, mimo że nie było ze mną dobrze.

Kontuzje później odbiły się na Pana karierze.

One ją zrujnowały. Transfery nie dochodziły do skutku, traciłem formę, bo przecież gdy doznawałem kontuzji, wypadałem z rytmu. Bandażowałem kolana, stosowałem środki przeciwbólowe, byle tylko grać i nie wypaść ze składu, bo to oznacza koniec. Gdy w drugiej połowie lat 90. w Belgii podczas meczu złamałem nadgarstek, lekarze wysyłali mnie już na emeryturę. Doktor powiedział, że nie ma już żadnych szans, trzeba wyciąć pół nadgarstka, co oznacza koniec kariery. Po operacji musiałem czekać kilka miesięcy na efekty i wtedy zaproponowano mi „pomoc” w postaci rozwiązań niekonwencjonalnych: hipnozy, bioenergoterapii, przykładania rąk. Nauczyłem się autohipnozy…

Pomogło?

Najdziwniejsze jest to, że to bardzo pomaga! Ale tylko na chwilę. Wróciłem do  grania. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, jakie to może mieć długofalowe skutki, że to wchodzenie w okultyzm. Ludzie się śmieją z księży, którzy przed tym ostrzegają, ale to było otwieranie się na szatana, nawet jeśli nieświadome. To nie musi działać od razu. Następstwem były depresja, hipochondria, nerwica lękowa i hiperwentylacja.

Moje dolegliwości objawiły się mocno podczas wakacji w 2012 roku. Miałem światłowstręt i męty w lewym oku. Myślałem, że to od słońca, bo byliśmy przecież w Hiszpanii. Ale pojawiło się mnóstwo innych niewytłumaczalnych objawów i brak chęci do życia. Myślałem, że umieram na raka albo jakąś inną ciężką chorobę. Kiedy po kolejnych badaniach lekarz stwierdził, że jestem zdrowy, nie wierzyłem. Dzwoniłem do nowych i umawiałem się na kolejne badania. Wydałem mnóstwo pieniędzy na wizyty u lekarzy i różnych terapeutów. Jedyne, co  słyszałem z ich ust, to: „musisz się uspokoić”.

To pewnie nie było łatwe…

Gdy nadchodziło Boże Narodzenie 2012 roku, czułem się jak wrak. Nie pojechałem na święta do rodziny w Polsce, żeby nie psuć atmosfery. 25 grudnia w  Boże Narodzenie wypiłem półtora litra wódki sam. Już wcześniej miałem problem z alkoholem. Nauczyłem się pić jeszcze jako młody chłopak, kariera sportowa tylko to pogłębiła. Podczas wakacji, o których mówiłem, pijany i wściekły jak pies rozpętałem awanturę z pijanymi Anglikami, co o mały włos nie  zakończyło się bójką. Byłem na dnie, ale nie potrafiłem tak dłużej.

 

Pomyślałem o  Bogu. Wcześniej chodziłem do kościoła, ale traktowałem to jako obowiązek – dla świętego spokoju. Był też czas, kiedy chodziłem rzadziej. Tłumaczyłem się tym, że godziny mi nie pasują albo że miałem wyjazdy na mecze. W drugi dzień świąt poszedłem do polskiego kościoła, w którym Mszę odprawiają polscy bracia kapucyni. Postanowiłem, że pójdę do spowiedzi, pierwszy raz od 10 lat. W Belgii, Holandii, Niemczech, gdzie mieszkam od kilkunastu lat, spowiedzi indywidualnej właściwie się nie praktykuje, tylko powszechną. Przez brak spowiedzi straciłem rozeznanie grzechu. Nie jestem teologiem, nie wytłumaczę, dlaczego tak jest, ale wiem, że jej brak jest bardzo niebezpieczny.

Jak przebiegła ta pierwsza po tylu latach?

Pierwsza z trzech spowiedzi generalnych, aż tyle ich potrzebowałem, odbyła się 31 grudnia 2012 rano u kapucynów. Poprzedzona była długą rozmową z br. Rafałem, który mnie poprowadził w tym trudnym czasie. Po spowiedzi przyszedłem do domu, a ponieważ musiałem jeszcze iść wieczorem do pracy, odmówiłem pokutę i położyłem się spać. Zasnąć nie mogłem, przewracałem się z boku na bok, aż w końcu poczułem silną drgawkę, po której nastąpiła błoga ulga.

I…?

I nic! Wszystkie bóle i dolegliwości ustąpiły! Wiedziałem, że coś się stało, ale tego nie rozumiałem. Nie wiem czego, ale ogromnie się bałem. Nie miałem już dolegliwości cielesnych, ale najgorsze dopiero było przede mną. Następne kilka dni było piekłem, jakiego dotąd nie znałem. Rozpacz, lament, obsesyjne myśli, strach przed potępieniem. Mało spałem i jedyne, o co Boga prosiłem, to to, żebym mógł zobaczyć światełko nadziei w tym ciemnym, niekończącym się tunelu, w jakim byłem. I zobaczyłem je. Na początku było jeszcze słabe i krótkie, ale z każdym następnym dniem było coraz lepiej.

Co pomogło?

Właśnie odbywały się w Antwerpii rekolekcje Odnowy w Duchu Świętym, prowadzone przez redemptorystę o. Pawła. Właściwe lekarstwo we właściwym czasie. Od tego czasu zacząłem się modlić. Ale nie z zegarkiem w ręku, modlę się często i długo. Nie piję, nie palę, nie dlatego, że sobie to obiecałem, ale  ponieważ mnie do tego już, o dziwo, nie ciągnie. 25 lat nie potrafiłem sobie odmówić, a teraz nagle koniec. Chodzę do kościoła w dni powszednie i święta, na  rekolekcje, adoracje i Drogę Krzyżową. Modlę się wszędzie, w autobusie, na ulicy, w domu, na basenie. Jak tylko ktoś zajdzie mi za skórę, od razu się za niego modlę. Dzielę się z ubogimi, jak tylko mogę. Słuchanie piosenek religijnych i  czytanie Pisma Świętego to rozkosz dla mojej duszy. Czuję, co to miłość, mam znowu nadzieję i jestem szczęśliwy.

Inaczej Pan żyje?

Inaczej patrzę na świat: wszystkich obwiniałem o problemy, tylko nie siebie. Najbardziej cierpiała na tym moja rodzina. Denerwowało mnie bardzo wiele rzeczy, gdy stałem w korku, podskakiwałem, krzyczałem. Teraz tylko się uśmiecham. Gniew przynosiłem do domu, bywałem agresywny, wulgarny. Teraz rozmawiamy ze sobą, śmiejemy się. Staram się wynagradzać ludziom, których skrzywdziłem. Jestem innym człowiekiem. Pogodny, znów towarzyski, nawet lepiej wyglądam, wyszczuplałem. Koledzy się pytają: jak to się stało? Odpowiadam: modlę się.

Jak to przyjmują?

Bardzo pozytywnie. Ostatnio odwiedzałem znajomych w Holandii. Zauważyli moją przemianę, pytają, skąd ona, więc opowiedziałem im o modlitwie. I przed obiadem spytali mnie, czy chciałbym się pomodlić. A byli to ludzie dalecy od  Kościoła. Bóg nie pozwoli, by mnie ktoś na początku drogi wyśmiewał. Jednocześnie nie staję na podium, nie głoszę. Mówienie na ludzi nie działa, na pewno nie tak, jak świadectwo życia. Ono działa. Chcę podkreślić: warunkiem tego wszystkiego jest pozostawanie w stanie łaski uświęcającej, tu modlitwa od czasu do czasu nie wystarczy.

Jak się Pan modli?

Na początku proszę Ducha Świętego o prowadzenie, później jest modlitwa uwielbienia, następnie proszę. Tych próśb jest często bardzo dużo. (śmiech) Na samym końcu jest moment ciszy, przedtem proszę: Boże, mów do mnie. Czasami jest to po prostu chwila ciszy, nie wiem, może Bogu się gdzieś spieszy (śmiech), ale często słyszę ciekawe rzeczy. Wiem, że to pochodzi z góry. Są też inne modlitwy, np. różańcowa. Były na początku takie momenty, że po piątej nieprzespanej nocy pomyślałem: zamkną mnie w wariatkowie, jeszcze jedna noc i sięgnę po prochy. Sięgnąłem po różaniec, zacząłem się modlić i zasnąłem z  różańcem w ręku.

Nie obawia się Pan, że w pewnym momencie euforia opadnie?

Tak mi mówili bliscy na początku. Ale  euforia przeradza się w pewność, Duch Święty w niej popycha mnie do działania. Po tym, jak komuś długo opowiadam o Bogu, na drugi dzień czuję dziwny dołek. Pytałem się Boga – o co chodzi, powiedziałem coś nie tak? A Bóg mi odpowiada: człowieku, nie rozumiesz? Przecież ty wkładasz szatanowi kij w oko. On będzie cię jeszcze nękał, ale Ty się nie bój. Niedawno w „Gościu Niedzielnym” s. Bogna Młynarz powiedziała: „Naprawdę nie wiedziałam (…), że modlitwa o Ducha to coś… ryzykownego. Modliłam się z pobożności. Dziś wiem, że do modlitwy do Ducha Świętego powinna być dodana instrukcja obsługi, a w niej ostrzeżenie: »skutki nieprzewidywalne!«”. Ja to przeżyłem, ja wiem, co siostra mówi. Na początku bałem się tej euforii, zastanawiałem się: o co chodzi? Był dzień, kiedy mogłem prorokować, nie jakieś wielkie wydarzenia, katastrofy, czy coś takiego. Ale wiedziałem, że coś małego się stanie, że kogoś spotkam albo ktoś coś powie. Bóg w ten sposób pokazuje, jaki jest mocny. Do tego trzeba przyjąć Ducha Świętego. Jezus jest moim przyjacielem.

Zmieniony ( 05.07.2013. )