Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (19)
Jaskinia Salamanki
W jaskini demona.
Niestary jeszcze, pod czterdziestkę co najwyżej mający mężczyzna, szpetny jednakowoż niczym tyłek pawiana i o prawie bezwłosym czerepie, z rzadka tylko porośniętym żółtawymi kłakami, chociaż twarz przyozdobił rzadkim zarostem, przypominającym jakby mech na psiej kupie, zakończył właśnie kolejne studia, po Paryżu i Padwie w Salamance, z nadzieją, że zdobędzie wiedzę jawną i tajemną, ukrytą i odsłonioną, dzięki czemu uda mu się urządzić w miarę wygodne i bezpieczne życie, że mu wystarczy grosza na życie przynajmniej godziwe, już nie na żadne tam zbytki i luksusy, lecz na pełny brzuch, przyzwoity przyodziewek i dach nad głową, na ciepły piec, w którym zimą wesoło buzuje ogień, na odrobinę szacunku zamiast ustawicznych drwin, czy bolesnych szyderstw ze strony bliźnich, jakich doświadczał od najwcześniejszych dziecięcych lat, ale te jego rojenia spełzły na niczym.
Na głowie miał biret doktorski, a przyodziany był w mocno zniszczoną togę, ściągniętą w talii rzemiennym paskiem, do którego przytroczona była chuda, zapewne pusta albo prawie pusta sakiewka, która miała mu wedle jego wyobrażeń przydawać powagi.
Jakby był trochę sprytniejszy, to mógł był ją napełnić kamykami, przez co by rzeczywiście wyglądał na osobę, jeśli nie zamożną, to przynajmniej nie na nędzarza, jakim pozostawał. Ale jakoś mu to nie przyszło do głowy. Zapewne od nadmiaru niepotrzebnej wiedzy, jaką wtłoczono w ten wielki czerep osadzony na krótkiej szyi.
Stał tak, dość mocno zdezorientowany, co mu dalej czynić wypada, bowiem od mnogości dyplomów i stopni naukowych, jakie już posiadł, ani mu się w życiu nie poprawiło, ani nic nie wskazywało na to, że mu się kiedykolwiek poprawi. A wiedzy tajemnej, której pragnął się wyuczyć, wcale w Salamance nie posiadł, chociaż taką opinią cieszył się miejscowy uniwersytet – opinią gniazda okultystów, astrologów i czarnomagów.
Wreszcie, po tylu latach trudów, wyrzeczeń, głodowania, marznięcia w biednych pokoikach na poddaszach czy wręcz strychach, zrozumiał, iż ani zdolności, ani talenty, ani wiedza, ani nawet i te dyplomy, które przez wszystkie owe lata poniewierki zgromadził, niczym są w porównaniu z tym, kim się urodziłeś i jakie miejsce zajmujesz z tej tylko racji w hierarchii społecznej. A on był mieszczańskim, a właściwie to przedmieszczańskim synem, któremu po trosze wmówiono, a po trosze sam to sobie uroił, iż mimo to może coś w życiu osiągnąć, byleby tylko być upartym i wytrwałym.
Pewnie by i tak było, gdyby został księdzem, lecz w tej epoce religijnego – nazwijmy to nader delikatnie – rozgardiaszu, zetknąwszy się zresztą w ojczyźnie już w początkach swojego życia, jako młody chłopak, z husyckim odszczepieństwem, a potem i z bluźnierczym arianizmem, nie umiałby się przełamać i zostać rzymskim duchownym, choć za tym szła stabilność, bezpieczeństwo i jakieś regularne dochody. Co prawda wiary jeszcze całkiem nie stracił, ale powoli zaczynał wątpić, czy aby oddaje cześć właściwej Istocie, którą by obchodził jego los, bo jakoś nie umiał dostrzec choćby odrobiny bożego błogosławieństwa, ani krztyny opieki. Ba! zwykłego choćby zainteresowania!
Co prawda cokolwiek sobie tylko zaplanował, jakiego by sobie celu nie wyznaczył, to go osiągał, do mety docierał, tyle iż nic użytecznego z tego nie wynikało. Zupełnie nic… i to zawsze… Czasem przychodziło mu nawet na myśl, że może go ktoś przeklął…
No więc dotarł do finału, został doktorem, miał ten dyplom pięknie wypisany na pergaminie i zwinięty w rulon. I co z tego? Nawet się nie mógł nim podetrzeć, bo pergamin się do tego nie nadawał.
Był rozgoryczony i zdezorientowany. Tu, w Salamance, już nie miał czego szukać. Tu się kolejny etap jego życia właśnie skończył. Dwie czy trzy drobne monety, które kołatały w sakiewce, mówiły mu, iż może jakoś nadchodzący tydzień jeszcze przebieduje – o suchym chlebie i kwaśnym winie, mocno rozcieńczonym wodą, bo na nic innego stać go już nie było, ale co potem? Czarna rozpacz.
Doprawdy, nie wiedział, co ma począć, ani w jaką obrócić się stronę…
I oto naraz – ni stąd, ni zowąd – podszedł do niego młodzik jakiś, dzieciuch nieomal, nader dostatnio odziany i zaczepił go po łacinie:
– Sądząc, panie, z twojego stroju i miejsca, w którym się znajdujesz, mniemam, że mógłbyś mi dopomóc.
– A to w jaki sposób? – w tym samym języku odpowiedział doktor.
– Ano w taki, by mną pokierować, gdzie i do kogo mam się udać, iżby się zapisać na ten tu oto uniwersytet – tu wskazał dłonią gmach uczelni.
– I owszem, ale czas mój cenny… – zaryzykował doktor, nie bacząc, iż odrobinę niestosowne było, co powiedział.
– Domyślam się – przerwał mu młodzik, robiąc poważną minę, tym samym dowodząc, jak bardzo nieobeznany jest w świecie. – Nie obawiaj się panie, zyskasz na tym kilka monet.
– I wieczerzę! – dodał doktor.
– Niechaj będzie – i wieczerzę.
– Tedy pójdź za mną.
Młodzikiem owym był nie kto inny, ale Jur Białecki, zaś doktorem Václav Zajíc z Uničova w Czechach, który przybrał łacińskie imię Venceslaus Lepus Unicovius.
Mężczyźni, w drodze pod właściwe drzwi, przedstawili się sobie nawzajem, a Jur, nim zapukał, ozwał się do towarzysza:
– Zaczekajcie na mnie, panie, na podworcu, bliżej bramy. Gdy tylko pozałatwiam wszystko, co tu mam załatwić, przyjdę po was i jako przyobiecałem, udamy się razem, żeby się posilić. Wy miasto znacie, to i gospodę jakąś przyzwoitą wskażecie. Ma być smacznie i niedrogo.
– Pewnie, pewnie – doktor ochoczo pokiwał głową, a na samą myśl o tym, iż może mu się udać i napełnić brzuch, ślinka napłynęła temu wyposzczonemu osobnikowi do ust.
Czas jednak płynął, minęła jedna godzina, zegar na wieży wydzwonił połowę następnej, a młodego szlachcica nie było widać.
Venceslausowi coraz głośniej burczało w brzuchu, a na dodatek zaczynał tracić nadzieję, że coś z tej fundowanej kolacji wyjdzie. Pomyślał sobie, że zaczeka jeszcze kwadrans, a jak polski panicz się nie pojawi, będzie sam musiał zatroszczyć się o pożywienie.
W tym samym nieomal momencie podszedł do niego wyglądający na jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, mnich w stroju hieronimickim, składającym się z białej sukni, brązowego szkaplerza i takiejże barwy kaptura i zagadnął zepsutą hiszpańszczyzną, czyli po portugalsku:
– Bom dia, doutor. Dzień dobry, doktorze.
– Buenos dias, padre. Dzień dobry, ojcze – odpowiedział mu po hiszpańsku zagadnięty.
– Wybaczcie, doktorze, ale nie wiedzieć czemu wziąłem was za Portugalczyka. Chodźcie za mną.
– A dokąd?
– Nie pytajcie, chodźcie.
Świeżo upieczony doktor pomyślał, że miast tkwić na dziedzińcu swojej Alma Mater salmantina, nie mając pojęcia, co dalej ze sobą począć, może udać się za mnichem. A nuż zaprowadzi go gdzieś, gdzie go nakarmią? W brzuchu bowiem burczało mu już wręcz sromotnie, a wydawać ostatnie miedziaki było żal. I zdecydowanie wolałby się z tym wstrzymać do następnego dnia. Zawsze to na dzień dłużej by ich starczyło.
Już mieli ruszać, gdy na horyzoncie nareszcie się pojawił młody pan Białecki.
– Wstrzymajcie się ojcze – ozwał się Venceslaus – rzeknę tylko temu tam młodzianowi, iż udaję się z wami, a on niech sam już sobie dalej radzi. Wyczekałem się na niego bowiem ponad miarę.
– Jak tam chcecie, doktorze, ale – tu mnich bacznie zlustrował Jerzego – i on by mógł nam towarzyszyć.
– Panie – ozwał się doktor – ten wielebny ojciec zaprasza nas obu do siebie. Co ty na to?
Białecki stanął, podrapał się po głowie, bo nie bardzo wiedział co ma począć. Z jednej strony dwu nieznajomych, którzy może chcą go zwabić w pułapkę, pozbawić sakiewki, a może nawet i życia, z drugiej – jeden z nich był bez wątpienia doktorem, drugi zaś osobą duchowną. Wyglądało więc na to, iż ryzyko, o ile w ogóle, to było minimalne, natomiast miał szanse nawiązać pierwsze znajomości w mieście, w którym przyjdzie mu spędzić dwa długie lata.
Ostatecznie więc skinął głową na znak zgody:
– Niechże tak i będzie. Pójdźmy.
Venceslaus pomyślał, iż mnich zawiedzie ich do klasztoru San Jerónimo de Buenavista, to znaczy do sewilskiej siedziby hieronimitów, ale on pomaszerował w innym kierunku. Zdziwiło to doktora, niemniej dreptał wytrwale za przewodnikiem, a Jur tuż za nim. Czechowi w brzuchu burczało coraz głośniej.
Mnich stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi na towarzyszy. Nie odpowiedział też na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Od czasu do czasu tylko dyskretnie zerkał na doktora i młodego szlachcica, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Doktor jednak, licząc na jakąś – choćby nawet najskromniejszą – kolację, nawet o tym nie pomyślał. A skoro ten ostatni dreptał wytrwale, to i pan Białecki również.
W końcu, chociaż dzień się już chylił ku wieczorowi i mocno zmierzchało, doktor, znający doskonale Salamankę, zorientował się dokąd podążają – nie gdzie indziej, tylko w kierunku murów otaczających Stare Miasto, a dokładniej ku miejscu, gdzie wznosiła się starożytna świątynia San Cebrián, a nieopodal niej strzelała ku niebu wieża pałacu markiza de Villena, o którym opowiadano straszliwe, mrożące krew w żyłach historie.
Hieronimita podążał już prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.
Weszli do środka. W chramie1, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamiczno-słodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a doktor trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało doktora, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego dnia w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…
Weszli tedy do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed umurowanym z żółtawego, ciosanego kamienia solidnym murem, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do doktora i Białeckiego, rzekł:
– Odwróćcie się i nie patrzcie.
A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.
Hieronimita pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu trzy pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył doktorowi i jego towarzyszowi, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.
I w tej chwili doktor pojął, że to, co uchodziło za legendę, bynajmniej legendą nie było. Oto prowadzono go do jak najbardziej realnej, budzącej grozę jaskini salamanckiej…
W ciągu paru chwil przypomniał sobie wszystko, co wiedział na jej temat, że to podobno sam piekielny duch, Asmodeusz, książę nieczystości i rozpusty, ją wydrążył i ukrył w niej wszelkie księgi zawierające całe prawdziwe poznanie. Że tu urządził Akademię, w której w siedmioletnich cyklach studiowało po siedmiu uczniów, ale tylko jeden z nich zdobywał pełną, a nie cząstkową wiedzę tajemną, przedzierzgał się w adepta2 i nie tylko uchodził stąd z życiem, ale stawał się potężny, bogaty i sławny, a co się działo z pozostałymi – nikt nie wiedział – bo gdzieś bez wieści znikali.
Podobno pobierał tu nauki kastylijski szlachcic krwi królewskiej – wnuk króla Jakuba II Aragońskiego i królowej Blanki Andegaweńskiej, Enrique de Aragon, markiz de Villena3, señor miasta Iniesta, mnich-rycerz i przez kilka lat wielki mistrz Zakonu Calatrava4, który, iżby nim zostać, skłamał, że jest impotentem, co dało podstawę do unieważnienia wcześniej zawartego małżeństwa i otworzyło mu podwoje Calatravy.
Jednocześnie był to nekromanta parający się czarną magią i astrolog – słowem uznany okultysta, a prócz tego i pisarz i tłumacz, spod którego pióra wyszły takie między innymi sławne dzieła jak Księga Śmierci, Traktat o Alchemii czy Anioł Raziel. I otóż ów markiz, jakimś cudem niepojętym, uciekł stąd, z tej jaskini diabła, tuż przed końcem edukacji, zdobywszy ogromną wiedzę i zachowując życie. Z ogromnym trudem udało mu się wymknąć na zewnątrz i ujść demonowi, który goniąc zbiega, sromotnie go poturbował, zadając tak głębokie rany, że blizny po nich były widoczne na ciele markiza aż do śmierci.
Doktor uświadomiwszy sobie to wszystko, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szedł Jur, którego żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.
Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli doktor i jego towarzysz. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę5 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.
Przebierając się, dawał znaki, by goście poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy trzej przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini demona. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.
Jaskinia wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.
Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, po jego dwu bokach zaś wygodne leża z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane purpurowej barwy pościelą, ściany zaś zakryte były potężnymi dębowymi regałami szczelnie zapełnionymi księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony. Doktor pożądliwie wpatrywał się w ów przebogaty księgozbiór, ale bał się podchodzić do półek. Stał, prawie się nie ruszając, i czekał, co też będzie dalej się działo. Prócz niego, Białeckiego i mnicha nie było tu bowiem nikogo więcej.
W pewnej chwili weszły do jaskini trzy niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, bordowej barwy habity i szkaplerze ze srebrnej lamy. Zbliżyły się do mężczyzn i ująwszy ich delikatnie pod łokcie, podprowadziły ich do łoży, a potem, delikatnie przymusiły, aby położyli się na nich. Następnie wniosły niskie a długie stoliki, czy może bardziej ławy, ustawiły je przy na wpółleżących, wspierających się na łokciach, a otwartymi dłońmi podpierających głowy mężczyznach, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki zległy obok przybyszów, aby usługiwać im, podając co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunku do opróżnianych kielichów.
Doktor był tak głodny, że nie czekając nawet na zaproszenie, sam łapczywie zabrał się za jedzenie, a i wina sobie nie skąpił. Jak bardziej zgadł, niż wyczuł, nigdy bowiem tak unikalnego, a na dodatek starego i wybornego trunku nie pił, było to dojrzałe, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie palo cortado6. Czuł niebiański nieomal smak tego wina, które jest bardzo unikalne i które może powstać wyłącznie samoistnie, bo żadnemu człowiekowi nigdy jeszcze nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Syty i odprężony wyciągnął się na łożu, przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – biała i prześwitująca – niczym wyrzeźbiona z najczystszego alabastru. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…
Można się domyślić, że młody pan Jerzy Białecki doświadczał tego samego, co i doktor.
* * *
Doktor i Jur się ocknęli. Nie mieli poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzyli oczy, wsparli się na łokciach i rozejrzeli dokoła. Z przerażeniem spostrzegli, iż spoczywają w… trumnach. Dokoła trumien zaś, w srebrnych wysokich lichtarzach, płonęły świece z barwionego na czarno i czerwono wosku.
Naraz ich oczy spoczęły na dziwacznym stworze siedzącym na tronie wpodle ściany. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Doktor usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… Jur natomiast na parę chwil omdlał z przerażenia, coś jednak – nie wiedzieć co – rychło go jednak ocuciło…
A potem po raz drugi zapadli się w miękki mrok, nie tracąc jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej doleciał ich zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że zrozumieli każde słowo:
– A teraz czas, by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…
Doktor próbował zapytać, jaka to ma być próba, i co owo niedokończone zdanie, to cóż oznacza, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Próbował… próbował… ale udało mu się wydać tylko jakiś nieartykułowany dźwięk…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1 Dawniej: świątynia.
2Adeptem nazywa się osobę, która posiadła wiedzę tajemną.
3 Enrique de Aragon (1384-1434), w latach 1404-1407 wielki mistrz Zakonu Calatrava.
4 Orden de Calatrava – Zakon Rycerski Kalatrawy – utworzony w 1158 roku w Kastylii przez opata Rajmunda z cysterskiego opactwa Fitero, od 1487 podległy królom Hiszpanii.
5Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.
6 Typ czy rodzaj xeresu (ang. sherry) z pogranicza dwóch klasycznych wyrobów: amontillado i oloroso.