Polacy w walkach pod Linią Maginota, 1940
Wpisał: Bolesław Janusz Studziński   
19.07.2013.

Polacy w walkach pod Linią Maginota, 1940

 

 

Z książki „Na polach Lotaryngii”, Bolesław Janusz Studziński, Pax 1965

 

[Umieszczam, bo nie zdajemy sobie z tamtych zmagań sprawy – a zmagania te są dla nas, obecnie walczących – istotne. Większość naszych braci nie wie nawet, jak obecna walka jest dramatyczna - i że ona istnieje...  Reakcje wielu naszych ziomków obecnie - przypominają tę śliczną - zapobiegliwego chłopka francuskiego , który bronił swego kartofliska przez wejściem nań naszych dział . W dywizjonie tym było wielu młodych Polaków z tamtych okolic, synów górników. Walczyli o Polskę, o komunistach i agentach KGB typu Gierka nic nie wiedzieli – to był przecież margines. Ci żołnierze nie przejmowali się tym, że nie wiedzą nawet, czy są za - czy przed Linią Maginota, wiedzieli, że ich bój jest dla Polski konieczny. Mieli rację. md]

 

 

IX. KANAŁ

 

Remonqourt, 17 czerwca 1940 r.

 

Skraj wsi. Wjeżdżamy w zabudowania.

- Stój!

         Major wprowadza pierwsze działo. Zaprzęgi zajeż­dżają pojedynczo przez kartoflisko pod drzewa nie­wielkiego sadu. Zajazd jest niewygodny i trwa dość długo. Obok czekających na szosie armat zbierają się mieszkańcy wioski. Kobiety mają łzy w oczach. Ręce trzęsą się biedaczkom z przerażenia, z ust ich wydo­bywa się jakiś niezrozumiały, przerywany szlocha­niem bełkot.

- Ou sont les boches? Ou sont les boches? Gdzie Niemcy? Co mamy robić? Gdzie się schronić? Czy i do­kąd uciekać? - Lawina pytań zasypuje nas zewsząd.

Wicek pierwszy odgadł rzucane nam wśród szlo­chów i łkań pytania i nieopatrznie dał poznać, że je rozumie. Jest więc najbardziej atakowany przez rozgorączkowanych chłopów. Pyta majora, co ma odpo­wiedzieć.

- Nie widzi pan, że jesteśmy w pełnej akcji? Panu nie wolno w ogóle z nimi gadać . Niech robią, co chcą. Mają władze cywilne, niech ich pytają. A stąd precz ! Precz! - rzuca w uniesieniu Słojewski.

 

Zdenerwowanie i ostry głos majora nie wymagały komentarzy ani przetłumaczenia przez Wicka na ję­zyk francuski. Wtaczaliśmy pośpiesznie armaty na stanowiska, by jak najszybciej uzyskać gotowość bo­jową. Cóż zresztą moglibyśmy poradzić tej przerażo­nej wojną ludności? Skąd moglibyśmy czerpać uspo­kajające dla niej wiadomości lub skuteczną radę. Cała nasza pomoc - którą nieść możemy i niesiemy nie tylko ludności tej wioski, ale całej Francji i Pol­ski - to jedynie jak najlepsze, jak najsprawniejsze wykonywanie rozkazów. To nieustępliwa walka z hor­dami hitlerowskimi.

Ustawiam z Władkiem baterię na dozór. Kierunek: północo-zachód. Na przedłużeniu luf widnieją szczyty zabudowań wioski Lagarde i prowadzącej z niej dro­gi, którą niedawno przebyliśmy.

Kanonierzy ciężko pracują. Szybko znikają resztki płotu okalającego ogród, powstają nowe zasłony, no­we drzewa "wyrastają" obok dział. Pod ciosami to­porków, wyrąbujących przejścia między obu pluto­nami, ginie gęsty zielony żywopłot z dzikiej śliwy, dzielący ogród na dwie części.     

Armata II działonu nie nadaje się już do strzelania. Dotychczasowe wysiłki naprawienia oporo-powrotni­ka nie dały żadnego rezultatu. Lufa cofnęła się o prze­szło pół metra i nie sposób doprowadzić jej do normalnego położenia. Działon kaprala Goliwąsa będzie więc dublował załogę plutonowego Lachowicza. Żoł­nierze nieco wypoczną, lecz siła ogniowa baterii jest mniejsza o jedno działo.

Mały niemiecki samolot obserwacyjny krąży bez przerwy nad rejonem przygotowywanej obrony. Zawarczały dziesiątki karabinów maszynowych. Lekki ruch wahadłowy skrzydeł - nie spadł. Odleciał nieco na północ, wzbił się wyżej i znowu zawisł nad nami. Jesteśmy bezradni.

Wyciągam z kieszeni garść wymiętoszonych ban­knotów. Kanonier Sierak pędzi po piwo dla plutonu. Nic jeszcze nie jedliśmy i nie piliśmy. Na szczęście nie ma dziś upału. Chmurzy się i zanosi na niepogodę, ale przy tym wysiłku, mimo nawet chłodnego poran­ka, dziesiąte poty zalewają każdego z nas. Z daleka dochodzi głos powracającego Sieraka: śmieje się, stę­ka i prosi kolegów o pomoc. Kupił czterdzieści osiem butelek i teraz męczy się dźwigając dwie pełne skrzynki. Po trzy butelki na żołnierza, to jakoś na razie wystarczy.

Nie opodal naszego stanowiska krąży wielu zanie­pokojonych mieszkańców. Część z nich ucieka po­śpiesznie z tobołkami, inni przygotowują się do schro­nienia w piwnicach, znosząc tam najniezbędniejsze przedmioty. Kilkunastu z zainteresowaniem przygląda się sprawnej pracy kanonierów. Nikt już, widząc, w jakim pośpiechu czynimy przygotowania, nie ośmie­la się nas nagabywać i niepokoić własnymi troskami.

- Przejście! Przejście! - woła ku zgromadzonym za nami mieszkańcom jakiś starszy Francuz o okrą­głej ogorzałej twarzy, roztrącając stojących na ścież­ce gapiów.

- Przynieśliśmy dla was trochę prowiantów i trun­ków, bo na pewno jesteście głodni i spragnieni - ­mówi stawiając przed nami kosz z kiełbasą, puszkami konserwy i kilkoma butelkami wina.

Jesteśmy zaskoczeni tą nieoczekiwaną troskliwo­ścią i ofiarną gościnnością. Za ogorzałym staruszkiem stoją inni stawiają przed nami pełne kosze jedzenia: chleba, serów, czekolady, skrzynki najrozmaitszych napojów .

         Wzruszeni dziękujemy gościnnej ludności, która nawet nie chce słuchać żadnych podziękowań.

         - Mówcie, co wam jeszcze potrzeba,  zaraz przyniesiemy - oto jedyna odpowiedź na nasze podzię­kowania.

- Brońcie nas. Wierzymy, że nas obronicie przed tymi hitlerowskimi bandytami. Będziemy was żywić i troszczyć się, jak długo tylko będziecie u nas stali­ dodają inni.     

- Dobrze, ale my chcemy iść naprzód, aby precz wypędzić Niemców z Francji ! - wyrywa się buń­czucznie i wesoło kanonier Janowski.

         - To idźcie ! Będziemy o was pamiętali i wspoma­gali myślami.

- Teraz potrzeba nam trochę sprzętu - kilka ło­pat, siekier i kilofów - odzywa się rzeczowo kapral Goliwąs.

         - I trochę budulca. Może macie jakiś beton czy deski - dorzuca Lachowicz.

         - Dobrze, zajmiemy się tym - mówią nasi gospo­darze i rozchodzą się co prędzej, by przynieść po­trzebny sprzęt i materiały.

Jest godzina 9-ta. Deszcz zaczyna mżyć, lecz i sta­nowisko mamy już gotowe. Schrony co prawda wy­magają jeszcze ulepszeń i poprawek, ale zawsze trze­ba coś ulepszyć i poprawić. Najważniejsze, że działa już okopane i dobrze zamaskowane.

Żołnierze trochę popili i są w świetnym humorze, weseli, beztroscy, gotowi na każde zawołanie sko­czyć szwabom na karki. Nawiązali już wiele znajo­mości w wiosce i pozyskali sympatię ludności. Wciąż nadchodzą nowi mieszkańcy z prowiantami. Proszą, by ich bronić, by pobić Niemców. Rosną przed nami stosy jaj, serów, bułek, kiełbasy, boczku, konserwy i konfitury i niezgorsze zapasy flaszek win, koniaków i kirszu. Dwie. kobiety przynoszą nam buchający go­rącą parą kocioł kawy; i to jakiej! z mlekiem, cukrem i rumem.

Mimo ogromnego apetytu nie możemy podołać znoszonemu nam nieustannie jedzeniu.

Biorę butelkę koniaku i kirszu, by zanieść je ma­jorowi i Władkowi, którzy czytają otrzymane właśnie z dywizjonu rozkazy. Nie jestem tu jednak pierwszy: małą altankę ogrodu, zmienioną pośpiesznie na miej­sce postoju dowódcy baterii i oficera ogniowego, wy­pełniają w obfitych ilościach najrozmaitsze prowian­ty i butelki.

         - Nie ma już tych panikarzy. którzy przywitali nas rano - stwierdza z zadowoleniem Stojewski.

- Widzą, że będziemy się tu bronić. Wszyscy są z nami, wyprzedzają się wzajemnie w okazywaniu nam pomocy i serdeczności - odpowiadam.

- Wierzą, że ich obronimy. Zresztą dla nas to też jest ważne. Pamiętacie. jak trzy tygodnie temu jakiś dureń nie dawał nam ustawić dział na kartoflisku a inny nie chciał otworzyć stajni dla koni.

- To było na tyłach.

- Dobrze panu mówić: na tyłach. Patrz pan, gdzie to było - na północ od kanału w Juvrecourt i Harau­court. My jesteśmy dobrze na południe od tych okolic. Inni ludzie.

Z rozmowy ze Stojewskim dowiaduję się, że 4. ba­teria nie przy jechała z nami, lecz została pod Dieuze. dla wsparcia pozostawionych przed kanałem batalio­nów piechoty. Dopiero teraz ma do nas dołączyć.

Nie mamy dziś osobnego punktu obserwacyjnego. Ogniem dywizjonu kierować będzie podporucznik Mi­chał Sczaniecki z punktu dywizjonowego. Stojewski zostanie z nami na stanowisku.

Mamy też pierwsze wiadomości na temat minione­go dnia. Wczorajszy spokój pod Dieuze uzyskaliśmy dzięki ofiarnej walce oddziałów wydzielonych I i II batalionu 1. pułku grenadierów pod dowództwem puł­kownika Kocura, III batalionu 2. pułku pod dowódz­twem majora Brzozowskiego, 3. dywizjonu naszego pułku pod dowództwem majora Spaltensteina oraz motocyklistów rotmistrza Matuszaka z oddziału roz­poznawczego, które to oddziały w zaciętej i ofiarnej walce potrafiły przez cały dzień wstrzymać napór hi­tlerowski w kierunku głównych sił dywizji. Walki były niezwykle zacięte.

Żołnierze wydzielonych jed­nostek wielokrotnie w zażartej walce wręcz i w licz­nych kontratakach na nacierających zewsząd hitle­rowców dokazywali prawdziwych cudów bohaterstwa i poświęcenia. Kilka razy groziło im okrążenie i zmu­szeni byli bagnetem wywalczać przejście przez zacie­śniające się pierścienie Wehrmachtu. Żołnierze, któ­rych z naszych pozycji pod Dieuze widzieliśmy wy­biegających pod wieczór z lasu, należeli do jednej z kompanii II batalionu 1. pułku, której udało się przerwać okrążenie niemieckie. Jak zawsze z niezwy­kłym bohaterstwem walczyły szwadrony oddziału rozpoznawczego. Niestety, straty poniesione są bardzo ciężkie.

Wczoraj wieczorem do głównych sił dy­wizji dołączyły: III batalion 2. pułku, motocykliści oddziału rozpoznawczego i 4. bateria, lecz z 1. pułku grenadierów zaledwie nieliczne oddziały. O wielu brak jeszcze wiadomości. III  dywizjon zdołał się wy­cofać, ma jednak straty w ludziach. Ranny został m.in. porucznik Kazimierz Skorupski, który pod Guinzeling kierował z wysuniętego punktu ogniem dywizjonu.

Ponury bilans minionej niedzieli dorzuca nową tra­giczną kartę w historii żołnierza polskiego na obczyź­nie. Znów setki zabitych i rannych Polaków zrosiły swą krwią ziemię Francji. Wszyscy jesteśmy tym do głębi przejęci. Coraz żywiej krążący we krwi alkohol stwarza jednak silną tamę niewczesnym rozważaniom i wzruszeniom.

W trosce, by mi się żołnierze nie upili, wracam do nich. Mimo ciągłego deszczu praca przy ko­paniu i umacnianiu schronów trwa nieprzerwanie.

Kanonierzy - czort ich wie, jak to się dzieje - wy­pili już kilkanaście flaszek. Są weseli i podnieceni, ale nie ma mowy o upiciu. Znaleźli nową zdobycz: grzędy truskawek. Derkacz podaje mi pełną furażer­kę świeżo uzbieranych owoców. Zjadam z apetytem.

- Do dział!

Szybko padają słowa pierwszej komendy. W okamgnieniu znaleźliśmy się wszyscy na miejscu. Ruchy kanonierów łączą się w jedną zgraną całość. Działon zda się jednym człowiekiem o dwunastu wprawnych i krzepkich dłoniach, jedną maszyną wykonującą automatycznie i precyzyjnie setki nakazanych czyn­ności. Pociski lecą za pociskami. Rozpalone łuski bu­chają parą setek kropel deszczu, roszącego coraz. obfi­ciej. Nie narzekamy. Deszcz chłodzi rozgrzane lufy, chłodzi i odświeża nas samych. Komendy zmieniają kierunek i donośność - ogień trwa nieprzerwanie już blisko godzinę.

W wiosce panuje cisza. Jak wymarłe stoją puste chałupy opuszczone przez mieszkańców, którzy bądź w wykopanych na polach dołach, bądź w piwnicach szukają schronienia. Powietrze wypełnia nieustanny huk dział i szum pocisków. Cała linia grzmi potęż­nymi wybuchami.

Macie za 10 baterię, za naszych poległych wczoraj piechurów 1. pułku! - przebiega mi przez myśl wspo­mnienie o poległych żołnierzach.      

Dno świeżo wykopanych schronów przykrywają gęsto łuski zakrywające powstałe tam wskutek desz­czu lepkie błoto. Ogień słabnie - to znów wzrasta. Podczas krótkich przerw przełykamy parę łyków wina. Wreszcie cisza. Rzęsisty deszcz przerwał bitwę, zasłaniając widnokrąg. Niemcom odechciało się na razie dalszego natarcia.

Okazuje się, że wznoszący się na naszym zapleczu budynek to miejscowa szkoła i, merostwo. Przemo­knięci kanonierzy wpadają tam na chwilę, aby uchronić się od deszczu. W głównej sali odkrywamy kil­kanaście dubeltówek, sztucerów i innej broni, złożonej przez mieszkańców. Przyda się nam.

- Chłopcy, bierzcie, co można. Nie macie karabinów, bierzcie sztucery i dubeltówki, bierzcie amunicję!

Nie trzeba nam tego dwa razy powtarzać. Uzbrajamy się w przypadkowo znalezioną broń, która, choć niezbyt nowoczesna, stanowi teraz nasze wyposażenie w broń ręczną. [regulaminowo obsługa dział nie była w nią wyposażona]

 

Znowu do dział! Strzelamy na dalekie donośności. Dym i kurz ścielą się w wilgocią przepojonym po­wietrzu, przesłaniając wszystko wokół nas. Na roz­mokłej od deszczu ziemi i w kałużach błota wszędzie leżą łuski i butelki po piwie. Nagle ogień słabnie na całym odcinku. Milkną również nasze działa. Spoza opadającej zasłony dymu i kurzu wyłania ,się widniejące w oddali za kanałem przedpole naszych linii obronnych, pokryte mnóstwem ruchomych po­staci; jakieś strzały, walka wręcz, jakaś gmatwanina setek rozbiegających się ludzi. Działa milczą, milczą linie naszej piechoty. Jesteśmy niemymi świadkami jakiejś walki, której stąd nie pojmujemy. Co się tam dzieje? Dlaczego tak biernie przyglądamy się tej wal­ce. Tam przecież giną nasi, siekani ogniem hitlerow­ców.

Major stoi na wzgórku, pilnie obserwując przez lornetę toczącą się walkę. Zagryza wargi, jest wy­raźnie zdenerwowany.   

         - Przygotować armaty do strzału, ale nie strzelać! Tam są nasi - rzuca krótko w stronę Władka.

         Na łące, dzielącej nas od wybrzeży kanału, ukazu­je się kilku ludzi, którzy biegną ku nam. Przybywa ich coraz więcej, zbliżają się szybko. Co to? Niemcy, czy nasi w odwrocie? Biegną prosto na nas. Wielu z nich jest bez bluz, tylko w spodniach. Dają jakieś znaki rękami. Major nieprzerwanie obserwuje przed­pole. Napięcie oczekiwania wzrasta. Działa nabite. Wystarczy ruch ręki dowódcy, a cztery lufy pluną żelastwem ku linii. Kompletna cisza zalega stanowi­sko. Północny wiatr znad kanału przynosi głosy, któ­rych jednak nie sposób zrozumieć. Wreszcie jakiś silniejszy podmuch przynosi rozpaczą tchnące wo­łanie: .

- Nie strzelać! Nie strzelać!

To są nasi. Rozbici zupełnie, bez broni, przemoknię­ci do nitki. Wpadają wyczerpani na stanowisko.

         Gdzie nasz batalion? Gdzie kompania? Gdzie mamy dołączyć? - najnieoczekiwaniej padają te sło­wa ze strony do ostatnich granic wyczerpanych żołnierzy. Nawet twarda zazwyczaj twarz Stojewskiego drga żywym wzruszeniem. Walczyli od świtu wyco­fując się z odległych pozycji ubezpieczeń. Rozbici zo­stali nad kanałem, gdy mieli już nadzieję, że dołączą do głównych sił dywizji. Szukali ratunku rzucając się wpław przez kanał. Wielu potonęło.

Rozmowę przerywa nam komenda ogniowa. Wi­docznie resztki batalionu wyginęły już w nierównej walce. Nieliczni przedostali się ku naszej piechocie. Walka wre na całej linii kanału. Z lewej strony do­latują nas echa salw dywizjonu podpułkownika Ro­hozińskiego i ciężkich dział majora Skrzywana, z pra­wej grzmi grupa podpułkownika Onacewicza - dy­wizjon polówek majora Spaltensteina i I dywizjon ciężki majora Gromczakiewicza. Przed nami I bata­lion 2. pułku grenadierów łupi co niemiara z broni maszynowej i ręcznej. Ogniem zioną granatniki, moź­dzierze, działka dywizyjnej kompanii przeciwpancer­nej majora Kosiora. Strzelamy w kierunku Lagarde, ostrzeliwujemy oba zagajniki na wschód i zachód od Lagarde. Przed nami w ogniu wzgórze 282 - doskonale widać rozrywające się nasze pociski. Na linie nieprzyjacielskie zrzucamy piekło ognia - ile tylko sił starczy, ile tylko działo zdoła wystrzelić.

Po kilku kwadransach ogień słabnie. Znów jest ci­sza. Liczba przybyłych do nas uratowanych żołnierzy nieszczęśliwego batalionu nieco wzrosła. Nie ba­wią jednak u nas długo. Menażka gorącej zupy, parę kawałków chleba, puszka konserwy - to wszystko, co im potrzeba. Spieszą gnani wewnętrznym rozkazem, aby jak najszybciej dołączyć do pułku. Kilku trzeba przyodziać w koszule, dać im jakiś choćby poszarpany mundur, są bowiem często bez odzieży. Nie umiejąc dobrze pływać rzucali się do wody nago, byle tylko nie dać się wziąć Niemcom, uratować się i móc dalej walczyć.

Wpadam do altany Stojewskiego, by złożyć mu raport o stanie amunicji. Major siedzi pochmurny i przygnębiony - obok niego w przemokłym, ociekającym wodą mundurze jakiś kapitan piechoty. Roz­mawiają. Kapitan jest wyraźnie załamany doznanym wstrząsem nie dawnej walki. Jakiś młody żołnierz, tyl­ko w mokrych kalesonach, wpada do altany z drugiej strony ogrodu. Melduje się Stojewskiemu. Wtem spo­strzega kapitana - widać swego dowódcę. Zwracając się do niego pyta tylko o dalsze rozkazy i miej­sce zbiórki. Wzrok jego przykuwa wyraźnie puszka konserw leżąca na poręczy altany.

- Panie kapitanie ! - mówi nieśmiało - jestem głodny, od dwudziestu czterech godzin nie jadłem. Czy mogę coś dostać do jedzenia?

Stojewski podaje mu konserwy.

- Idź do kuchni, dadzą ci ciepłej zupy, dostaniesz także  koszulę i spodnie.

 

Młody żołnierz uradowany odnajduje natychmiast - po zapachu - kuchnię, gdzie nasi poczciwi ku­charze-kanonierzy Łaszcz, Naumowicz i Marucha roz­dzielają niestrudzenie zgłodniałym piechurom pełne menażki gęstego krupniku okraszonego obficie bocz­kiem i kiełbasą. Kanonierzy przynoszą z plutonów kilka flaszek otrzymanego dziś od ludności wina.

Nasi żołnierze nie dostaną dziś zupy - trzeba ją rozdzielić wśród uratowanych kolegów z piechoty. Niech jedzą, ile chcą. Na szczęście łaskawym zrzą­dzeniem losu dziś rano zostaliśmy tak hojnie obdaro­wani przez ludność wioski.

Dzień zbliża się ku schyłkowi. Gęste chmury prze­słaniają niebo, jakby chcąc przyspieszyć zakończenie dnia pełnego krwawego żołnierskiego trudu. Ogień niemiecki wzmaga się. Walą w lasek Vaucourt i gdzieś w rejon I dywizjonu koło Xousse, walą w nasz lasek La Garenne, gdzie na lewym,' wschodnim cyplu pod­porucznik Sczaniecki kieruje naszym ogniem na punkcie obserwacyjnym dywizjonu. Michał ma dziś cięż­kie zadanie i myślę o nim z niepokojem. Niemcy walą jak wściekli wokół jego rejonu, nie przerywa, to jednak pracy Michała. Komendy przychodzą re­gularnie, ba, są nawet gwałtowniejsze. Natężenie ognia coraz bardziej wzrasta.

Pod wieczór Władek wydaje rozkaz zniesienia do działonów wszelkiego sprzętu, który może służyć do walki i obrony: wideł, kos, łopat i siekier! Co u dia­bła? Komedie robi, czy co u cholery? Zły jestem, bo te rozkazy przerażają wielu żołnierzy, którym nie potrafię dać wyjaśnienia, bo sam nic nie wiem.

- Każą wam, to róbcie. Rozkaz musi być wyko­nany szybko i dokładnie - daję jedyną odpowiedź pytającym mnie żołnierzom.

Wicek też jest wściekły i nic nie rozumie. Żartem, łykiem kirszu czy jakimś dowcipem staramy się roz­proszyć zdumienie i zainteresowanie kanonierów tym dziwnym rozkazem Władka, którego nie rozu­miemy. .

- Widocznie major i Władek coś wiedzą i nie chcą nam powiedzieć - odpowiadam Wickowi pyta­jącemu mnie, co to wszystko znaczy.

         - No to napijmy się - konkluduje Wicek podsu­wając mi flaszkę koniaku.

         - To chyba. wszystko, co możemy na razie zrobić.

 

         Niemcy zdwajają wysiłki. Coraz więcej dymów i wybuchów na, naszym lewym skrzydle. Niski bas armat naszego dywizjonu ciężkiego góruje nad chó­ralnymi grzmotami siedemdziesiątek piątek. Co u dia­bla? Wydaje się, że wszystkie działa niemieckie walą w Vaucourt. Co za nieoczekiwane natężenie akcji. Sczaniecki znów kieruje ogień na Lagarde i wzmaga jego natężenie. Nawały następują jedna po drugiej.

Noc. Ogień słabnie. Jesteśmy wszyscy spokojni i zadowoleni. Czy rzeczywiście wszyscy? Stojewski i Łuczyński są jakoś dziwnie poważni i skupieni. Ma­jor nie dowcipkuje, nawet nie pije, jak zwykle, choć koniaku ma pod dostatkiem. Władek nieco przybladł - chyba z przemęczenia tą nieustanną walką i prze­marszami.

Wicek, ja i reszta żołnierzy czujemy się zupełnie dobrze. Nic nie rozumiemy z tej zmiany nastroju obu naszych dowódców. Dzień przecież taki sam, jak te, których kilka przeżyliśmy w ciągu ostatnich ty­godni, ba, nawet lepszy dla nas, bo dostaliśmy do­brze jeść i pić, a Niemcy – w nas samych nie walili ani razu. Najbliższe pociski padały o dobre pięćset­ sześćset metrów przed nami lub gdzieś na tyły.

Inne baterie jeszcze strzelają. Nasza milczy. Tylko dwa nasze działa są zdatne do użytku, bo zarówno Wicka „Jadzia", jak i moja "Krysia" już są uszko­dzone.

Załadowane armaty "patrzą" lufami w kierunku Lagarde, skąd nieprzerwanie dochodzą nas, choć tro­chę słabsze, echa walki piechoty.        

Stojewski wydaje rozkaz pozostawienia przy dzia­łach w pogotowiu po dwóch kanonierów., Reszta może iść spać do budynku szkolnego, ale tylko na parter. Niemcy wciąż strzelają i na górze grozi niebezpie­czeństwo. Przemęczeni żołnierze walą do izb szkol­nych i urządzają się, gdzie kto może, na podłodze, ławkach czy taboretach.

Wołam Wicka. Na pierwszym piętrze jest pusty pokój nauczyciela ze. wspaniałymi dwoma łóżkami, czystą pościelą i poduszkami!

Mówię podoficerowi służbowemu, gdzie będę spać. Wicek dla pewności powtarza wiadomość jeszcze paru żołnierzom. Zapada ciemna noc. Idę na górę. Wicek jeszcze tłucze się na dole, bo właśnie przy­wieźli mu nowe działo mające zastąpić "Jadzię". Ko­rzystam z paru chwil, by pod kołdrą, przy świetle latarki elektrycznej, uporządkować swoje notatki. Wreszcie wchodzi Wicek.

W zabłoconych butach i mundurze, rozpiąwszy tyl­ko nieco kurtkę i rozluźniwszy pas, rzucamy się na nieskazitelnie białe łóżka.

Zmieniony ( 20.07.2013. )