Diana i wicehrabia. Tuman krwawej mgły (6). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (6)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Diana i wicehrabia

Śliczna dziewczyna, spacerująca po Tuileriach[1] nieomal wpadła na wysokiego przystojnego szlachcica, który – chociaż nie on to zawinił zaistniałej sytuacji, lecz nieuwaga panny – uniósłszy rękę do tricorna[2] rumieniąc się poprosił o wybaczenie.
– Madamoiselle… – skłonił się raz jeszcze i podążył w dalszą drogę, ale jakoś nieszczęśliwie panna się potknęła i wpadła na równiutko przycięty krzak cisu.
Młodzieniec, jak łatwo się domyślić, natychmiast podążył jej z pomocą.
I wtedy spojrzeli na siebie. Chłopakowi zdało się, że ujrzał anioła, dziewczynie zaś, że potencjalnego kandydata do oskubania, któremu będzie można zawrócić w głowie. A wprawę miała w tym niemałą. Młody człowiek, podtrzymawszy nieznajomą do chwili, gdy już w pełni odzyskała równowagę, znów dotykając brzegu kapelusza przedstawił się:
– Jestem wicehrabia de Bialecki.
– Jak?… Jak masz, panie, na nazwisko? – dziewczyna wyraźnie mocno się zmieszała. – I… czym się pieczętujesz?
– Jestem wicehrabia Stanislas de Bialecki, a właściwie Stanisław Białecki herbu Leszczyc… Cóż ci to, pani? Jeszcze mocniej pobladłaś… zadrżałaś…
– Ach, nic, nic. Już mi lepiej… następny nagły zawrót głowy, ot i wszystko – wsparła się o jego ramię.
– Może lekarz ci potrzebny?
– Nie, nie… już mi lepiej… zdecydowanie lepiej…
– To dziękować Bogu. A pani? Jakie imię nosisz?
– Diana.
– Czy jest coś więcej? Wyglądasz na szlachetnie urodzoną… mimo prostej sukni…
– Na razie Diana powinno ci wystarczyć – uśmiechnęła się tajemniczo.
– Sądząc z akcentu nie jesteś rodowitą Francuską? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Katalonką. Podobnie jak pan, wicehrabio. Nie męczmy się więc francuszczyzną i przejdźmy na rodzinną mowę.
– Oczywiście – szlachcic zgodził się skwapliwie, nie zastanawiając się skąd taka supozycja, iż jest Katalończykiem, bo jeśli mówił po francusku z niefrancuskim akcentem to bynajmniej nie z katalońskim przecie.
– Gdzie się, panie, urodziłeś?
– W zamku d’Urgel y d’Osona, alem się tam nie chował.
– A gdzie?
– Dzieckiem będąc rodzice zabrali mnie do Polski i tamem dorastał.
Wicehrabia wpatrywał się w twarz młodej Katalonki niczym oczarowany, a ona zmieszana nie miała odwagi odwzajemnić tego spojrzenia.
– A pani? Kim pani jest, mademoiselle?
– Ja? Och, nikim ważnym…
Rozstali się milczący, ale sercach obojga jęły wrzeć wulkany… w sercu Białeckiego gwałtownej miłości, która spadła nań niczym jastrząb na zająca, a w sercu dziewczyny potwornej nienawiści…


Stanisław nie mógł dospać i skoro świt, chociaż przypuszczał, że to nie ma najmniejszego sensu, gdy tylko niebo zaróżowiło się na wschodzie, przyodziawszy się, podążył prosto do Tuileriów. Kierował się wprost w owo miejsce, gdzie minionego dnia spotkał ową boginkę, która najwyraźniej, niczym prawdziwa Diana, złowiła go, więżąc jego serce w klatce miłości, mogącej nigdy się nie ziścić, niczym sen, który zdaje się być jawą, a gdy do jawy się powraca pozostaje po nim tylko uczucie bolesnego zawodu i gorycz niespełnienia.Zdumiał się. Nadzwyczaj się zdumiał i omal nie krzyknął z radości! Przy krzaku cisu stała, ona, Diana, bogini, ku której rwało się całe jego jestestwo.


Nie pamiętał, o czym rozmawiali… dzień rozsnuł niczym mroczny opar, niby iluzja, złudne urojenie. Gdy odzyskał pełnię władz umysłu i wparty na łokciu wpatrywał się w dziewczynę, która zasnęła w jego łożu i u jego boku, powziął postanowienie, że już odtąd na zawsze będą razem. Na zawsze… Czemu? Może dlatego, że to był jego pierwszy raz?…


– O! Słynna wróżka przybyła w moje progi! No, no! – zawołał kawaler Charles François de Guyard i nie słychać było w jego głosie ni cienia szyderstwa. Cóż cię, mademoiselle, sprowadza. Chcesz się ode mnie czegoś nauczyć, a może mnie nauczyć czegoś? A może jakiś inny powód cię tu przywiódł?
– Odgadłeś, kawalerze, inny powód – spojrzała wymownie na sługę, a Guyard oddalił go gestem.
– Zatem?
– Kawalerze, wiem, że mistrz z ciebie niezrównany.
– W czymże?
– W wielu dziedzinach, ale mnie interesuje tylko jedna.
– Czyli? Będę wdzięczny…
Przerwała mu:
– Kawalerze! Przygotuj dla mnie metrykę chrztu!
– Ba!
– Przecie dla ciebie to drobiazg.
– Zapewne masz rację, ale czy masz pieniądze?
– Pieniądze?… Niewiele.
– To i mówić nie ma o czym.
– Oddam ci się w zamian.
– Też mi interes!
– Kawalerze! Nie bądź potworem!
– A na cóż ci owa metryka?
– Pewien szlachcic chce się ze mną żenić. Poznałam go kilka dni temu. Przypadkiem.
– O! I już go kochasz jak nikogo dotąd? – Guyard roześmiał się gromko.
– Nie, kawalerze. Ja go nienawidzę – wysyczała przez zaciśnięte wargi.
– Zaczyna mnie to ciekawić. Po cóż więc chcesz wyjść za niego?
– Aby się zemścić.
– Aby się zemścić? Na nim? Wszak z twoich słów można wywnioskować, że go wcześniej nie znałaś, że to wszystko nagle, pod wpływem jakiegoś niedawnego impulsu.
– Nie, nie na nim. Na jego ojcu i matce… Chociaż przy okazji i na nim też…
– Opowiedz mi więcej, a ja się zastanowię.
– Dobrze, zatem niech pan słucha, kawalerze.
– Ale nie tutaj! Przejdźmy raczej do sypialni.
Skinęła głową na znak zgody i podniosła się z fotela…


– Zróbmy coś szalonego, pobierzmy się, ślub weźmy u pustelnika – już, zaraz, natychmiast! – Diana wpatrywała się z błaganiem i nadzieją w oczy Stasia Białeckiego. – Patrz, to moja metryka. Wicehrabia wziął papier, który mu podała. Istotnie, była to metryka chrztu, na której przeczytał: …Maria Amelia Luísa Diana Pereira de Barbacena de Arau y Osório urodzona i ochrzczona w Mérida w Meksyku, w kościele San Ildefonso, katedralnym diecezji Jukatanu…
Szlachcianka, bez wątpienia szlachcianka, ale przecie nie Katalonka!
– Jakże to, Diano? Nie pojmuję? Podałaś mi się za kogoś innego, a co innego czytam. Czemu twierdzisz, że jesteś Katalonką, skoro nią nie jesteś?

– I jestem i nie jestem. Podobnie jak ty. Tyś się urodził w Katalonii, a wychował w Polsce, ja się urodziłam w Meksyku, lecz wychowałam w Katalonii. Ot i cała tajemnica. Sercem jestem Katalonką… Rodzice mnie odumarli, stryj zabrał do Katalonii, ale i on rychło umarł, zostałam sama na świecie. Dalsi krewni przepędzili mnie precz. Jedyne com mogła uczynić, żeby przeżyć to przyłączyć się do trupy komediantów. Wicehrabia ze współczuciem i ze zrozumieniem pokiwał głową. Był zakochany, a więc pozbawiony rozsądku.


– Panie markizie – wicehrabia de Bialecki z bardzo poważną miną zwrócił do La Fayette’a – żenię się.

– Jakże to: żenię się? Tak nagle ni stąd, ni zowąd? I czemuż to i z kim – to przede wszystkim.
– Z pewną ubogą szlachcianką, sierotą, z panną Marią Amelią Luísą Dianą Pereira de Barbacena de Arau y Osório.
– Oh là là! Coś podobnego! Jakie nazwisko! A znane jest aby ono komu?
– To panna z kolonii! Nie będę badał jej genealogii. Kocham ją, ona mnie i to w zupełności wystarczy. Pieniędzy mi nie brakuje, więc ona ich mieć nie musi. Chciałbym prosić pana, markizie, o uczestnictwo w ślubnym obrzędzie.
– A kiedyż to on? I gdzie? Kto został zaproszony? Co z weselem? A przede wszystkim: dlaczego nie zaczekasz pan, wicehrabio, na rodziców? Wszak miesiąc czy dwa zwłoki nie zrobi wielkiej różnicy.
– Nie mogę bez niej żyć!
– O! To uczyń z niej kochankę!
Stanisław spuścił wzrok.
– Ach, rozumiem! – markiz parsknął śmiechem. – A właściwie to nie rozumiem… skoro jest twoją metresą, to po co ów ślub?!

Pan Białecki zrobił taką minę, jakby za chwilę miał się rozpłakać. To jeszcze bardziej rozbawiło La Fayette’a.

– Zaprawiony w boju żołnierz, pułkownik, bohater… Monsieur vicomte! Co też pan?! A zresztą – machnął ręką – twoje życie, twoja wola. To kiedy ten ślub?
– W najbliższą niedzielę.
– Pojutrze?! Toś mnie rychło w czas uwiadomił i zaprosił!
– Ano tak. Niechże mi pan, markizie, wybaczy. La Fayette wzruszył ramionami.
– A gdzież to?
– W pewnej pustelni, kęs drogi od Paryża.
– Hmm… markiz się stropił. – Chętnie bym ci usłużył, ale przez najbliższe dni kilkanaście nie mogę się ruszyć z Wersalu nawet na krótko.
– Liczyłem na pana – wyszeptał coraz smutniejszy pan Białecki.
Zapadła cisza. Kilka minut minęło im w milczeniu, aż naraz La Fayette uderzył się po udzie:
– Mam! O ile nie musi to być pustelnik, który gdzieś tam mieszka w dzikich ostępach, w leśnej głuszy. Nie mógłby, zamiast niego być biskup, tu na miejscu?
– Biskup? Skąd biskup? Jaki biskup?
– Przypadkiem nie tak dawno spotkałem w salonie hrabiny d’Adhémar pana de Savine[3], biskupa Viviers. Dzisiejszego wieczora wybieram się do niego na kolacyjkę. Zechciej mi towarzyszyć, a wszystko od ręki załatwimy. Ten pan udzieli wam ślubu o nic nie pytając, a jeśli nawet prawo kościele z jakiegoś powodu domagałoby się dyspensy, to wam jej od ręki udzieli. No bo przecie jest biskupem!
– A czemuż to tak?
– Bo to na poły wariat, a może i cały wariat, który ma tak zdumiewające pomysły, że gdyby je wcielił w życie, to już Kościół nie byłbym tym Kościołem, którym jest. Imaginuj sobie pan, wicehrabio, że on by chciał znieść Święta Wielkanocne, dopuścić niewyświęconych laików, zarówno mężczyzn, jak i niewiasty do wygłaszania kazań, wszystkich kapłanów wyświęcić na biskupów, jeść mięso w piątki i w Wielkim Poście, a nieszpory zastąpić śpiewem i pląsaniem młodych ślicznotek, no i wreszcie znieść hierarchię duchowną w ogóle, zrównując świeckich z kapłanami! Na szczęście to tylko jego mrzonki.[4]

Wariat! Jak nic wariat!
Niemniej owo biskup rzetelnie wyświęcony zatem sakramentu nikt nie podważy – markiz zachichotał.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Ogrody Tuileries obok Luwru w Paryżu.
[2]Tricorne – trójskrzydły kapelusz. (fr.).
[3]Charles de La Font de Savine (1742-1814), katolicki biskup Savine, następnie biskup konstytucyjny Ardèche.

[4]Wprowadził je w życie, zostawszy biskupem konstytucyjnym.