Wojna karnawału z postem. Walentynki w Popielec
Paweł Chmielewski pch24
Mało jest tak okropnych świeckich celebracji jak Walentynki. Nawet Halloween jest “lepsze“, bo nie ukrywa zła i plugastwa, które w sobie nosi, ale się nim chełpi i chlubi; występuje więc z otwartą przyłbicą. Z Walentynkami jest inaczej; to najgorszy rodzaj demona, bo – uśmiechnięty.
Jak to? Walentynki, powie jakiś oburzony kochanek, mają przecież chrześcijański korzeń. Ba, żeby chrześcijański po prostu, ale nawet lepiej: bo średniowieczny. Niechby; ale nie wszystko złoto, co się świeci. Romantyczna miłość rodzi się w wypaczonym nurcie średniowiecznej kultury. To triumf uczucia nad rozumnością, pożądania nad obowiązkami stanu. Ta nić europejskiej tradycji nie wyrosła z chrześcijaństwa, ale rozwijała się wbrew niemu, aż do swojej straszliwej kulminacji w czasach rewolucji XVIII i XIX stuleci.
Romantyczni autorzy i poeci tego czasu, od Jeana-Jacquesa Rousseau, głosili wyłącznie jedną „miłość”: do siebie. Ideał kochania okresu rewolucji jest wielkim triumfem ducha protestanckiego subiektywizmu; szybko przyniósł fatalne owoce. Gdy romantyczny duch ogarniał jednostki i był przeżywany erotycznie, mógł prowadzić najwyżej do osobistych dramatów i powoli psuć obyczaje. Gdy ogarniał całe społeczeństwa, szukał innego ujścia. Stąd rodzi się nacjonalizm, w tym nacjonalizm najgorszy, niemiecki. Johann Gottlieb Fichte wygłaszając swoje niesławne „Mowy do narodu niemieckiego” (Reden an die deutsche Nation) czerpał ze studni romantyzmu. Upoił Niemców zatrutą francuską wodą. Choroba miała swoją kulminację w dyktaturze narodowosocjalistycznej Arbeitspartei, z natury właśnie romantycznej.
Oswald Spengler, krytyk narodowego socjalizmu mający szczęście umrzeć przed najgorszą erupcją barbarzyństwa (zm. 1936), określił zachodnią kulturę imieniem faustycznej. Faustyczność (das Faustische), pisał, to czysta dynamika; to impet postępu; dążność do przekraczania granic; pęd do rozwoju. Z żalem patrzył na uwiąd tych żywotnych sił: tego, co w Zachodzie twórcze, wolne i stąd – boskie. Duch faustyczny był skazany na śmierć. Faustyczność to choroba: to irracjonalne dążenie do absolutu; ogarnięcia tego, czego z definicji (sic) ogarnąć się nie da. Kultura faustyczna, która wybija ten aspekt, stacza się w barbarię; staje się przeciwieństwem umiarkowania Aten i Rzymu. Barbarzyńska faustyczność to inne imię Nietzscheańskiego dionizyzmu przeciwstawionego apollinizmowi. Grecy, a za nimi również rzymianie, kochali to, co skończone, bo to, co skończone jest rozumowo ujmowalne: w skończoność może wkroczyć λόγος. Chorobliwi faustycy nigdy nie znajdują ukojenia; zawsze chwytają wiatr. Dionizyjskie menady, prowansalscy trubadurzy, środkowoeuropejscy protestanci, francuscy rewolucjoniści, niemieccy nacjonaliści, rosyjscy bolszewicy, anglosascy genderyści: biologiczny lęk przed bezkresem mylnie biorą za pobożność i upajają się przytłaczającym ogromem. Odrzucają rozum, bo rozum – to ograniczenie; oni nie znoszą ograniczeń. Tak rozumiana faustyczność, jeżeli połączona zostanie z polityczną siłą, zawsze prowadzi do ekstremizmów; ostatecznie zawsze syci się mordem i pożądliwością, bo nic innego nie jest w stanie zapełnić pustki, w którą chętnie wrzucają się oszalali faustyczni barbarzyńcy.
Angielskie „love” i niemieckie „lieben” ma ten sam rdzeń, co łacińskie „libido”, to znaczy: pożądanie. Polska „miłość”, przeciwnie, jest związana z łacińskim „mitis”, łagodnym.
Walentynki nie są celebracją miłości, ale pożądania. Odwołują się do tego, co w kochaniu najniższe; instynkt płodzenia wynoszą z alkowy przed oczy wszystkich. Gdyby tylko do tego się to sprowadzało, ktoś mógłby wzruszyć ramionami; ot, prymitywizm. W Walentynkach jest jednak coś więcej: to przecież romantyczne. Romantyczna, prymitywna libido nie zna żadnych granic; jest chorobliwie faustyczna. Od 1968 roku nie zna granic małżeństwa; od pewnego czasu nie zna nawet granic płci. Walentynki nie są nowoczesnym świętem płodności; to święto pożądliwości i miłości własnej. Czego chcę, to i wolę mam posiąść. „Bez zobowiązań”, mówi dzisiejsi: to trafne wyrażenie. Zobowiązanie jest istotą miłości, brak zobowiązań istotą sycącego się ad libitum pożądania. Spójrzmy na symbole. Serca, kwiaty… Czy to przypadek, że ta symbolika jest anatomiczno-przyrodnicza, jakby wewnętrznie odwołująca się do tego co ziemskie, doczesne i przemijające? Serce umrze, a kwiat zwiędnie; tak jak nieustannie umierają i więdną chwiejne pożądania celebransów Walentynek. Obrączka, przeciwnie, jest trwała, związująca; to porządek i ramy, w których rozum zamyka miłość.
Kto 14 lutego pożąda (is loving), ten zasadza romantycznego narcyza pożądania samego siebie – nie chce zobowiązań, chce tylko pędzić naprzód, wiedziony przez popędy i szukanie absolutu, którego nie może pochwycić rękami tego ciała; kto kocha (miłuje), ten wypełnia obowiązek, wie, że człowiek dojrzewa i prawdziwie wyraża swoje człowieczeństwo właśnie w ten sposób – wypełniając obowiązki, ograniczając się, rezygnując z czczej gonitwy za uczuciami.
Obrzydliwe są Walentynki, ten terror romantycznego ducha. Na szczęście w tym roku każdemu miłującemu katolikowi łatwiej będzie odeprzeć serduszkowy napór: zdarzyło się, 14 lutego Środa Popielcowa.
Posypmy głowy popiołem. Nie gońmy za tym, czego nie da się schwytać. Przeminiemy.
Paweł Chmielewski