Rosyjska ruletka w Noc Kupały
Stanisław Michalkiewicz tygodnik „Goniec” (Toronto) • 2 lipca 2023 tekst
Zwolennicy Ukrainy oraz unii polsko-ukraińskiej, przeżyli chwile upojenia, kiedy właściciel tzw. „Grupy Wagnera”, czyli wojska najemnego walczącego dotychczas po stronie rosyjskiej, Jewgienij Prigożyn, zbuntował się przeciwko Putinowi, a właściwie nie tyle przeciwko Putinowi, co ministrowi obrony Sergiuszowi Szojgu i Waleremu Gierasimowowi, ponieważ chcieli oni podporządkować „Grupę Wagnera” rosyjskiemu Ministerstwu Obrony – zajął Rostów i przez Woroneż ruszył na Moskwę. Pan red. Michnik z radości mało nie zniósł jaja; ogłosił w „Gazecie Wyborczej”, że to oznacza koniec Rosji Putina, taktownie nie precyzując, że teraz nastanie Rosja Prigożyna – prawdopodobnie gwoli uniknięcia zbytniej ostentacji, że oto znowu Żydzi obejmują w Rosji władzę.
Bo Jewgienij Prigożyn ma pierwszorzędne korzenie, podobnie jak po drugiej stronie kordonu prezydent Zełeński, więc chyba tylko doświadczenia z przeszłości, kiedy to na wieść o przyłączeniu przez Kneset resztek Jerozolimy do terytorium państwowego Izraela, Judenrat „Gazety Wyborczej” dał się ponieść fali uczuć narodowych i obszerną informację o tym wydarzeniu opatrzył wielkim tytułem: „Jerozolima nasza!” Ale Jerozolima, to Jerozolima, a napisanie, że „Moskwa nasza” byłoby chyba niezbyt mądre, zwłaszcza przed szczytem NATO w Wilnie 11 lipca, gdzie pewnie będzie obowiązywała niezachwiana wiara, że Ukraina „broni Europy”, a Polski, to już specjalnie.
Ten Jewgienij Prigożyn był w swoim czasie odcięty przez Putina nie tyle może od stryczka, bo za kryminalne przestępstwa odsiadywał 10-letni wyrok w kolonii karnej, co od przeszłości, a poza tym dostał pozwolenie na zostanie oligarchą, co skrupulatnie wykorzystał. Musiał w związku z tym znać stosunki w Rosji i dlatego podniesienie przezeń buntu zostało przyjęte z zaskoczeniem. Tu można było przekonać się, ile krajów uwierzyło we własną propagandę, a także – ile wywiadów – które ostatnio sprawiają wrażenie, że uprawiają wyłącznie propagandowe konfabulacje.
Że wywiad ukraiński już kilkakrotnie Putina pogrzebał, a co tydzień zapowiada, że tylko patrzeć, jak go na Kremlu uduszą poduszką, to do tego już się przyzwyczailiśmy, ale przy okazji buntu Prigożyna okazało się, że i inne razwiedki – angielska i amerykańska najwyraźniej pozazdrościły Ukraińcom wyobraźni i tupetu. Krótko mówiąc – uznały, że z tym buntem, to wszystko naprawdę, więc w oczekiwaniu na zajęcie przez Prigożyna Kremla, zabroniły niezwyciężonej armii ukraińskiej wykorzystywania tej sytuacji. I tylko jedyny generał Leon Komornicki, były zastępca szefa Sztabu Generalnego WP nie dał się zwariować i od początku twierdził, że ten cały bunt, to tylko maskirowka, zorganizowana pod nadzorem Kremla. Wyjaśniał też, że celem tej maskirowki było nie tylko rozpoznanie bojem prawdziwych intencji Zachodu, ale też zmłotowanie białoruskiego prezydenta Aleksandra Łukaszenki do zgody na rozlokowanie „Grupy Wagnera” na granicy białorusko-ukraińskiej. Jak dotąd wszystko się sprawdza, bo Putin, wprawdzie nazwał Prigożyna „priedatielem” (zdrajcą) i „miatieżnikiem” (buntownikiem), ale potem mu przebaczył, chociaż – swoim zwyczajem – nie do końca, w zamian za co Prigożyn udał się na Białoruś, a „Grupa Wagnera”, już podporządkowana rosyjskiemu Ministerstwu Obrony, właśnie przerzucana jest ciężarówkami na teren Białorusi.
Gdyby bunt był prawdziwy, nic takiego nie mogłoby mieć miejsca, nawet za Putina, nie mówiąc już – co by było za Stalina. Skoro tedy wszystko w jeden dzień zakończyło się wesołym oberkiem, to cóż tu można było jeszcze myśleć? Okazuje się, że generał Komornicki nie na damo kończył „Woroszyłowkę”, więc potrafi odróżnić bunt od maskirowki. Trochę to niedobrze, że tylko jeden generał w Polsce, w dodatku – w stanie spoczynku – potrafi takie rzeczy – ale cóż; dobrze, że przynajmniej jeden.
W oczekiwaniu na szczyt NATO w Wilnie wypada odnotować, że wbrew rozkazom ukraińskiego ambasadora w Warszawie, pana Zwarycza i stanowisku jego polskich podwładnych z Kancelarii Prezydenta i rządu, pan Stoltenberg wyjaśnił, że w Wilnie nikt nie będzie się namawiał, żeby Ukrainę przyjąć do NATO, tylko – jak ją do NATO „przybliżyć”. Od razu widać, że droga daleka, ale co to komu szkodzi dać Ukrainie na osłodę taką marchewkę na kiju? Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!
A tymczasem w kraju w sobotę 24 czerwca, tuż przed Nocą Kupały, kiedy to dawniej wszyscy bzykali się ze wszystkimi, odbyły się konwencje wyborcze. Zjednoczona Prawica z Naczelnikiem Państwa zjechała do Bogatyni, żeby pokazać, jak własną piersią będzie broniła kopalni „Turów”, skazanej na likwidację nie tylko przez przebierańców z Luksemburga, ale również tubylczy niezawisły sąd administracyjny. Premier Morawiecki się odgrażał, że żadnego wyroku Polska nie wykona, ale wiemy, że jak trzeba, to pan premier godzi się na wszystko, a tylko maskuje to tromtadracką reftoryką.
Zresztą jakże inaczej, kiedy Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński zapewnił, że w Unii Europejskiej Polska jest i pozostać pragnie – ale „suwerenna”? To bardzo ambitny program, bo przypomina problem kwadratury koła. Rzecz w tym, że od 1993 roku, kiedy to słynny traktat z Maastricht zdecydował, że Wspólnoty Europejskie odeszły od formuły konfederacji, czyli związku państw, ku formule federacji, czyli państwa związkowego, a jego kontynuacja w takiej formie została wpisana do umowy koalicyjnej trzech partii tworzących aktualny rząd niemiecki, składniki państwa federalnego z natury rzeczy suwerenności mieć nie mogą. Ani niemieckie landy jej nie mają, ani amerykańskie stany. Mogą mieć jakiś zakres autonomii, ale to coś zupełnie innego. Toteż nie sądzę, by Naczelnik Państwa wierzył w to, co mówi, bo jest człowiekiem inteligentnym, ale jego wyznawcom taka deklaracja na pewno się spodoba.
Z kolei Donald Tusk na konwencji Volksdeutsche Partei we Wrocławiu przestrzegł, że kto podnosi rękę na Unię, temu ta ręka, jako wrogowi ojczyzny, zostanie odrąbana. Taktownie już nie dodał, o jaką ojczyznę mu chodzi, ale i sami możemy się domyślić, że skoro Niemcy już tyle zainwestowały w IV Rzeszę, to każdy zamach będą traktowały surowo. Donald Tusk zakończył swoje wystąpienie ślubami panieńskimi, że „zwyciężymy” – co brzmiało, podobnie, jak „Sieg Heil!” na norymberskich Parteitagach. Z kolei „Trzecia Droga”, czyli pan Hołownia z PSL-em zapowiedział, że oni wszystko zrobią „lepiej”. A co konkretnie? Ano „wszystko”. Przypomina to deklarację Baracka Obamy, który w kampanii wyborczej zapowiadał „ wielkie zmiany”. Jakie? Ano „wielkie” – jakże by inaczej?
Za to Lewica, która wystawiła same kobiety, co prawda, już trochę przechodzone, jak np. moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, które zanęcały elektorat konkretami. Zapłodnienie w szklance na koszt państwa, podobnie jak aborcja – i tak dalej. Na razie bzykamy się na koszt własny, ale do wyborów jeszcze 4 miesiące, więc ostatnie słowo nie zostało powiedziane i pewnie usłyszymy niejedno. Na tym tle tylko Konfederacja zapowiedziała, że niczego nie będzie „dawała”, ale też nie będzie tyle odbierała. Ku irytacji mądrych i roztropnych, „sondaż obywatelski” wysunął ją na trzecie miejsce z wynikiem ponad 12 procent, toteż TVN zaraz zintensyfikowała kampanię obsrywania tego ugrupowania, że „antysemityzm”, „ksenofobia” i w ogóle. Ta kampania paradoksalnie może Konfederacji pomóc, bo na świecie są dwie międzynarodówki: jedna arogancka, hałaśliwa i butna, a druga – dyskretna – ale też istnieje.
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).