Epilog. Polska umierała, Francja zaś krwawiła. Tuman krwawej mgły (20). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły 20 (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Epilog

Polska umierała, zdało się, że nieodwołalnie i na zawsze. Francja zaś krwawiła, gniła budziła grozę, przerażała, a jej powietrze przesiąknięte było trupimi miazmatami.
Rok 1793 był bodaj najohydniejszy dla tego znikczemniałego czasu. To tego roku król Ludwik XVI został ścięty. To tego roku zgilotynowano również i królową Marię Antoninę. To tego roku wybuchło powstanie w Wandei, a ościenne państwa ruszyły do wojny ze zbrodniarzami. Niebezpieczeństwu miał zaradzić Komitet Ocalenia Publicznego na czele z arcyłotrem Dantonem. A potem rozpętała się walka szakali: jakobini, pozbywszy się żyrondystów, uchwalili konstytucję głoszącą piękne hasła i dającą piękne – a jakże – przywileje, ale zaraz potem wprowadzili rządy niebywałego terroru.
Madame Guillotine nie miała już chwili wytchnienia, a lud wręcz oczadział wdychając opary krwi. To wszystko stawało się niemożliwe do zniesienia, dlatego w końcu zamach stanu zmiótł i jakobinów, a obłąkanego krwią i śmiercią demonicznego Robespierre’a w roku 1794 również powiedziono na gilotynę. Lecz wcale nie stało się lepiej. Diabeł wciąż włodarzył, srożył się i potężniał. Ludzie uczciwi usiłowali tedy ponownie przegnać jego sługi i w 1795 roku wzniecili powstanie przeciw bestialskim obłąkańcom, ale krwawo je stłumił Napoleon Bonaparte.[1]

Tego też roku i Polska umarła, zda się, że nieodwołalnie i że na zawsze, a we Francji Zło wciąż prezentowało się w różnych maskach i odsłonach. Spętany przez nie naród nadal niewyobrażalnie cierpiał. Kiedy więc tenże Bonaparte przepędził Dyrektoriat i sam objął władzę, odetchnięto z ulgą. Wreszcie zaczęło być nieco normalniej i odrobinę spokojniej.
Ale nastał już wtedy rok 1799…
Dziesięciolecie niesłychanych zbrodni wraz z XVIII wiekiem dobiegało końca pokazując, że cywilizacja, która się odwróciła od Boga, jednym skokiem może powrócić do brutalnej krwiożerczości dzikusów, a tenże wiek XVIII, taki dumny ze swego oświecenia i swego humanizmu skończył się ludożerstwem… bynajmniej nie w przenośni…
Owa apokaliptyczna, infernalna rewolucja stała się – niestety – jakby matrycą dla kolejnych rewolucji, jakie miały następować po niej – dla francuskich komunardów, bolszewików w Rosji, narodowych socjalistów w Niemczech… a gdy ci wzięli się za bary, rozpętując w roku 1941 wojnę niemiecko-sowiecką, sprowadzili na ludzkość kolejną wstrząsającą, porażającą, demoniczną katastrofę. Do milionów wcześniejszych ofiar, dołożyli następne miliony…
Ale to już inne czasy i innej potrzebujące opowieści.
Tak… rok 1941 – jakby nie patrzeć – dał początek nowemu okresowi w dziejach świata… okresowi, który wciąż trwa…


A Białeccy? Co z nimi? Przez wszystkie te lata żyli mniej lub bardziej spokojnie, mniej lub bardziej przyzwoicie, mniej lub bardziej zamożnie, nie opuszczając już Sandomierza, a przynajmniej nigdy na dłużej. Jedyny syn Stanisława, Paweł, licząc sobie lat trzydzieści sześć, pojął za małżonkę Apolonię Marcelinę Fijałkowską, szesnastoletnią pannę z parafii katedralnej i w roku 1854 został ojcem Benedykta Józefa. Tenże zaś ożenił się późno, bo dopiero w roku 1913, z Anną Florentyną Łukawską, licząc sobie lat 59 i spłodził syna Klemensa Józefa, a ów pojąwszy za żonę Apolonię Kiełkiewicz, w roku 1964 doczekał się syna Władysława, który był jedynakiem i który zaraz po maturze wstąpił do miejscowego, sandomierskiego seminarium duchownego, a więc na to, że ród Białeckich herbu Leszczyc nie wygaśnie nie było już większych nadziei.
Czyżby tak mdło, zwyczajnie i nieciekawie miał ród ów zejść ze sceny dziejów?
Być może tak… ale może jednak nie?…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

O zmroku. Tuman krwawej mgły (19). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły 19 (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

O zmroku

Późnojesienny listopadowy zmierzch. Nad Sandomierzem wisiała zimna mgła. Gęsty tuman zasnuwał ulice. Szare bryły kamienic ledwie majaczyły w zawiesistym oparze. Resztki dnia kryły się gdzieś po wąwozach, aż w końcu zagasł jego ostatni poblask, a lepki mrok rozpełzł się i obsiadł wszystko… Skądś z oddali dało się słyszeć żałosne wycie psa…
Środkiem opustoszałej ulicy szedł jakiś człowiek. Sądząc z sylwetki, był to mężczyzna w sile wieku. Echo ciężkich kroków odbijało się od ścian domów i rozpływało w mgielnym mlecznym tumanie, który je tłumił. Ale mężczyzna maszerował pewnie, jakby wiedział dokąd zmierza i to tak pewnie, jakby ani noc, ani mgła nie utrudniały mu widzenia.
Naraz w białawym wyziewie zamajaczyła bryła dworu Tryburcych.

Mężczyzna podszedł do bramy, która bezszelestnie bez niczyjej pomocy otwarła się na oścież. Zbliżył się do głównego wejścia i rękojeścią szpady ostro załomotał w drzwi.
– Pan do kogo? – zapytał służący.
– Prowadź do państwa.
– Ale z kim mam zaszczyt?
– Jestem diuk Atanas, markiz Balletti, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain.
– O!… – służący oszołomiony tytułami, tyle tylko wydusił z siebie, po czym wziąwszy z rąk gościa bilet wizytowy podążył w głąb domu.
– Proś! – diuk usłyszał głos gospodarza.
Atanas postąpił za służącym, który przyszedł po niego.
– Z kim mamy zaszczyt, bo pańskie nazwisko i tytuły nic nam nie mówią.
– Może to i lepiej?… – odparł na to przybysz. – Jestem starym przyjacielem rodu Białeckich. A zjawiłem się tutaj dowiedziawszy, iż oto przyszedł na świat i powrócił do rodzinnego miasta ostatni z tegoż rodu…
– I po cóż to? Syn Stanisława, Paweł, dzieckiem jest jeszcze. Nawet nie nauczył się dobrze mówić. Więc…
Diuk nie pozwolił mu dokończyć.
– Tylkom go chciał ujrzeć i dać mu moje błogosławieństwo. Tylko tyle, a może… aż tyle? Czy będzie to możliwe?
Luiza zawahała się i skłonna była odmówić, ale Maciej wzruszył ramionami i powiedział:
– Skoro tylko tyle… niechże będzie… zgoda… przyprowadź panicza – zwrócił się do panny pokojowej.
– W tej chwili.
Chłopiec, wszedłszy do salonu z przestrachem spojrzawszy na Atanasa, podbiegł do pani Luizy i objąwszy ją za nogi przywarł do niej mocno, a potem zaczął popłakiwać.
– Nie lękaj się! – uspokajał go Tryburcy. – Wszak rycerska krew w tobie płynie, nie możesz się mazać! Książę, przyjaciel waszego rodu, przyszedł cię zobaczyć.


Diuk, podszedłszy do malca, położył mu obie ręce na głowie i coś wyszeptał. W tym samym momencie chłopiec dziwnie zesztywniał, a potem jęły nim wstrząsać drgawki.
– Mości książę! – proszę już dziecko zostawić w spokoju! Kim pan jest?! Kimże pan naprawdę jest?! –
Luiza była przerażona.
Atanas spojrzał na nią z wściekłością i warknął:
– Kimś przyzwoitszym niż ty… kobieto, któraś zdradziła i porzuciła wiarę ojca i wróciła do katolickiego zabobonu.
– Wypraszam sobie! Proszę wyjść! Proszę natychmiast opuścić nasz dom! – Maciej energicznie postąpił w kierunku diuka, a wściekłość odmalowała mu się na twarzy.
I w tejże samej chwili ich uszu doleciał głos dzwonu z kolegiackiej dzwonnicy, który jął bić, jak każdego wieczora, w intencji spokoju dusz sandomierskich rycerzy poległych przed wiekami pod Warną.[1]

Maciej się zatrzymał i przeżegnawszy nabożnie rzekł:
– Miej Panie Jezu ich dusze w swojej opiece. A także i nas, żywych, którzy ich Twemu miłosierdziu polecamy.
Atanas na te słowa wykrzywił się jakby z bólu, twarz mu poczerniała przybierając wygląd trupiej maski i z bolesnym skomleniem, skomlenie katowanego psa przypominającym, wybiegł z salonu i… znikł.

A kiedy gospodarze zaraz podążyli za nim ze zdumieniem ujrzeli, że już go nie ma, jakby się rozsnuł w powietrzu, za to skądś, nie wiadomo skąd, powoli przypełzł do nich obrzydliwy zapach asafetydy, gnijącego mięsa i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu…
– Kto to był? – zbielałymi ze strachu wargami zapytała pani Luiza.
– Boże miej nas w opiece… – wychrypiał Maciej i nakreślił na piersiach znak krzyża.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Dzwon ten bije po dziś dzień, o dziewiątej wieczorem.

Luiza i Maciej. Tuman krwawej mgły (18).

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (18) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Luiza i Maciej

Niegdyś Maciek, a dziś Maciej, czy może raczej pan Maciej, bo i lat mu przybyło i ogłady, a przedewszystkim dlatego, że majętny był bardzo… a więc pan Maciej Tryburcy, który to dawnymi czasy z wicehrabią Stanisławem wyjechał za granicę, kędy pojął za małżonkę Niemkę pewną, pannę Luizę, córkę wielebnego pastora Heinricha Ullmanna, zatęskniwszy postanowił powrócić w rodzinne strony. I powrócił. Na dodatek zamożny bardzo, bo w Ameryce majątku znacznego się dorobił. Najprzód zamieszkali kątem w nędznej lepiance jego rodziców na przedmieściu Rokitek, a potem jęli rozglądać się za jakimś przyzwoitym domem. Gdy Maciej dowiedział się, że dwór Białeckich jest na sprzedaż, to i zmartwił się i ucieszył społem. Zmartwił na wieść o tym, iż wszyscy Białeccy pomarli, a ostała się tylko żona Stanisława, której wcześniej nie znał, i dziecię, które powiła, chłopczyna liczący teraz wieku miesięcy czternaście, imieniem Paweł, a to imię nadano na Chrzcie świętym, biorąc je od patrona kościoła parafialnego, nieopodal którego Białeccy mieszkali.
Postanowił się tedy wybrać do nowej właścicielki i złożyć ofertę kupna domu.
Jak pomyślał, tak uczynił.


– Ależ z największą przyjemnością! Oczywiście! Skoro jest pan zainteresowany nabyciem dworu, to dobra dla mnie wiadomość.
Diana Białecka nie kryła zadowolenia z propozycji, jaką jej złożył Maciej. Czasy bowiem nie były lekkie, Polska konała pod ciosami trzech zbrodniczych sąsiednich potęg – Rosji, Prus i Austrii. Z tego to powodu hrabina, mająca początkowo zamiar osiąść w Sandomierzu na dłużej, teraz doszła do wniosku, iż najlepiej będzie, jeśli się stąd czym prędzej wyniesie. Co się mogło dziać w granicach upodlonej, sponiewieranej i dorzynanej właśnie Rzeczpospolitej tego przewidzieć nie potrafiła. A niechby wybuchło jakieś krwawe
powstanie? Dosyć się już naoglądała śmierci i krwi we Francji. Teraz chciałaby od tego odetchnąć. Tyle, że na owo się nie zanosiło, bo chętnych, tak od ręki, na resztki majątku po Białeckich nie mogła znaleźć, a na dodatek dziecko Stanisława też stanowiło dla niej spory kłopot. Dziecko nie tylko, że niechciane, nie tylko, że niekochane, ale wręcz znienawidzone! Najchętniej dołożyłaby je do tego majątku w prezencie.
– A może byłby pan zainteresowany i ziemią? Nie jest jej wiele, ale i drogo bym za nią nie powiedziała. Nie będę taić, że chciałabym, pozbywszy się wszystkiego, czym prędzej stąd się wyprowadzić.
– A jaką kwotę mogłaby pani, hrabino, wymienić?
Udając, że się zastanawia, po dłużej chwili ją podała.
Pan Maciej nie dał poznać po sobie, że spodziewał się co najmniej trzykroć większej i krzywiąc się rzekł:
– No cóż… ostatecznie… niechże będzie… ale to raczej przez wgląd na świętej pamięci państwa Białeckich, niż dla pani wygody czy satysfakcji, bez targowania się dokonajmy transakcji.
Diana odetchnęła z ulgą. Jak dotąd wszystko szło po jej myśli.
– A może i dziecię by pan zechciał? Oddam darmo – zachichotała nerwowo, udając, że to taki żarcik.
Mężczyzna spojrzał na nią po trosze z naganą, po trosze ze zdumieniem.
– Mniemam, że to był tylko niewybredny dowcip?
– Może tak, a może i nie?… – już się nie śmiała.
– Jakże?
– Ano, panie dobrodzieju, cóż ja, samotna niewiasta, mogę. Dziecię dobrze wychować nie lada to sztuka.


– Pan Bóg nas potomstwem, drogi mężu nie pobłogosławił. Jeśli mniemasz, iż hrabina mówiła poważnie, to weźmy tego biednego chłopczynę, synka twojego towarzysza zabaw młodzieńczych. Niechże ma dobry dom i szczęśliwe dzieciństwo – powiedziała pani Luiza.


Kniaź Aleksander Michajłowicz Uchtomski, który przez kilka tygodni z oddziałem okupacyjnego wojska stacjonował w Sandomierzu, poznał tu przypadkiem (a może i nie przypadkiem?) hrabinę Białecką i…zakochał się w niej po uszy.
Gdy zapytał, czy nie zachciałaby udać się razem z nim do Petersburga, gdzie go odwoływano, roztaczając przed nią bajkowe wprost uroki owej północnej stolicy, nie zawahała się nawet przez moment. Miała nadzieję, że oto otwierają się przed nią nowe świetlane perspektywy. Kiedy więc przed dwór Białeckich zajechała wygodna kareta podróżna, z radością podążyła w jej stronę. Towarzysząca jej panna Krzysia Łodwigowska niosła podręczny bagaż, bo wielgachnych kufrów i obszernych czemodanów, w które Diana kazała spakować co było cenniejszego w domu po teściach, książę nie pozwolił kochance zabrać ze sobą.
– Kupię ci, czego tylko zapragniesz! Wszystko nowe! Wszystko bogate! Pierwowo sorta! Zostaw to wszystko, niech miejsca nie zajmuje!
Tak też i hrabina, a wkrótce zapewne księżna, uczyniła. Nie zostawiła tylko gotowizny, biżuterii i kwitów bankowych…
Państwo Tryburcy wyszli odprowadzić Dianę na drogę i stali czekając aż stangret strzeli z bata, a kareta ruszy. Pani Luiza trzymała na rękach małego Pawełka z nadzieją, że może chociaż w ostatniej chwili jego matka zmieni zdanie i jednak zabierze dziecko ze sobą, ale nadzieja ta była płonna… Diana nawet nie spojrzała na malca…
– Wiooo! – konie ruszyły ostro.


Pleban od świętego Pawła nerwowo bębnił palcami w blat stołu.
– No jakże to? Sam tego chłopczynę chrzciłem – tu wskazał głową Pawełka Białeckiego. – I co? I teraz mam dopuścić, żebyście go w kacerskich błędach chowali? A i tyś, synu – tu się zwrócił do Macieja – takoż katolikiem się i urodził i wychował, póki ci teść klepek w głowie nie poprzestawiał. Jedynie ciebie dziecko – tu zwrócił się do Luizy – mogę zrozumieć i ci wybaczyć, albowiem już w kacerstwie się urodziłaś i w kacerstwie wychowałaś, to i nie możesz znać prawdziwej świętej i katolickiej wiary.
– Księże dobrodzieju… – nieśmiało bąknął Tryburcy.
– Cicho, niecnoto! Małżonka twa, kobieta zacna i poczciwości wielkiej i chcesz ją na wieczne potępienie skazać?! Zresztą… nie tylko ją, ale i siebie i tego tu oto chłopczynę?! O nie! Tak być nie może.
– To cóż nam czynić? – bąknął Maciej.
– Jakże co? Stać się członkami Kościoła Świętego Matki naszej! Ty do spowiedzi! A ją ochrzcić trzeba jak należy i wiary świętej wyuczyć. No! A potem chcę was regularnie w świątyni widywać. Każdej niedzieli!
Bez wymówek!

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Sandomierz, znów Sandomierz… Tuman krwawej mgły (17). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (17) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Sandomierz

Rzeczny statek dobił do nabrzeża wiślanego portu. Rzucono mocne konopne liny, które przytwierdzono do solidnych żelaznych pierścieni cumowniczych.
– Sandomierz, pani hrabino. Oto Sandomierz – ozwał się po francusku jeden z podróżnych, ubrany w polski strój szlachecki.
– Dziękuję.
Pani Białecka wyszła na brzeg i bezradnie rozejrzała się dookoła. Szlachcic chrząknął raz i drugi. Pani Białecka spojrzała w jego stronę.
– Hrabino, już podczas rejsu z Gdańska zastanawiałem się, dlaczego nie ma pani nawet dziewki służebnej, nie mówiąc o innym towarzystwie.
– Cóż… los… srogi los. Jakaś choroba zmogła moją służkę i nim dopłynęliśmy do Gdańska, gdzieś w cieśninach duńskich pochowaliśmy ją w morskiej toni… bo zmarła. No i jestem sama w obcym mieście, w obcym kraju, nie znając języka… – skłamała, bo z czasów komedianckich wędrówek od miasta do miasta, od miasteczka do miasteczka, umiała być sama sobie i panią i służebną. Zapatrzyła się na panoramę Sandomierza, na to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, które stąd mogła podziwiać w całej jego krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.
Ziemia stygła, na źdźbłach traw, co tu i ówdzie powyrastały rachityczne spomiędzy wyszczerbionego bruku nabrzeża, poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi. Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Od czasu do
czasu dało się słyszeć pluśnięcie ryby rzucającej się w rzecznej toni.
– A zatem? – zapytał szlachcic.
– Jest tu gdzieś dwór po moich teściach, po mężu. Tam bym chciała dotrzeć.
– A gdzież on?
– Gdzieś na wzgórzu.
– Tu same wzgórza, pani hrabino.
– Niedaleko kościoła.
– Tu wiele kościołów.
Wytężyła umysł, próbując odszukać jego wezwanie.
– Mam to zapisane i skryte w sakwojażu, muszę sięgnąć, zerknąć. Mam. Niech pan czyta, panie kawalerze.
Szlachcic spojrzał na podaną mu kartkę.
– Kościół św. Pawła.
– Czy zechce mi pan być przewodnikiem? – zapytała błagalnym głosem i wymownie zerknęła na swój nader wielki już brzuch.
Szlachcic pomilczał czas jakiś, podkręcił wąsa raz i drugi.
– Niechże i będzie. O tam, niedaleko stoi moja bryka. Ruszajmy zatem – odezwał się po chwili.
Pani Białecka popatrzyła na niego z ulgą ogromną i niekłamaną wdzięcznością.
Podał rękę kobiecie, pomógł jej zająć miejsce, a sam usiadł obok.
Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.
– W którą stronę pojedziemy? – zapytał pani Białecka.
– Tędy, prosto, potem parowem, a gdy wyjedziemy na szczyt wzniesienia, dokąd nas ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu domu. Ale do jutra musi pani jakoś wytrzymać, bo dopiero jutro, koło południa, przyślę dziewczynę, sierotę, ubożuchną szlachcianeczkę znającą francuski. Będziesz ją mogła, hrabino, mieć po trosze za pannę pokojową, a po trosze za damę do towarzystwa. Tak sobie pomyślałem, bo widzę, że sama sobie pani tu nie poradzi.
Diana z wdzięcznością skinęła głową.
– Jest pan aniołem, panie kawalerze.
Nic nie odrzekł na to, zmieszał się tylko odrobinę, pomagał bowiem owej Francuzce wyłącznie z czystej uprzejmości.

Stangret zaciął konie, a gdy przyspieszyły, kareta ostrzej zaturkotała na wybojach…


– Jeszcze raz! Mocniej! Mocniej! Niechże pani prze! – komenderowała akuszerka, a panna pokojowa, Krzysia Łodwigowska, odwracając wzrok, tak z zawstydzenia, jak i z powodu nieprzyjemnego widoku, drżącym głosem tłumaczyła jej słowa na francuski.
Nie był to lekki poród, wreszcie jednak, po pięciu czy sześciu godzinach cierpień hrabiny, skończył się szczęśliwie.
– Syn! Pani hrabino syn! Chłop jak dąb, zdrowy, piękny, zaraz go obmyję.
Gdy akuszerka oporządzała noworodka, Krzysia pomagała położnicy. Przetarła jej ciało mokrym ręcznikiem, przyczesała pozlepiane potem włosy…
– Pani hrabino, proszę wziąć synka.
Białecka ze wstrętem spojrzała na dziecko, odepchnęła je i z wściekłością krzyknęła:
– Precz!
Akuszerka i panna Łodwigowska ze zdumieniem spojrzały po sobie i nic nie mówiąc, opuściły sypialnię, zabierając chłopca.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kłopot – po Wandei. Tuman krwawej mgły (16)

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (16) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kłopot

Diana była wściekła. Miała nadzieję, że Stanisław zginie w tej Wandei i nigdy więcej go już nie ujrzy. Tymczasem przyjechał. Na dobitkę zdruzgotany duchowo, zrozpaczony, na wpół oszalały. Lękała się go powiadomić o śmierci rodziców, lecz przecie zataić tego żadną miarą nie mogła. I o dziwo, przyjął tę nowinę nad wyraz spokojnie, zamknął się tylko w swoim gabinecie i oddał pijaństwu. Dopiero gdzieś po tygodniu zaczął trzeźwieć i kazał się wieźć na cmentarz, na którym we wspólnym dole wraz z innymi skazańcami zagrzebano państwa Białeckich. Kiedy wrócił, nie odezwał się do Diany ni słowem. Siedział milczący, wyłamując palce, wpatrzony w czubki własnych butów. Dianę jęła opuszczać złość, a w jej czarnym sercu począł budzić się niepokój. Nie miała bowiem pojęcia, co zamierza jej małżonek. Oczywiście, mogła udać się do obywatela Robespierre’a i zadenuncjować go
podobnie jak teściów. Przyszło jej jednak na myśl, że jeśli tak zrobi, to może poza domem w Paryżu i tym, co było zdeponowane w holenderskich bankach, nie odziedziczyć już niczego więcej. A kto wiedział jaki majątek znajduje się w odległej Polsce? Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale oto teraz, poza spełnieniem upragnionej zemsty, mogła dodatkowo zyskać i stać się osobą jeszcze zamożniejszą – chyba… bo pewności przecie nie miała.
Niby mogła pojechać w te odległe strony (oczywiście dopiero po śmierci wicehrabiego), ale skąd mogła wiedzieć, czy w Sandomierzu nie ma jakiejś dalszej rodziny, która niekoniecznie chciałaby bezdzietnej wdowie, dla nich osobie zupełnie obcej, oddać dobra po Białeckich? A o polskiej rodzinie niczego nigdy z ust męża i teściów nie słyszała. Uznała tedy, iż jak najprędzej winna zaciążyć. Urodziwszy dziecko nie dałaby się już odepchnąć od spadku.
Oczywiście niekoniecznie to Stanisław musiałby ją zapłodnić, mógł to zrobić jakikolwiek inny mężczyzna, ale tak się złożyło, że ów na nowo oddawszy się pijaństwu, jął nieomal codziennie egzekwować obowiązek małżeński. Jeśli nie po dobroci to i bywało, że siłą.
Wcześniej Diana albo wymawiała się zmęczeniem, albo bólem głowy, albo szukała jakiegokolwiek innego powodu, iżby tego obowiązku nie spełniać, a jeśli się już zdarzało, to drżała czy Stanisław nie uczynił jej brzemienną. A kiedy przytrafiło się owo nieszczęście dwa razy, poprosiła o pomoc zręczną akuszerkę, by ją wyczyściła, więc dzieci z tego związku nie było. Jednakowoż teraz lękała się, że jej poświęcenie może na nic się nie zdać i że w ciążę nie zajdzie. Wiedziała bowiem, iż niekiedy dziewczęta, które korzystały z takich jak ona usług akuszerek, potem stawały się bezpłodne. Obawa była jednakowoż przedwczesna. Po miesiącu bodaj, od kiedy Stanisław jął przychodzić do jej
sypialni, pojawiły się pierwsze symptomy brzemienności, a po jakimś czasie zaczął się i brzuch zaokrąglać.


Ciąża rozwijała się bez komplikacji, zatem Diana była zadowolona, natomiast dla Stanisława było to absolutnie obojętne. Żył w jakimś swoim świecie, świecie mroku i rozpaczy, a jednocześnie szukał zapomnienia w alkoholu i nieprawdopodobnie rozwiązłym perwersyjnym rozpasaniu. Mordów jednak już nie popełniał, a gdy musiał na nie patrzeć, to albo przymykał powieki, albo odwracał głowę…


Nie wiadomo w jaki sposób, ale Stanisław postarał się, aby zostawiono go w Paryżu i nie musiał wracać już do Wandei. Lecz i w stolicy nie było lepiej. Nie zabijano wrogów rewolucji na taką skalę, jak zbuntowane chłopstwo tam na północy, niemniej

Madame Guillotine i tutaj nie próżnowała.

Obywatel Białecki zaś coraz częściej czas spędzał, jeśli akurat nie miał służby, w oberżach i lupanarach teraz na odmianę unikając żony i domu. A jeśli niekiedy, wytrzeźwiawszy, wracał do przytomności, to przecie nie odzyskiwał rozsądku.

Białecki był obłąkany…


Obywatel Robespierre z poczerwieniałą od emocji twarzą przyglądał się jak kat, wydobywszy z kosza świeżo obciętą głowę, uniósłszy ją do góry, pokazuje motłochowi.
– Vive la Nation! Vive la République![1] – ryknął tłum.

Radosny szał ogarnął przyglądających się krwawemu widowisku. Ktoś zaczął śpiewać rewolucyjną karmaniolę i zaraz setki gardeł podjęło tę pieśń, wtórując mu gromko:
Madame Véto[2] obiecała,
Wyrżnąć Paryż cały,
Ale plan udaremnili,
Nasi kanonierzy!
Zatańczmy karmaniolę,
Przy huku dział!
Przy grzmotach dział!
Tańczmy więc karmaniolę,
Niech żyje armat huk!…

Pan Białecki stał milczący. Jakiś rozjuszony obywatel zamachnął się na niego pałką i krzyknął:
– Czemu nie śpiewasz?! Czemu?!
– Precz! – Białecki pchnął go z całej siły, aż napastnik runął na ziemię, wicehrabia zaś nie wiadomo z jakiego powodu, jakby przymuszony niewytłumaczalnym wewnętrznym impulsem krzyknął najgłośniej jak tylko umiał: – Vive le roi! Vive le roi! Niech żyje Ludwik XVII![3]

Tłum, nawet słysząc te słowa, w pierwszej chwili się zawahał widząc krzepkiego mężczyznę w mundurze pułkownika Gwardii Narodowej, przypuszczając, że może to być prowokacja, ale gdy Stanisław ruszył z pięściami w jego stronę wykrzykując przy tym obelgi, odpowiedział atakiem. I nie minęło wiele chwil, gdy sponiewierane, pokrwawione, pocięte nożami, ubite pałkami ciało Białeckiego legło na ziemi.
Oczy jęły zachodzić mu mgłą. Pogruchotane żebra przy każdym oddechu sprawiały niepisany ból. Mężczyzna zaczął odpływać gdzieś w mgielny tuman rozświetlany jakby piekielnymi drgającymi czerwono płomieniami i przesycony pachnącą żelaziście posoką.
Naraz skądś z niezmierzonej – jak mu się zdawało – dali, do jego uszu dobiegły słowa:
– Jestem księdzem katolickim… prawdziwym… czy żałujesz za grzechy? Chcę ci udzielić rozgrzeszenia…
Białecki z niesłychanym wysiłkiem otworzył oczy i przymykając powieki jakby w ten sposób przytaknął.
Ksiądz dyskretnie nakreślił na czole umierającego znak krzyża i wypowiedział szeptem słowa absolucji:
– Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.[4]

– Co tam mruczycie, obywatelu? – zainteresowała się jakaś podpita przekupka z Hal.
– Ach, nic, nic… pytałem… jak się czuje… – zmieszał się ksiądz ubrany bynajmniej nie w rewerendę, ale zwyczajnie, niczym przeciętny sankiulota. – Tylko tyle…
– A po cóż ci to wiedzieć? – kobieta zrobiła groźną minę. – Gadaj no mi tu zaraz!
Duchowny jednak miast jej odpowiedzieć, wślizgnął się w tłum i lawirując sprytnie, skierował się w stronę, gdzie już nie było nikogo kto by groźnie i krwiożerczo wyglądał, a jemu mógł zagrozić.
Tymczasem pan Białecki konał…
– Merde![5] Niech się któryś ruszy! – jakiś gwardzista przyzywał swoich kolegów.
Zbliżyło się kilku.
– O co chodzi? – zapytał jeden z nich.
– Nie widzicie? To pułkownik Stanislas de Bialecki! Dobry dowódca, dobry kompan! Lekarza dla niego, lekarza!
Ktoś pochylił się nad leżącym.
– Tu już lekarz nie pomoże. Wyzionął ducha.
– Dajcie więc jakiś wózek i odwieźmy go do domu.
– A daleko to?
– Nie, nie tak bardzo, przy rue de la Tannerie.
– Eee, to jednak niezbyt blisko.

– Dzielnie stawał w Wandei. Żal by było, iżby go wrzucono do wspólnego dołu. Niechże więc chociaż wdowa przyzwoicie go pogrzebie, a przy okazji się dowie, że oto właśnie została wdową.


Diana Białecka, ujrzawszy trupa męża, podziękowała gwardzistom chłodno i z kamienną twarzą.
– Możecie odejść, obywatele. Dziękuję.
A potem czym prędzej, nader przytomnie, postarała się o urzędowy dokument stwierdzający śmierć Stanisława i wsunęła go do szkatułki, w której przechowywała inne ważne papiery, a najważniejsze z nich były owe, które potwierdzały śmierć teściów oraz papiery wartościowe i kwity jednego z domów bankowych w Holandii, opiewające na bardzo przyzwoitą kwotę.
Nareszcie więc była pomszczona, wolna i niebiedna…
– A teraz – mruknęła sama do siebie – trzeba mi wyjeżdżać z tego kraju szaleńców i zbrodniarzy, bo w końcu i ja sama mogę stracić życie.


Skoro tylko niebo poszarzało, zwiastując nadejście poranka, spakowawszy do sakwojaża ledwie kilka ubrań na zmianę i nieco żywności, rozlokowała się w prostym wozie z budą, który wynajęła wraz z woźnicą za nieduże pieniądze i kazała się wieźć do Hawru, skąd miała nadzieję wsiąść na statek płynący do Gdańska…
„Oby mnie tylko nie złowili jacyś rewolucyjni opętańcy i nie zamordowali, uznawszy iż jestem wrogiem Republiki” – pomyślała, gdy koła zaturkotały na wyboistym bruku.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Niech żyje Naród! Niech żyje Republika! (fr.).
[2]Królowa Maria Antonina.
[3]Niech żyje król! Niech żyje król! (fr.); Ludwik XVII (1785-1795), niekoronowany, ale faktyczny król Francji w okresie od 21
stycznia 1793 do 8 czerwca 1795.
[4]Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć
penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).
[5]Przekleństwo francuskie.

Obywatel Ludwik Kapet i obywatel Robespierre. Tuman krwawej mgły (15). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (15) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Obywatel Ludwik Kapet i obywatel Robespierre

Obywatel Robespierre siedział pochylony nad jakimiś papierami w pokoju na pięterku domu przy rue Saint-Honoré, który wynajmował od obywatela Maurice’a Duplaya, przed rewolucją zamożnego stolarza, a potem nie mniej zamożnego sędziego Trybunału Rewolucyjnego. Za oknem się mroczyło. Od czasu do czasu wichura ciskała w szyby jedną czy drugą przygarść sypkiego śniegu, a potem z jękiem i zawodzeniem odlatywała kędyś w głąb ulicy, by zawirowawszy, skłębiwszy się, zawrócić.
Od utworzenia we wrześniu 1792 roku Konwentu Narodowego, który ostatecznie zmienił ustrój Francji na republikański, Robespierre miał o wiele więcej pracy niż dotychczas. Częstokroć dzień był zbyt krótki by jej podołać. Szczególnie dużo wysiłku kosztowało go doprowadzenie do zgilotynowania owego największego wroga ludu, obywatela Ludwika Kapeta, jak to go szyderczo nazwano, niegdyś króla Francji i Nawarry, a potem – krótko – króla Francuzów, Ludwika XVI. Ale Kapet to przecież nie był kres tej roboty, bo nienasycone ostrze gilotyny regularnie karmione przez fanatycznego entuzjastę i apostoła terroru domagało się coraz więcej i więcej świeżej krwi.
Naraz za drzwiami dało się słyszeć przyciszone głosy, a potem jakaś niewiasta jęła głośno domagać się widzenia z Nieprzekupnym, jak nazywano Robespierre’a, bo nie brał łapówek. Uchodził też za cnotliwego, chociaż szeptano, że sypia z córkami swego gospodarza.
Harmider zirytował i rozproszył mężczyznę. Odsunął tedy papiery i podniósłszy się z zydla, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Kobieta, która stała tuż za nimi… tak, od razu ją rozpoznał, to była owa wróżka, która kiedyś mu przepowiedziała kim będzie… a istotnie… celnie przepowiedziała…
– Pamiętasz obywatelu, coś mi niegdyś przyrzekł, coś przyobiecał?
– Tak, oczywiście, obywatelko, pomoc, jeśli tylko o nią poprosisz.
– Właśnie jej potrzebuję. I może nie tyle ja, ile lud i Francja! A pewnie i… ty sam.
Oczy jej płonęły, z gardła wydobywał chropawy, jakiś na poły zwierzęcy dźwięk, słowa wypowiadała powoli i twardo.
– Z czym przychodzisz?
– Chcę, obywatelu, zadenuncjować zdrajców i spiskowców!
– Kogóż to, obywatelko?
– Moich teściów, arystokratów, hrabiego i hrabinę Białeckich d’Urgel y d’Osona.
– Teściów? Arystokratów? – zdumiony Robespierre z niedowierzaniem patrzył na kobietę ubraną bynajmniej nie w wykwintne stroje, ale prostą suknię z taniego
materiału i niczym się przez to nie różniącą od przekupek z Hal.
– Tak, obywatelu, wydałam się za wicehrabiego ich syna i solidarność rodzinna – jak zapewne mniemasz – winna mnie powstrzymać od tego, co teraz czynię, ale
dla mnie dobro Republiki bardziej leży na sercu niż więzy familijne!
– A dlaczego dziś właśnie i o takiej porze przychodzisz? Nie mogłaś się wstrzymać przynajmniej do rana? Przeszkadzasz mi w pracy – dłonią wskazał na papiery,
nad którymi ślęczał.
– Nie, nie mogłam, musiałam przyjść zaraz, natychmiast żeby uprzedzić wyjazd, jaki planują na jutrzejsze południe.
– A dokąd to?
– Do swego zamku w hiszpańskich Pirenejach.
– Skoro planują opuścić Francję?… – obywatel Robespierre wzruszył ramionami.
– I wy tak mówicie, obywatelu? Wy?! To może was trzeba zadenuncjować? – była wściekła, wyraźnie wściekła.
– A do kogo? – Robespierre zaśmiał się nieprzyjemnie.
Diana zacisnęła pięści.
– No dobrze, już dobrze. Czy naprawdę uważasz, że twoi teściowie mogą stanowić zagrożenie dla Republiki, dla oświecenia, postępu, dla ludu?
– Nie tylko obywatelu, dla was też! Samam słyszała, jak hrabia Białecki mówił, iż we Francji może by się jakoś uładziło… gdyby to was ożenić z Madame Guillotine…[1] – te ostatnie słowa wysyczała.
Robespierre zesztywniał, a przez głowę przebiegła mu myśl: „A więc następni, następni, którzy pragną mojej śmierci, mojej zguby”.
– Skoro tak, obywatelko, skoro to tak… odejdź… wnikliwie rozpatrzymy rzecz całą.
Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymał ją głos Robespierre’a:
– Jeszcze chwilę.
– Słucham, obywatelu?
– A twój mąż? Co z nim? Czy też powinienem go aresztować?
– Na razie chyba nie. Ale kiedyś? Kto wie?
– A gdzież on?
– W Wandei, przywraca tam ład i porządek. Jest pułkownikiem Gwardii Narodowej.
– Ach tak! To pożyteczną rzecz wykonuje. Syn przyzwoity, choć rodzice łotry. Cóż, bywa, często tak bywa. Dał znak ręką i Diana opuściła pokój, starannie zamykając za sobą drzwi.


– Obywatel de Bialecki? – zapytał sankiulota o prostackiej, tępej twarzy.
–Nie, nie obywatel, a pan hrabia de Białecki d’Urgel y d’Osona.
– We Francji są tylko obywatele – jest wolność i równość.
– Nie jestem Francuzem ani też obywatelem tego nieszczęśliwego kraju.
– Oh là là! Coś podobnego! Zatem musisz być szpiegiem!
Trzech cuchnących winem „obywateli” uzbrojonych w szable i muszkiety rzuciło się na hrabiego, powaliło go na ziemię, skrępowało mu ręce na plecach kawałkiem konopnej liny, a potem zabrało się za jego żonę. Ale tę najpierw, na oczach męża, zgwałcono.
Nie krzyczała. Nie płakała nawet, tylko twarz jej stężała w jakiejś bezbrzeżnej męce. Zbyt była dumna by płakać, czy krzyczeć.
Gdy skończyli, gdy ostatni z „obywateli” podciągnął portki, ozwała się do męża po polsku z ogromną goryczą:
– Boże, Boże… nasz syn, nasz Staś jest pułkownikiem śród tego bydła…
– Widać tak musiało się stać… za moje grzechy…
Nie dokończył, bo dowódca rękojeścią szabli uderzył go w plecy z taką mocą, że aż zgiął się z bólu. A potem pognano ich do Conciergerie…

I wtedy wspomniał, co go przed laty spotkało, gdy zwiedzał Paryż… jak to na widok owego więzienia w mózgu przelewać mu się jęły myśli złe i złe uczucia, które wybuchały jedne po drugich niczym krwawe fajerwerki, i jak wreszcie osunął się na ziemię bez przytomności…


Ponieważ państwo Białeccy byli zamożni, to stać ich było na wynajem oddzielnej umeblowanej i ogrzewanej więziennej celi dla dwojga i na opłacenie przyzwoitego wiktu. Zdawało im się, że jako cudzoziemców, którzy zamierzali opuścić Francję, a na dodatek rodziców syna, który oddał swoją szpadę i wojskową eksperiencję na usługi rewolucji, po przesłuchaniu uwolnią… ale tylko tak im się zdawało…


Szary poranek 2 lutego 1793 roku. Wszedł strażnik – niedomyty, cuchnący o tępej twarzy idioty. Sankiulota, a może bardziej kloszard.
– Sąd czeka – warknął.


Do uszu państwa Białeckich jakby z jakiejś niezmiernej oddali dobiegły słowa wyroku…
„Taaak to już koniec” – przemknęło przez głowę hrabiego.
Mocniej uścisnął dłoń żony.
– Pragniemy się wyspowiadać…
– Hmm… – mruknął przewodniczący składu sędziowskiego. – Hmm…
– Zapłacę… – rzekł hrabia.


Stary, siwiuteńki niczym gołąbek ksiądz konstytucyjny, niegdyś jezuita, wszedł do celi. Białeccy nie mieli jednak wyboru – albo ten, albo żaden…
Pierwsza wyspowiadała się hrabina, a po niej hrabia.
– Dziś wielka uroczystość… u nas, w Polsce święcimy gromnice… u nas w Polsce słuchałbym pewnie teraz mszy…
– Panie hrabio, przykro mi. Jedyne, na co mi zezwolono, to zaopatrzenie państwa na śmierć…
Udzielił im Komunii świętej, a potem Ostatniego Namaszczenia…
Weszli strażnicy.
– Zbieraj się, obywatelu, zbieraj się obywatelko. Na was już pora.
Duchowny zaczął odmawiać modlitwy za konających…
Polecono im wdrapać się na wózek. Gwardziści z bagnetami stanowili ich eskortę. Konie ruszyły.
Tłum gapiów falował na trotuarach rechotał i wył i ryczał i przeklinał najobrzydliwiej jak tylko potrafił.
– Zimno mi – szepnęła hrabina.
– Jeszcze trochę, jeszcze trochę i ogrzejemy się w cieple Bożej miłości…
– Zimno mi – szepnęła hrabina do kata – proszę wziąć mnie pierwszą…
Pan Białecki zaszlochał.
– Nie płacz, nie płacz kochany… raczej módlmy się o nawrócenie naszego syna i miłosierdzie boskie dla niego.
Hrabia przymknął oczy. Poświst spadającej gilotyny… trzask przecinanych kości… szał radości zdziczałego tłumu… ktoś chwycił głowę pani Białeckiej, ryknął niczym bestia, a potem splunął w jej martwą twarz. Ktoś inny nadział tę głowę na pikę i jął ją triumfalnie obnosić wkoło podium, na którym umieszczona była gilotyna…
W kącikach oczu hrabiego pojawiły się łzy.
– Płaczesz? Teraz płaczesz?
Jakiś kobiecy głos zaszeptał mu do ucha.
– Diana? – zdumiał się hrabia, który uchyliwszy powiek spojrzał na mówiącą, która nie wiadomo jak i dlaczego znalazła się tuż przy nim, tuż przy gilotynie, dwa kroki od kata. – Uciekaj stąd, bo i ty możesz stracić życie. Proszę, uciekaj!
– Głupcze! Stary podły człowieku! Nie nazywam się Diana i to ja cię zadenuncjowałam! A to, że mnie tu wpuszczono, to nagroda za obywatelskie zachowanie! Innej nie chciałam.
– Nie pojmuję – wyszeptał hrabia.
Kobieta odezwała się do kata:
– Jeszcze krótką chwilę, daj mi jeszcze krótką chwilę, obywatelu.
Kat skinął głową:
– Ale się pośpiesz, obywatelko! Lud czeka!
– Tak, tak!
A potem znów się zwróciła do hrabiego:
– Jestem Joana Estefania, córka twej pierwszej żony Florence, którąś doprowadził do samobójczej śmierci, a mnie do poniewierki… ale diabeł mnie wsparł i pomógł mi się na tobie zemścić. Został jeszcze twój syn, ale i on marnie skończy, i dopiero wtedy nareszcie odzyskam spokój.
– Przepraszam… wybacz mi, jeśli możesz…
– Nigdy!
Kat szarpnął pana Białeckiego. Związał mu ręce z tyłu, obciął włosy, oderwał kołnierz od koszuli, położył skazańca na ławce… ostrze spadło, głowa potoczyła się do kosza, a z tułowia wytrysnął gruby strumień krwi.
W tej samej chwili nagły intensywny i bardzo gwałtowny podmuch wiatru niosącego śnieżny pył zmieszany z drobinkami wody uderzył weń przemieniając go w tuman krwawej mgły, a ta okryła gapiów zebranych dookoła miejsca kaźni, aż przerażeni, rozbiegli się w popłochu.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1] Z Panią Gilotyną (fr.).

Nowe bóstwa. Tuman krwawej mgły (14). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (14)
(
fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Nowe bóstwa

Boga chyba nawet łatwiej jest usunąć niż króla. Tak przynajmniej myśleli oświeceni ateusze. Nie trzeba Go nawet gilotynować! Wystarczy powiedzieć, że umarł, albo wręcz nigdy nie istniał! A ciemny lud uwierzy swoim oświeconym przewodnikom. Jakież to proste!
Lecz przecie prymitywnym prostakom jakiś bóg jest koniecznie potrzebny… wszak bez jakiegokolwiek choćby boga nie będą umieli żyć. Sama krew, sam mord i sama zgnilizna mogą być co najwyżej dla ludu nowymi sakramentami, lecz przecie nie bogiem samym…
Więc co dać motłochowi? Na pewno coś, czym się zachwyci i co go podnieci.

A co to może być? Bez ochyby to, co stanowi dlań źródło największej przyjemności – a więc beztroskie harce, obżarstwo i kobiety nie najcięższych obyczajów. Ba! Lecz jakże to? Jakże powiedzieć ludowi: „Słuchajcie Boga nie ma, teraz bogiem stały się mięso, wino i ladacznice”.
Nie, tak się nie da. Niechaj więc oficjalnie bogiem będzie Rozum, a że nikt nigdy go nie widział, pokaże się coś, co go będzie symbolizować – owe ladacznice właśnie.
Wymyślono zatem zastępczego boga, ustalono kto go będzie symbolizował, potrzebne były jeszcze miejsca kultu. Ale o te akurat nie było trudno. Stały się nimi zarówno ulice, na których odbywały się obrazoburcze bluźniercze procesje i obrzędy, podczas których bezczeszczono szaty i naczynia liturgiczne, mszały, Biblie, jak i same gmachy świątyń, w których odprawiano owe dzikie, szkaradne i świętokradcze nabożeństwa.
Księży wyrzynano i nawet ci konstytucyjni nie byli już pewni swego losu. Niszczono gdzie się tylko dało wszelkie symbole chrześcijańskie, kościelne dzwony, figury przydrożne, a nawet krzyże na cmentarzach! Zniszczono chrześcijański kalendarz i siedmiodniowy tydzień, dając ludowi dopiero co dziesiąty dzień wolny od pracy i nakazano nową rachubę lat. Ale jakoś to owemu ludowi nadto nie doskwierało. Chyba. A przynajmniej większości.
Wszak bowiem ludowi obiecano, że teraz będzie tylko jeden bóg – on sam – jako czysty Rozum! Szkoda tylko, że ów lud nie był ani wszechmocny, ani wszechwiedzący, chociaż gotów w to uwierzyć. Szczególnie po pijanemu.
Ale trudno, starego Boga i tak trzeba było unicestwić. Wprost się nie dało, więc jakoś pośrednio. Tak więc zrabowane dzwony, przez wieki Go wielbiące, przetapiano je na armaty, naczynia liturgiczne ze srebra – na monety, a cynowe na kule, które przeznaczono do zabijania wrogów ludu. Z szat liturgicznych szyto ubrania, a które do tego się nie nadawały niszczono, jak choćby koszulę św. Ludwika, którą po prostu spalono.
Podobnie nie było litości dla szczątków świętych, dla relikwii, dla konsekrowanych hostii i komunikantów wywlekanych z kościołów… Ale i tego mało!
Sprofanowano królewską nekropolię, bo nie było litości i dla od dawna nieżyjących już monarchów. Łupy w postaci wszystkiego, co zdawało się mieć jakąś wartość, a co zabrano z kościołów, pijani złodzieje i świętokradcy poprzebierani w szaty kapłańskie załadowali na muły, na osły i udali się z tym do Konwentu. A czego tam nie było?! Były cyboria i monstrancje, pateny ze złota i srebra, świeczniki…No i tańcząc śpiewano karmaniolę i Ça ira.[1]

I kilku deputowanych wyszedłszy z ław też jęło pląsać z dziewczynami przyodzianymi w wywleczone z jakiejś zakrystii stroje liturgiczne. O! Jakże było wspaniale, jakże wesoło! Ponury stary Bóg umarł. A nowy? Ten to dopiero umiał się zabawić!
Nabożeństwo nowej religii celebrowane w katedrze Notre Dame było uroczyste i podniosłe. Dziewczęta ubrane na biało z trójkolorowymi szarfami, mężczyźni w strojach naśladujących rzymskie, ołtarz, na którym płonął ogień symbolizujący Prawdę i kobieta wniesiona i na owym ołtarzu posadzona, symbolizująca Rozum, czyli panna Candeille[2] w bynajmniej nie najskromniejszej pozie (bo też i cały jej rozum znajdował się raczej nie między ramionami, lecz zdecydowanie pomiędzy nogami), odziana w czerwoną suknię, lazurowy płaszcz i przystrojona wieńcem uwitym z dębowych gałązek…
Ale to były nudy – ni to przedstawienie teatralne, ni nabożeństwo.
O wiele przyjemniej prezentował się spektakl w kościele Saint-Eustache niedaleko Hal. Tu ustawiono stoły uginające się pod stosami kiełbas, pasztetów, rozmaitych mięs, ciast i butelek z trunkami poprawiającymi humor. Każdy, kto zechciał wziąć udział w owym nabożeństwie mógł solidnie podjeść, pociągnąć wprost z butelki, upić się – a im szybciej, tym lepiej. Na to wszystko zaś spoglądało bóstwo Rozumu, przyodziane w płaszcz lazurowy. A poza tym odbywały się tam szalone tańce półnagich wyznawców nowej religii, a z
kaplic i bocznych naw dobiegały odgłosy seksualnych orgii…[3]

A czy w zakamarkach katedry Notre-Dame w podobny sposób dopełniano oficjalnego nabożeństwa? Zapewne, zapewne… Ale dajmy już temu pokój…


A więc zrobiono porządek ze starym Bogiem. Może nie do końca, bo miał On wciąż licznych czcicieli i bynajmniej nie wszyscy chcieli Go zamienić na wątpliwe rozkosze w ramionach prostytutki, gorące trunki albo kiełbasę. Niezliczeni Francuzi wciąż Go kochali, wielbili i byli Mu wierni.


Wiosną, a dokładniej 24 marca 1784 roku, Robespierre, zbliżający się do praktycznie nieograniczonej władzy, posłał na gilotynę najwyższych kapłanów Religii Rozumu: Héberta i jego akolitów – Momoro,Vincenta, Ronsina…[4]

Robespierre, który ponoć nawet wierzył w duszę nieśmiertelną i w Boga, na miejsce Religii Rozumu wprowadził Kult Istoty Najwyższej… ale nie na długo…
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Ach! Będzie dobrze! albo: Wszystko się powiedzie! (fr.).
[2]Amélie-Julie Candeille (1767-1834) – aktorka, piosenkarka, kompozytorka, librecistka, pisarka.
[3]Por.: The French Revolution. A History, by Thomas Carlyle, New York 1851, pp. 333-338.
[4]Jacques-René Hébert (1757-1794) oskarżał Marie Antoninę o kazirodztwo, Antoine-François Momoro (1755-1794) – to on wymyślił dewizę republiki francuskiej i wielu lóż masońskich: „Wolność, Równość, Braterstwo (lub Śmierć)”, François-
Nicolas Vincent (1767-1794), Charles-Philippe Ronsin (1751-1794).

Wandea. Uderzono na buntowników.Tuman krwawej mgły (13).

Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (13)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Wandea

Pełen rewolucyjnego zapału, szczery republikanin, dawniej wicehrabia, teraz z własnego wyboru obywatel de Bialecki d’Urgel y d’Osona trafił do zbuntowanej Wandei. Nie dostał ani takiego rozkazu, ani takiego przydziału. Sam się zgłosił, aby ratować Republikę!
Och! Republika! To ci dopiero słowo! Słowo wprawiające w drżenie tysiące tysięcy serc – jedne z radosnego podniecenia inne z przerażenia i strachu. Wandejscy chłopi nie pozwolili się wcielić do armii republikańskiej. Paryż posłyszał ich mocny głos:
Zabiliście naszego króla, przepędziliście naszych kapłanów, zagrabiliście własność prawdziwego Kościoła. Gdzie macie te pieniądze? Zmarnotrawiliście wszystkie! Teraz jeszcze chcecie naszych ciał? O, nie! Nie będziecie ich mieć![1]

Więc uderzono na nich. Na buntowników. Najpierw była wojna, okrutna, krwawa, ale wojna. Mijał czas i wojna owa jęła się przemieniać, podobnie jak porządek w Wandei, gdzie po zbrojnym, spontanicznym i powszechnym zrywie ludności przywrócono dawny monarchistyczny ład i struktury dawnego i prawdziwego katolickiego Kościoła.
Tego Konwent znieść nie mógł. Powołany do obrony rewolucji i jej ideałów, i jej zdobyczy, Komitet Ocalenia Publicznego zdecydował – wojna to za mało… więcej krwi… więcej gwałtów, podpaleń, rabunków. Ale i tego nie starczało postępowym republikanom, dlatego podjęto decyzję, by Wandeę zrównać z ziemią, a jej mieszkańców unicestwić. No bo jakże to? Jakim prawem Wandejczycy chcieliby wybierać swoich przywódców w drodze powszechnego głosowania bez wytycznych i zgody oświeconego i postępowego
Paryża? Bez doradców? Bez mędrków? Bez filozofów masonów i kauzyperdów, którzy nigdy do niczego w życiu by nie doszli, gdyby nie owa rewolucja, a którym teraz się zdało, że stali się bogami? A kto na tych bogów i na nowoboski ład ośmielił się podnieść rękę, trzeba mu ją było odrąbać!
Prawdziwa demokracja w Wandei? O nie! Demokracja tak, ale po naszemu – mówili członkowie Komitetu Ocalenia Publicznego.
A były to między innymi takie ‘tuzy’ i ‘geniusze’ jak choćby: Robespierre – adwokat, Danton – adwokat, Camus – adwokat, de Vieuzac – adwokat, Buzot – adwokat, Couthon – adwokat, Billaud-Varenne – adwokat, Lindet – adwokat, Treilhard – adwokat, de Séchelles – adwokat, de Douai – adwokat, de la Rosière – adwokat.

Dorzućmy, na okrasę, choć ze dwa-trzy nazwiska przedstawicieli innych profesji, może niech to będą Saint-Just – nierób i błękitny ptak, niespełniony poeta, który co prawda studiował prawo, ale szkół nie ukończył i tylko dlatego nie był adwokatem, ale za to krwawą twarzą rewolucji, który z dumą paradował w kamizelce uszytej z ludzkiej skóry[2]
, Cambon bogacz, kupiec bawełniany, czy d’Herbois – komediant z trupy aktorskiej.
[3] Taka to była elita… nie wyrafinowana, jak owa, która została usunięta, lecz pospolita i
prostacka, której obce było uczucie litości. Dlatego musiało być coraz więcej i więcej tej krwi… coraz więcej… a szczególnie niewinnej. I szły rozkazy: w pierwszej kolejności mordować kobiety, aby nie było komu rodzić przyszłych buntowników, po nich
mordować dzieci, iżby na buntowników nie wyrosły. Mordować też mężczyzn, co oczywiste, by nie było komu występować zbrojnie przeciw rewolucji. Początkowo obywatel Stanislas de Bialecki posłusznie wykonywał rozkazy, ale w zasadzie tylko do czasu,
gdy w Wandei toczyła się w miarę normalna wojna, o ile wojny mogą być normalne, ale kiedy kazano Wandeę unicestwić, jego polskie, uczciwe bądź co bądź, sumienie poczęło się buntować. Bertrand Barère w dniu 4 kwietnia 1793 roku zaproponował wyniszczenie Wandei ogniem i żelazem. Zaplanowano zniszczyć wszystko – wsie, miasta i miasteczka, wyciąć lasy, zrabować co rosło na polach, zaszlachtować zwierzęta gospodarskie, tak by kogo się nie zabiło, zdechł z głodu. Miał nie przetrwać ni jeden „bandyta” jak nazwano Wandejczyków. Stworzono dla nich nawet specjalne zamknięte obozy, w których miano ich eksterminować sukcesywnie, planowo, systematycznie, a tak doraźnie, na początek, organizowano masowe topienie dzieci. To było tańsze niż kula i bardziej higieniczne niż poderznięcie gardła czy cios nożem w serce. Ale urządzano też dla niedomytych obywateli pewne bardzo przyjemne atrakcje jak choćby wpychanie do kobiecych łon materiałów wybuchowych i ich detonowanie, czy obcinanie mężczyznom genitaliów i noszenie zasuszonych w charakterze trofeów, czy to przytroczonych do pasów, czy to jako upiornych
kolczyków. Ach ta Francja! Ach ta wyrafinowana, wysmakowana francuska kultura, ach, ach!
Żołnierze republikańskiego generała Amey[4] spalili siano na łąkach, zboża na pniu, ziarno zebrane do spichrzów, zniszczyli sady, zrujnowali wszystkie gospodarstwa, wymordowali kobiety, dzieci, mężczyzn, a nawet zwierzęta! Na przestrzeni wielu mil zostawili za sobą pustynię! Nie brano jeńców, nie oszczędzano tych, którzy chcieli się poddać, wybijano wszystkich. Ale tych przeklętych Wandejczyków było ponad osiemset tysięcy! A postanowiono wymordować wszystkich. I tu pojawił się problem, jak tego dokonać?
Antoine Fourcroy[5] , chemik, zaproponował zatrucie powierza jadowitymi oparami, lecz nic z tego nie wyszło. Wojskowi proponowali masowe rozkładanie min, inni zatruwanie studzien, lecz było to kosztowne a dawało marne rezultaty. Zostawała więc gilotyna, kula, szabla, rozbijanie głów… ale to też kosztowało krocie, a na domiar wlokło się niepomiernie długo, a czas przecie był cenny! Szybsze było topienie na masową skalę. Tak życie skończyło tysiące ludzi. Przy okazji można się też było zabawić, organizując małżeństwa republikańskie, mające dwa cele: dostarczenie rozrywki oprawcom i dodatkowe upokorzenie mordowanych. Polegały one na tym, że rozbierano do naga mężczyzn i kobiety w tym i dzieci także, po czym wiązano je ze sobą w nieprzyzwoitych pozach, a dopiero potem wrzucano do wody… szczególnie wiele uciechy dostarczały takie małżeństwa aranżowane między rodzeństwem, księżmi i zakonnicami, rodzicami i dziećmi…
Ale i to zbyt wiele czasu zabierało.
Poczęto zatem topić wrogów Republiki na jeszcze bardziej masową skalę – wpędzano na łodzie ile tylko można tam było ich pomieścić, następnie wybijano dziury w dnie i wszyscy pogrążali się w odmętach. Kto cudem przeżył zostawał porąbany szablami.
Ale topienie w łodziach to też były spore koszty, wszak łodzie nie są tanie! Próbowano więc duszenia w szczelnie zamkniętych pomieszczeniach, gdzie czekano aż licznie stłoczonym w nich ludziom zabraknie powietrza i poumierają. Lecz prawdziwą furię i bestialstwo pokazały dopiero krwawe kolumny piekielne, które się wylęgły w zżartym paranoją mózgu Robespierre’a. Żołdacy niszczyli wszystko, mordowali wszystkich, szli jak walec, który miażdży co napotka na swej drodze. Bestialstwa owe przechodzą najbardziej nawet zboczoną wyobraźnię markiza de Sade. Ciężarne kobiety miażdżono w prasach do wyciskania soku z winnych gron. Ludzi palono żywcem w ich domach, dzieci
nabijano na bagnety i obnoszono jako trofea, dziewczęta gwałcono, wieszano, rozcinano szablami, znęcano się nad nimi, póki nie poumierały. Ponieważ jednak i to sporo kosztowało, a nie bardzo już było co Wandejczykom ukraść na pokrycie
wydatków, poczęto wykorzystywać zwłoki pomordowanych. Obdzierano je ze skóry, którą garbowano z przeznaczeniem na szycie z niej spodni czy kurtek mundurowych dla oficerów…
Z trupów wytapiano także tłuszcz używany potem, podobnie jak i zwierzęcy, w szpitalach, czy do smarowania osi kół wozów. A może i do produkcji świec i mydła także? Któż to wie?[6]

Mydło? Świece? Z ludzkiego tłuszczu? Ba! Nie nowina to była w pragmatycznej Francji. Gdy bowiem w Paryżu zlikwidowano Cmentarz Niewiniątek stwierdzono, iż pogrzebane tam ciała bynajmniej nie rozłożyły
się jak należy. Aby bowiem zwłoki mogły całkowicie się rozpaść, tak żeby zostały z nich tylko kości, musi do nich dochodzić powietrze, tymczasem do umarłych poukładanych w dołach cmentarnych i to w ściśle ubitych warstwach prawie ono nie docierało, więc nie gnili oni a zachodziła w nich przemiana tłuszczowo-woskowa i dlatego w jamach grobowych znajdowały się ogromne ilości trupiego wosku, który wykorzystano potem – a jakże – do produkcji mydła właśnie i świec.[7]


Stanisław nie trzeźwiał, bo trzeźwy nie potrafiłby nawet patrzeć na to, co się działo w wandejskich miejscowościach, a co dopiero, by w tych okropieństwach móc uczestniczyć. A przecie uczestniczyć musiał, choć z własnego wyboru.
Z wyjątkowych potworności widział choćby te, jak w Clisson, za rozkazaniem generała Crouzata[8] ze stu pięćdziesięciu żywych kobiet wytapiano tłuszcz. W Gonnord zaś zakopano trzydzieścioro żywych dzieci, dwie kobiety i zastrzelono dwustu mieszkańców.
Nadszedł jednakowoż taki dzień, w którym będąc świadkiem zbiorowego gwałtu kilkunastu chłopa na może ośmioletniej dziewczynce, którą obywatele gwardziści po zaspokojeniu chuci kroili, żywą jeszcze, na kawałki śmiejąc się przy tym do rozpuku, nie strzymał. Oddaliwszy się od gromady katów, skrywszy się za potężnym pniem stareńkiego dębu, przyłożył sobie lufę pistoletu do piersi i wypalił…


– Obywatelu, pułkowniku, cóż to się stało? – generał Amey pytał zatroskanym głosem.
Białecki z trudem otworzył oczy i popatrzył w twarz dowódcy.
– Wina, generale, wina.
Czuł straszliwy ból w piersiach, ale żył.
– Cóż to się stało? – Amey ponowił pytanie.
– Generale, wielem w życiu widział i w Ameryce i w Wandei, ale to, teraz, tutaj stało się już dla mnie nie do zniesienia.
– Jakże to, obywatelu? Stary wiarus, a użala się nad sobą niczym baba?
Stanisław usiłował unieść się choć trochę, wspierając na łokciu, ale zajęczał tylko z bólu i bezsilny opadł na posłanie.
– Czy to był zamach na wasze życie? – generał przepytywał rannego.
– I owszem.
– Kto się odważył?
– Ja sam, ja sam na siebie rękę podniosłem, bo nie zasługuję, by dalej żyć.
– Wstyd! Dobrze, iż nieskutecznie. Kula pod bezpiecznym kątem przeszła przez pierś i utkwiła w żebrach, tuż przy kręgosłupie. Lekarz już ją usunął. Jeśli się nie wda gangrena, szybko wydobrzejesz, obywatelu.
Pomyślałem, że jeśli dasz radę utrzymać się na nogach, to na jakiś czas odeślę cię do Paryża, żebyś wykurował się i wzmocnił. Białecki, sycząc z bólu, skinął głową i znów poprosił o wino.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html[1]
Jaspreet Singh Boparai, The French Genocide That Has Been Air-Brushed From History, [w:] «Quilette» – March 10, 2019.[2]

Podobno kazał ją uszyć ze skóry młodej dziewczyny, którą kazał zgilotynować, bo odrzuciła jego zaloty.[3]

Maximilien Marie Isidore de Robespierre (1758-1794), Georges Jacques Danton (1759-1794), Armand-Gaston Camus
(1740-1804), Bertrand Barère de Vieuzac (1755-1841), François Nicolas Léonard Buzot (1760-1794), Georges Auguste

Couthon (1755-1794), Jacques Nicolas Billaud-Varenne (1756-1819), Jean Baptiste Robert Lindet (1746-1825), Jean-
Baptiste Treilhard (1742-1810), Marie-Jean Hérault de Séchelles (1759-1794), Philippe-Antoine Merlin de Douai (1754-

1838), Jacques-Alexis Thuriot de la Rosière (1753-1829), Antoine Louis Léon de Richebourg de Saint-Just (1767-1794),
Pierre-Joseph Cambon (1756-1820) Jean-Marie Collot d’Herbois (1749-1796).
[4]François Pierre Amey (1768-1850).
[5]1755-1809.
[6]Por.: Reynald Secher, Wandea: wojna domowa, ludobójstwo, zagłada pamięci, [w:] Czarna księga rewolucji francuskiej,

red. Renaud Edscande, Dębogóra [2015],s. 273-288.[7]

Human Fat Candles and Soap, «Scientific American», Volume VIII, Number 7, New-York, October 30, 1852, p. 56.[8]
Joseph Crouzat (1735-1824).

Królobójstwo. Tuman krwawej mgły (12).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (10) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Królobójstwo

Jakże można zabić króla – a było to gorące pragnienie rewolucjonistów, jeśli się wpierw nie zamorduje Boga? Wszak król, każdy król, zawsze sprawował władzę „z Bożej łaski”!
Oświeceni ateusze jednakowoż doszli do wniosku, że jednak można. Zresztą, król był pod ręką, a Boga nie tak łatwo da się dosięgnąć, a ponadto nie kwapił się On, by uratować swego pomazańca. Zatem najpierw zaczęto od króla i jego rodziny, Boga zostawiając na trochę później.

Dziwne, bo jakże można chcieć walczyć z kimś, kto wedle najżarliwszej wiary owych obywateli nie istniał? Postawiono tedy króla przed sądem. Nie, nie króla, bo go królewskości pozbawiono, a obywatela Kapeta, jak go szyderczo nazwano, nawiązując do tego, iż był dalekim bardzo, ale jednak potomkiem tego monarchy.[1]
I cóż mu zarzucono? Ano nic oryginalnego – zdradę, jak i wszystkim, których chciano zamordować. Króla przywiedziono do stóp gilotyny, związano mu ręce na plecach… a wtedy wyrzekł swe ostatnie słowa:
Umieram niewinnie, nie popełniwszy żadnej z przypisywanych mi zbrodni. Wybaczam tym, którzy mnie na śmierć skazali. Modlę się do Boga, by moja krew nie spadła na Francję…
I zamordowano obywatela Kapeta w dniu 21 stycznia 1793 roku, ścinając go na Placu Rewolucji, a potem wrzucając do głębokiego dołu na Cmentarzu Świętej Magdaleny, z głową umieszczoną u stóp i przysypując je gaszonym wapnem…


A więc król nie żył, ale to nie rozwiązywało problemu monarchii. Wciąż Boga nie dosięgnięto, a ponadto żyła królowa, teraz szyderczo nazwana wdową Kapet i żył syn, co prawda miał tylko dziewięć lat, ale wedle francuskiego prawa, nawet niekoronowany i tak już był królem. Bo przecie le roi est mort, vive le roi![2]
Taaak… żyła królowa… i była niebezpieczna – stronnicy, zwolennicy, buntownicy, stanowiła dla nich jakiś jednoczący symbol. Więc co? Więc i ją postanowiono skazać na śmierć.
I tak się stało po groteskowym procesie.
Marię Antoninę zgilotynowano 16 października 1793 roku. W ostatnich słowach przeprosiła kata, że niechcący nadepnęła mu na stopę. Prócz tego nie powiedziała nic więcej…
Pochowano ją w tym samym dole, co zamordowanego w styczniu króla i również obficie przysypano wapnem…


Pozostał jeszcze Ludwik XVII. Ale jak zabić dziewięcioletniego chłopca? Bez procesu? To by bardzo źle wyglądało. A postawić go przed sądem? Za co?
Mistrzom zbrodni przyszedł jednak do głowy diabelski pomysł, który rozwiązywał problem. Oto króla oddano na wychowanie szewcowi Antoine’owi Simon[3] , pijanicy i jego żonie Marie Jeanne Aladame.[4] Ta zacna dwójka głodziła dziecko, poiła alkoholem, uczyła przeklinać, a i katowała także. W końcu był to syn „tyrana”.
Niedożywiony i przerażony do tego stopnia, że bał się wychodzić ze swego więzienia. Ludwik XVII chorując na świerzb i gruźlicę, zmarł 8 czerwca 1795 roku, już po zgonie swego oprawcy. Ludwik XVII nie ma nawet grobu, a jedyne co po nim zostało to zasuszone serce…


Nie było już królów, więc teraz się można było zabierać za unicestwianie Boga, nie oszczędzając Jego buntujących się zwolenników…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html


[1]Chodzi tu o Hugona Kapeta (940-996), króla Francji, założyciela dynastii Kapetyngów.
[2]Umarł król, niech żyje król! (fr.).
[3]1736-1794.
[4]1743-1818.

Księżniczka de Lamballe przed trybunałem ludu, składającym się z kilku łotrów. Tuman krwawej mgły (11).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (11) (fragment powieści)

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie tuman-krwawej-mgly-okladka.webp

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Księżniczka de Lamballe

Dzień 3 września 1792 roku niczym szczególnym nie różnił się od innych dni… przyjaciółka królowej, księżniczka de Lamballe została stawiona przed trybunałem ludu, składającym się z kilku łotrów, a zebranym w stróżówce więzienia La Force, w którym to więzieniu ją przetrzymywano. Trybunał chciał zmusić ją do strasznej podłości, do wyparcia się tego wszystkiego, w co wierzyła, co ceniła i co kochała. Odmówiła. Nie chciała zaprzysiąc nienawiści do rodziny królewskiej. Zgodziła się tylko na przysięgę lojalności wobec wolności i równości. Oświadczyła jednakowoż, że nie dba o to, czy umrze wcześniej, czy też później i że gotowa jest poświecić swoje życie. Więc sąd zarządził, by wyprowadzono ją
na dziedziniec… wiadomo po co… Bo tu czekał już lud. A ów lud chciał jej śmierci. A tych, którzy się rzucili na ofiarę, było trzynaścioro. A byli to najstraszniejsi kaci La Force. A ich nazwiska to: Jean-Pierre Gonard, Jean-Gratien-Alexandre Petit-Mamin, Pierre Renier, zwany Grand-Nicolas, Claude-Antoine Bodot, Jean-Nicolas Bernard, Michel Marlet, Antoine-Victor Crappier, François-Baptiste-Joachim Bertrand, Pierre Laval, François La Chèvre, Simon-Charles-François Vallée, Jacques Laty, i wreszcie stara megiera i straszna diablica o imieniu Angélique Voyer.
A publika składała się z marsylczyków, straży narodowej, sankiulotów, brutalnych i lubieżnych kobiet, dzikich dzieci – cynicznego, bezlitosnego zidiociałego tłumu, który nie znał łaski.[1] Pijany dobosz Charlat uderzył księżniczkę w czoło, zachwiała się, a tłum rzucił się na nią. Ktoś ciął ją szablą w głowę, strącając kapelusz, drugi cios naruszył oko. Trysnęła krew, plamiąc ubranie, księżniczka osunęła się na ziemię i chciała tak pozostać, lecz zbrodniarze nie pozwolili jej na to, znęcając się dalej nad bezbronną ofiarą. Zemdlała w ramionach dwóch mężczyzn, którzy w końcu rzucili ją na stos zwłok.
Potem otrzymała następny cios, po którym już się nie podniosła, ale zdawało się, że żyła nadal, co jeszcze bardziej rozjuszyło tłum pijany winem i oczadziały krwią.
Niektórzy świadkowie opowiadali, że motłoch znęcał się nad ciałem księżniczki przez około cztery długie godziny. Bestie w ludzkich skórach rozszarpały zębami jej piersi, ktoś wyciął włosy łonowe wraz ze skórą i zrobił z nich sobie sztuczne wąsy, a gdy próby ocucenia ofiary spełzły na niczym, bo przecie inaczej być nie mogło, siekano ją szablami, kłuto pikami, a potem rozpruto ciało od szyi po łono. Jakiś łotr wyrwał jej wnętrzności, którymi obłąkańcy się poowijali. Obywatel nazwiskiem Charlat rozciął jej piersi, wydarł i zatknął na kiju serce, które potem ponoć jadł inny obywatel, Petit-Mamin, który się tym przechwalał, a jeszcze inny łajdak, niejaki Grison, chłopiec od rzeźnika nożem odciął jej głowę, którą
nadziano na pikę i obnoszono triumfalnie. Czy opętańcy gwałcili umierającą albo już nieżywą? A właściwie to, czemu by nie? Czego by mieli sobie żałować? Kto lub co mogło ich powstrzymać? Ale tego nie wiadomo na pewno, wiadomo tylko, że aby
zmarłą jeszcze bardziej pohańbić, murzyn Delorme i Petit-Mumin pluli na zwłoki…
A potem niosąc głowę na pice i wlokąc nagie ciało, czy może raczej to, co zostało z niego, te krwawe strzępy, ruszyli w stronę królewskiego więzienia w Temple.

Po drodze zahaczyli jeszcze o oberżę, gdzie na blacie bufetu położyli głowę zamordowanej i domagali się od właściciela, by pił z nimi za jej zdrowie i zdrowie królowej. Odmówił. Wtedy zmusili go, by wspiął się na stos trupów zalegających owo miejsce i wołał: Niech żyje Naród! Biedak uszedł z życiem. A potem ruszyli w dalszą drogę. Aż na koniec dotarli przed królewskie więzienie. Według świadectwa jednego z miejskich komisarzy dwaj mężczyźni ciągnęli nagiego, bezgłowego trupa, a dotarłszy na miejsce, złożyli go u stóp przedstawiciela władzy, wymachując przed jego twarzą piką, na której zatknięta była głowa Madame de Lamballe. Jakiś inny łotr, który trzymał w garści wnętrzności zabitej, co rusz dotykał nimi piersi komisarza, potrząsając przy tym wielkim nożem, który dzierżył w drugiej ręce. A jeszcze jakiś inny trzymał solidny drąg, do którego, niczym chorągiew był przytwierdzony fragment płótna pobrudzonego krwią i błotem. Jeden z obywateli pochwalił się, że zjadł kawałek serca księżniczki i że nigdy nie jadł czegoś tak pysznego, a na dowód pokazał, że usta wciąż ma poplamione jej krwią. Na koniec wydobył z kieszeni włosy, które jej wyrwał i zachował jako trofeum.[2]

Niektóre głosy domagały się, aby Maria Antoinette podeszła do okna, po czym inni oświadczyli, że jeśli się nie pokaże, to sami do niej pójdą, by zmusić ją do pocałowania głowy księżniczki…


Dzień 3 września 1792 roku niczym szczególnym nie różnił się od innych dni, które rodzina królewska po nieudanej próbie ucieczki z Francji spędzała w więzieniu Tour du Temple, dawnej twierdzy templariuszy, w którym król Filip Piękny więził i skąd powiedziono na śmierć ostatniego wielkiego mistrza tegoż zakonu Jacquesa de Molay.[3]

Godziny snuły się wolno, szare i smutne, mimo pięknej letniej pory, ale tylko do momentu, gdy z zewnątrz jęły dobiegać krzyki rozszalałego tłumu, groźne, straszne.
Strażnik zamknął okiennice.
– Nie podchodź tu, pani – powiedział do królowej.
– Dlaczego? Co tam się dzieje?
– Właśnie, co? – ozwał się król.
– Jeśli musisz wiedzieć, panie, próbują ci pokazać głowę Madame de Lamballe.
– Co? – blednąc, krzyknęła Maria Antonina.
– Odciętą głowę, zatkniętą na pikę, głowę najbliższej twojej przyjaciółki, księżniczki de Lamballe…
Na szczęście królowa zemdlała i nie zobaczyła ni głowy, ni resztek sponiewieranego ciała…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]La princesse de Lamballe Marie-Thérèse-Louise de Savoie-Carignan, sa vie – sa mort (1749-1792), par M. de Lescure [François Adolphe Mathurin de Lescure], Paris 1864, p. 343.
[2]The Last Days of Marie Antoinette, from the french of G. Lenotre, by Mrs. Rodolph Stawell, Philadephia-London 1907, pp.34, 43-55, 186.
[3]1243-1314.

Jady trupie. Tuman krwawej mgły (10). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (10)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Jady trupie

Rewolucja francuska – krew, śmierć, zło jawne i skryte. Wszystko, co dawne podeptano, opluto, zmiażdżono, zgilotynowano, a ową zmianę systemu społecznego i politycznego cechował niebywały dramatyzm.
Wprowadzanie republikańskiego porządku, który miał zastąpić monarchię i zarazem unicestwić chrześcijaństwo, którego miejsce próbowała zająć religia Rozumu nie było procesem bezbolesnym. O nie! Na setkach tysięcy zwykłych ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci, których tak naprawdę nic poza troską o codzienny chleb nie interesowało, za to, aby mogli już dłużej nie być podanymi króla, lecz szczwanych bezwzględnych despotów z gminu, wymuszono krwawą zapłatę. To za owe fikcyjne przywileje, za ów fikcyjny postęp, musieli oddawać życie…
A umierali oni nie tylko kładąc głowy pod gilotynę i nie tylko w Paryżu, jak się większości z nas może zdawać, lecz na terenie całej Francji, przez całe brutalne dziesięciolecie rewolucji w okresie od 1789 do 1799 roku – od kul, ciosów szabel, noży, pik i pałek, od stryka, od ognia, wody, od uduszenia, będąc mordowanymi „z urzędu” przez żołnierzy, ale też i rozjuszonych obłąkanych nienawiścią współobywateli. Większość zginęła za popieranie króla, Boga i dawnego ładu, mniejszość za popieranie nowych porządków.
Aż oszalali rewolucjoniści jęli mordować się nawzajem. Bo jak powiedział Danton,[1]
rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci…
Choć apostołowie postępu głosili hasła: Liberté, Egalité, Fraternité, ou la Mort to w rzeczywistości z największą gorliwością realizowali nie to pierwsze, a ostatnie… i chyba można by było dodać do niego jeszcze jedno: Brutalité…[2]

A więc niszczono lub przemieniano wszystko. Wszystko…


I tak zdobyto Bastylię. Lud ogłoszono suwerenem i zajął on miejsce Boga. Zniesiono podział na stany, jednakowoż nie do końca zwalniając wieśniaków z obowiązków feudalnych, ogłoszono równość wszystkich wobec prawa, uchwalono też prawo do sprzeciwiania się i obrony przed uciskiem, wyłączając tych, którym rewolucyjne zmiany się nie podobały, wprowadzono wolność słowa, ale tylko dla głosicieli nowych idei, inni byli wrogami ludu i rewolucji, więc musieli zostać wymordowani. Ale i tego było mało.
Dokonano nowego podziału administracyjnego Francji, zlikwidowany ustrój cechowy, wprowadzono nowy system miar i wag, opodatkowano szlachtę i kler, upaństwowiono majątki kościelne, wprowadzono konstytucję cywilną kleru, ustanowiono też nowy podział administracyjny Kościoła we Francji, zakony skazano na wymarcie, biskupi mieli być powoływani bez zgody papieża więc formalnie doprowadziło to do schizmy.
Tego też było mało. Uchwalono konstytucję, więc król Francji i Nawarry przestał być już pomazańcem z Bożej łaski, a stał się królem Francuzów z woli ludu. Ale to na krótko. Ostatecznie monarcha został pozbawiony nawet pozorów władzy, tytułów, przywilejów i stając się zwykłym obywatelem szyderczo nazwanym obywatelem Kapetem,
21 stycznia 1793 roku został zawleczony na szafot.
Jego miejsce, choć bez tytułu, zajął najpierw Danton, a potem Robespierre…
A potem nasilił się terror i śmierć zdobywała coraz większą władzę, szaleństwo się wzmagało, Szatan triumfował… Lud Wandei nie mógł już tego zdzierżyć, ale obywatele z Paryża posiadali na to świetne lekarstwo…
I nie był to koniec, bynajmniej nie był to koniec, lecz zaledwie półmetek…
Setki tysięcy trupów gniło, a z trupów owych wysączały się ohydne miazmaty i jad, który przenikał i mózgi i serca i dusze i wgryzając się w Człowieka przenikał go wtedy i przenika aż po dziś dzień… na całym świecie…
Więc co? Czy to miała być zapowiedź jego końca? Końca świata? Kto wie?

Na myśl przychodzi starodawna XIII-wieczna jeszcze przepowiednia kardynała Huguesa de Saint-Cher[3], dominikanina, który zapowiadał:
Będą cztery rodzaje prześladowań przeciw Kościołowi Bożemu: pierwsze tyranów przeciw męczennikom; drugie heretyków przeciw nauczycielom wiary; trzecie adwokatów przeciw uczciwym ludziom; czwarte Antychrysta przeciw wszystkim.[4]

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Georges Jacques Danton (1759-1794) adwokat, jeden z najważniejszych przywódców rewolucji, pierwszy przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. To jemu się przypisuje największą ‘zasługę’ w zlikwidowaniu monarchii. Oskarżony o korupcję został zgilotynowany.
[2]Brutalność (fr.).
[3]1200-1263.
[4]Przekład za: Proroctwo z XIII wieku, [w:] „Ultra montes”, http://www.ultramontes.pl/proroctwo_z_xiii_wieku.htm [dostęp:
11.07.2019]. Oryginalny tekst proroctwa: Erunt quatuor genera persecutionum in Ecclesia Dei: prima tyrannorum contra martyres; secunda haereticorum contra doctores; tertia advocatorum contra simplices; quarta Antichristi contra omnes.

Przemiana. Mroczne Światło. Tuman krwawej mgły (9).

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (9) (fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Przemiana
Mroczne Światło

Ruszono tedy na Bastylię… I po cóż? By uwolnić przetrzymywanych tam więźniów, którzy wystąpiwszy przeciwko monarsze, zostali w ponure mury wtłoczeni niemiłosiernymi królewskimi wyrokami? Taką to właśnie propagandę rozsiewano po ulicach Paryża, ale przecie była to tylko propaganda, albowiem prawda wyglądała zgoła inaczej.

W rzeczywistości ruszono bowiem na ową twierdzę jedynie w tym celu, iżby zdobyć zgromadzony w niej zapas prochu i kul (bo broń zdobyto już wcześniej w arsenale przy Les
Invalides), ażeby móc toczyć walkę przeciw znienawidzonemu ustrojowi, niosąc na ustach hasła oświeconych łotrów: Liberté, Égalité, Fraternité, ou la Mort.[1]
Z tą wolnością różnie bywało, ale raczej jej ubyło niżeli przybyło.
O równości nie było nawet mowy, bo na miejsce starych elit wdzierali się koniunkturaliści, krętacze, oszuści, parweniusze, ludzie ambitni i pozbawieni skrupułów, sami pragnący stać się elitą.

Braterstwo? – puste słowo, chyba, że w złu. Jedynie pewna dla wszystkich bez wyjątku była śmierć. Ale tak zwany lud, czyli jak to się dawniej mówiło: motłoch, uwierzył nie faktom, ale propagandzie, bo 14 lipca 1789 roku w Bastylii żadnych znaczących politycznych skazańców po prostu nie było. Trzymało tam raptem kilku więźniów: czterech fałszerzy, dwóch wariatów, a do 2 lipca jeszcze jednego – zboczeńca, markiza de Sade[2] , którego na skutek jego wrzasków, iż mordują więźniów Bastylii ostatecznie przeniesiono do zakładu dla obłąkanych i do szturmu z 14 nawet tam nie dotrwał. I jeszcze jedno, to bynajmniej nie najbiedniejsi z biednych ruszyli na Bastylię, to nie oni wywołali zamieszki, to nie oni przelali pierwszą krew, lecz nie tacy znowu ubodzy sankiuloci[3] , którzy zapragnęli się mścić się na arystokratach. Byli to przede wszystkim ludzie, którzy w większości pochodzili z szeregów rzemieślników, sklepikarzy, a niekiedy także i drobnych urzędników. Ich przywódcy, choć często nazywali siebie prostymi robotnikami, w rzeczywistości mieli dobrze płatne zawody, a często bywali właścicielami warsztatów.
Za nimi zaś stali osobnicy z jeszcze wyższego – jakby to ująć – poziomu: bogata szlachta, część duchowieństwa, mędrkowie rozmaitej maści w większości należący do tajnych lóż nazywający siebie filozofami i tym podobne mętne indywidua…
Najbiedniejsi z biednych, jeśli się nawet gdzieś w owym tłumie zaplątali, to w tak skromnej liczbie, że nawet nie było ich widać. Zresztą, czego by tam mieli szukać? Wszak owi buntownicy, którzy wylegli na ulice stolicy, tak samo nimi pogardzali, jak i arystokraci. Przynajmniej na początku… Motłoch w ogromnej liczbie do zbuntowanych dołączył odrobinę później.


Gdy w Paryżu zdobywano Bastylię, na prowincji rozpętało się coś, co przyjęło nazwę Wielkiego Strachu.[4] Była to nieprawdopodobna panika, jaka wybuchła na początku rewolucji – między 17 lipca a 3 sierpnia. W kraju panował nieurodzaj, z Paryża dochodziły wieści o buncie, ktoś rzucił plotkę, że szlachta zawiązała „spisek głodowy”, aby zamorzyć głodem swych poddanych, że jakieś nieznane ręce podpalają zboża na polach lub że szlachta potajemnie kradnie ziarno, że złoczyńcy palą spichlerze. Pochopnie dano temu wiarę i w efekcie w wielu miejscach, wielu regionów Francji wybuchły zamieszki, które powoli przybrały krwawy obrót. Chłopi jęli się domagać unieważnienia przez wierzycieli skryptów dłużnych, a gdy to nie było realizowane, palili zamki, pałace, opactwa i plebanie.
Groza powszechnej oddolnej rewolucji, jaka mogła objąć cały kraj, wymykając się spod kontroli tych, którzy sterowali niezadowoleniem społecznym sprawiła, że gdy siłowe rozprawienie się ze zbuntowanym chłopstwem zawiodło, postanowiono rzecz całą wyciszyć i Zgromadzenie Narodowe dnia 4 sierpnia zniosło wszelkie przywileje feudalne ostatecznie kładąc we Francji kres temu pradawnemu porządkowi społecznemu. Chociaż jednak w zamorskich koloniach nie zniesiono niewolnictwa, ani też w kraju ciężarów z chłopstwa nie zdjęto… Tak czy inaczej – nadchodziło nowe…
Pamiętać wszelako należy, że w tym, co się działo nie było tak naprawdę niczego spontanicznego. Wszystko zostało na zimno wykalkulowane i wszystkim ktoś sterował.
A jakie były ostateczne cele, które dzięki tej – i następujących po niej rewolucji – miano zrealizować? Chyba da się je ująć w niewielu punktach: usunięcie Boga najpierw z przestrzeni publicznej, a potem także i z ludzkich serc, zdewastowanie wszelkiej religii, unicestwienie monarchii, zlikwidowanie prywatnej własności, unicestwienie państw narodowych, zlikwidowanie instytucji małżeństwa, indoktrynacja dzieci, zwana eufemistycznie edukacją, aby wyhodować z nich ‘Nowego Człowieka’, zlikwidowanie
poszczególnych rządów i zastąpienie ich jednym, światowym…Ale na trzeba było dużo, dużo czasu, a tu był zaledwie skromny początek…


Aby broń Boże buntownicy nie stracili zapału i ostro parli naprzód, iżby przygotować pusty plac, na którym mógłby się zainstalować nowy porządek świata, podsycano w nich nienawiść do tronu i ołtarza najrozmaitszymi bajkami, a najobrzydliwsza z nich była ta, iż królowa Maria Antonina na wieść, iż ludzie głodują, bo brakuje chleba, miała jakoby rzec: „Więc niech jedzą ciastka”.
Jak nietrudno się domyślić lud przyjął to za prawdę… a o to przecie sternikom rewolucyjnego zapału chodziło. Nienawiść do Austriaczki, umiejętnie karmiona, narastała z dnia na dzień coraz to większa i większa.
Czemu? Ano dlatego, iż Maria Antonina zdecydowanie się sprzeciwiała wprowadzaniu rewolucyjnych zmian i nie daj Boże z czasem mogłaby zyskiwać posłuch śród tych, którym powoli poczynały się otwierać oczy, że to, co się dzieje bynajmniej nie niesie ze sobą niczego dobrego, a grozę tylko i strach, wszechobecny strach, ból, krew i łzy…
Ciastek królowej nie starczyło przecie na długo, więc trzeba było postarać się o nowe paliwo. A ono już buchnęło potężnym płomieniem! Obrzydliwi pismacy, prezentujący się jako dziennikarze, publikowali najobrzydliwsze świństwa na temat Marii Antoniny przedstawiając ją jako pałającą żądzą mordu intrygantkę pragnącą za wszelką cenę wydać Francję na łup jej ojczystej Austrii. Ba! Mało tego, rozpuszczano o monarchini oszczerstwa jakoby była rozwiązłą lesbijką, a nawet i jeszcze gorzej, bezecną matką, współżyjącą ze swoim kilkuletnim synem!
Wrzenie jeszcze się nasiliło, nienawiść stała się jeszcze bardziej dorodna. Łgarstwo odniosło niesłychany triumf…
Ale tu już nie o Marię Antoninę chodziło ani o unicestwienie aktualnego porządku władzy i formy rządów, ale o całkowite, kompletne przekonstruowanie wszystkiego i wszystkich co dotychczas oświetlało, może i często zamglone, ale jednak częściej wyglądające zza chmur niż poza nimi skryte, Jasne Światło Prawdy.
I rozlało się Mroczne Światło Kłamstwa nad Paryżem i rozlewało się szerzej, na prowincję, aby z czasem zmroczyć i bliskie i odleglejsze kraje, a na końcu świat cały…
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Wolność, Równość, Braterstwo lub Śmierć (fr.).
[2]Markiz Donatien Alphonse François de Sade (1740-1814), to od jego nazwiska pochodzi miano zboczenia seksualnego – sadyzmu.
[3]Sans-culottes (fr.) – pogardliwa nazwa ludzi, którzy nie nosili krótkich spodni, jak arystokracja, lecz długie.
[4]La Grande Peur (fr.).

Kropla, która przelała dzban… Biedna Francja. Tuman krwawej mgły (8). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (8)

(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Kropla, która przelała dzban…

Biedna Francja. Biedna ponad miarę. Nazywana słodką, ale jeśli ktoś się zagłębił w czeluście, rozpadliny i jamy, skryte przed oczyma tych, którzy stąpali po twardym gruncie powszedniości, odkryłby straszliwe występki, tajemnice potworne, niebywałe zbrodnie, mrok gęstszy od smoły i krew skrzepłą, i trupki dzieci narodzonych i nienarodzonych i trzewia zrobaczywiałe wyprute z ofiar tajemnych rytuałów i przepróchniałe kości porosłe pleśnią i cuchnące. A wszystko to splecione z rozpustą, z orgią, z wykwintem pałaców, beztroską, zabawą, życiem i użyciem bez miary, utkane w arras nadzwyczajny, barwny, lecz ponury.

A dodawszy do tego obłąkanych arystokratów, nawiedzonych filozofów, opętanych okultystów pokaże się nam gobelin infernalny, cuchnący i apokaliptyczny. I nie będzie w nim ni krzty słodyczy, ni strzępka nawet piękna, ni drobinki bojaźni Bożej. Będzie za to złowieszczość i groza mroczna i mgława…

Ci, którzy to widzieli, kręcili głowami rozglądając się dokoła z lękiem, bo wiedzieli, że Pan Bóg, zsyłając od lat wielu na ten kraj rozliczne klęski, chciał go przywieść do upamiętania. Lecz upamiętania nie było. Były za to przekleństwa i wygrażanie niebu pięścią, bo ludzie zapragnęli zająć miejsce Boga…

I Bóg to uszanował… bo Bóg zawsze szanuje decyzje człowiecze, nawet i te, które go wiodą ku zagładzie i na wieczyste potępienie…

* * *

Wiosną 1788 r. Francję nawiedziła susza, w lipcu zaś jakowaś niezwyczajna potworna burza gradowa, która przetoczyła się przez kraj i dokończyła dzieła zniszczenia na polach, co było powodem wyjątkowo słabych zbiorów zbóż i w efekcie straszliwego głodu. Gdybyż się to ograniczało tylko do zbóż, ale nie – nieurodzaj był na wszystko, na kasztany, oliwki, orzechy, winogrona i co tam jeszcze nadawało się do jedzenia.

Bogatsi jedli chleb i to raczej nieczęsto wypiekany z najpodlejszej mąki jęczmiennej albo owsianej na wpół zżartej przez robactwo, albo zapleśniałej, bo pełnowartościowej dla nich już nie stało, a który zapijali wodą, bo o winie mogli tylko pomarzyć. Ubodzy chleba nie widzieli wcale, próbując go zastąpić substytutem wypiekanym z mielonego siana zmieszanego z plewami, ale głodu to nie zaspokajało, dodatkowo przyczyniając się do licznych zachorowań na zaraźliwą dyzenterię, która u dzieci, starców i w ogóle słabszych osób na ogół kończyła się śmiercią w cierpieniach.

A potem nastała niezwykle surowa zima przełomu lat 1788 na 1789. Przednówek tego ostatniego roku był już nie tylko dla biedaków tragiczny. Był tragiczny dla wszystkich…

W powietrzu czuć było jakieś nowe nieszczęście, które musiało spaść na słodką Francję, bo głód ów z lat 1788-1789 był już tylko tą kroplą, która dzban przelała.

* * *

24 stycznia 1789 roku z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI, ogłosił zwołanie Stanów Generalnych…

5 maja tegoż roku w Wersalu uroczyście zainaugurowano ich pierwszą sesję…

17 czerwca powstało Zgromadzenie Narodowe…

9 lipca przekształciło się ono w Zgromadzenie Konstytucyjne…

14 lipca runęły mury Bastylii…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Niespodzianka. Tuman krwawej mgły (7). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (7)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Niespodzianka

Chociaż państwo Białeccy opuścili Sandomierz już pod koniec sierpnia roku 1787, to w podróży zbytnio się nie śpieszyli. A to z dwu powodów – pierwszym z nich była chęć zobaczenia przez hrabinę kawałka Europy, co też i realizowali, jadąc przez Wiedeń i Zurych, by potem skręcić na Besançon i dopiero stamtąd skierować się ku Paryżowi. Drugim zaś ten, że z początkiem września hrabiego jęły dopadać ataki podagry. Cierpiał niezmiernie, dlatego co rusz musieli się zatrzymywać, bo ból palucha, zmęczenie i gorączka uniemożliwiały jazdę. Cierpiący pan Białecki odwiedził w drodze niejednego medyka, lecz nie na wiele się owo zdało. Hrabina, troszcząc się o niego, a chcąc mu jakoś zrekompensować cierpienia, starała się jak mogła, by nie zabrakło tego, co mężowi najbardziej smakowało, a on uwielbiał, a więc: świńskiej golonki i mocnego piwa. W podróży
przez niemieckie kraje zdobycie owych przysmaków nie sprawiało żadnych trudności, ale już we frankofońskich kantonach Szwajcarii nie było o to łatwo.
Za to we Francji, tuż przy szwajcarskiej granicy, któregoś dnia, nie znalazłszy żadnego lekarza, przypadkiem trafili do jakiegoś faiseur de secrets[1], który zaoferował cierpiącemu panu Białeckiemu zamiast choćby ziół, czy innych naturalnych specyfików tylko odmówienie tajemnych formuł i pewne rady. A te ostatnie brzmiały: nie jeść mięsa, a już szczególnie wieprzowego, wołowego, dziczyzny, podrobów, odrzucić wszelkie trunki, a w szczególności piwo, jeść kapustę, sałatę, rukolę i nabiał – byle nie za dużo tego ostatniego, a z trunków co najwyżej lekkie wino i to tylko od święta.
I o dziwo, gdy się hrabia do owej rady, choć z przykrością, bo lubił dużo i tłusto zjeść, zastosował, choroba ustąpiła! Mogli wreszcie tedy przyśpieszyć i pod koniec stycznia minęli rogatki stolicy Francji. Pani Białecka z rozrzewnieniem patrzyła na mijane domy, kościoły, na płynącą dostojnie przez miasto Sekwanę, której nie skuły lody, które co roku skuwały Wisłę, na tłumy na ulicach, na niebo jakiejś innej barwy niż to nad Sandomierzem. Z lubością wdychała paryskie powietrze, przypominające jej lata młodości, chociaż bynajmniej nie przesycały go kwietne wonie, ale raczej niezbyt przyjemne zapaszki.
– Już, duszko, niedaleko. Jeszcze niewielki kęs drogi do ujechania i znajdziemy się przed naszym domem przy rue de la Tannerie! – rzekł hrabia.
– Wiem, wiem, poznaję przecie okolicę, ale oby jak najszybciej, bom mocno strudzona – odparła hrabina.


– Moi kochani! – wicehrabia rzucił się w objęcia najpierw matki, a potem ojca. – Jakże za wami tęskniłem!
– I my za tobą, synku, też – pani Białecka nieskazitelnie białą batystową chusteczką osuszyła łzy, które zaszkliły się jej w kącikach oczu.
Trochę z boku, bliżej okna, stała piękna młoda kobieta.
Wicehrabia skinął głową, zachęcając ją w ten sposób, by zbliżyła się do przybyłych.
– A to… pozwolę sobie przedstawić… – Stanisław jąkał się i zacinał. – A to… to jest… de domo Maria Amelia Luísa Diana Pereira de Barbacena de Arau y Osório…
Ta dziwna prezentacja i jeszcze dziwniejsze nazwisko zaniepokoiły starego hrabiego.
– De domo, powiadasz wicehrabio? A po mężu?… – zwiesił głos i z niepokojem wpatrywał się w usta syna.
– Białecka… – wykrztusił Stanisław i poczerwieniał aż po czoło.
– Boże jedyny! – hrabina zachwiała się i byłaby upadła, gdyby lokaj w porę nie podsunął jej krzesła.
Zapadło drażniące milczenie. Nikt z obecnych nie miał odwagi, aby odezwać się pierwszy. Wreszcie hrabia się przełamał:
– Nie rozumiem, synu, nie rozumiem… pojąć nijak nie mogę… dlaczego? W skrytości? Potajemnie przed nami? Wszak wiedziałeś, że niedługo przybędziemy do Paryża. Bez rodzicielskiego błogosławieństwa? Jakże to? Jakże?
– Ojcze! Matko! Pokochałem ją tak żarliwą miłością, że każdy dzień zwłoki byłby dla mnie wiecznością piekielną!
Hrabia wzruszył ramionami, hrabina natomiast znów osuszyła łzy.
– Powiedz mi, pani… pani synowo… a ty? Czy kochasz wicehrabiego, czy tylko jego pieniądze?
Stanisław porwał się na nogi, ale zmilczał tę obelgę wymierzoną w jego wybrankę.
– A czy jedno nie może z drugim iść w parze? – Diana arogancko odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Miarkuj się! Nie jest ważne, i żeś żoną mojego syna!
Hrabia jął bacznie przyglądać się bezczelnej synowej.
– Pani mi kogoś bardzo, ale to bardzo przypomina… jakbym panią już gdzieś widział, chociaż to przecie niemożliwe… zapewne to podobieństwo… niebywałe… znałem przed laty pewną kobietę… tu w Paryżu… i to dobrze znałem…
– Istotnie, nie jest to ojcze możliwe, przecie Diana jest Meksykanką, chociaż wychowaną w górskich rejonach Katalonii.
– A bliżej?
– Niedaleko Núrii[2]
– A nie w bliskości zamku hrabiów d’Urgel y d’Osona aby?
– Nie, nie znam tamtych okolic – Diana wytrzymała spojrzenie teścia, który wgryzał się nieomal oczyma w jej oczy. Nawet nie mrugnęła, nie przymknęła powiek, on pierwszy odwrócił wzrok.
– Cóż, może to przypadkowe podobieństwo. Może…
– Skoroś nam, synku, taką grande surprise[3] sprawił, to nie pozostaje już nic innego, jak się nią ucieszyć – rzekła ze smutkiem w głosie hrabina.

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Uzdrowiciel leczący za pomocą tajemnych formuł inkantacyjnych, często inwokacji do świętych, które zazwyczaj są przekazywane z ojca na syna – w jakimś sensie odpowiednik słowiańskiego szeptuna.
[2]Núria – miasto w Katalonii nieopodal granicy francuskiej.
[3]Wielką niespodziankę (fr.).

Diana i wicehrabia. Tuman krwawej mgły (6). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (6)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Diana i wicehrabia

Śliczna dziewczyna, spacerująca po Tuileriach[1] nieomal wpadła na wysokiego przystojnego szlachcica, który – chociaż nie on to zawinił zaistniałej sytuacji, lecz nieuwaga panny – uniósłszy rękę do tricorna[2] rumieniąc się poprosił o wybaczenie.
– Madamoiselle… – skłonił się raz jeszcze i podążył w dalszą drogę, ale jakoś nieszczęśliwie panna się potknęła i wpadła na równiutko przycięty krzak cisu.
Młodzieniec, jak łatwo się domyślić, natychmiast podążył jej z pomocą.
I wtedy spojrzeli na siebie. Chłopakowi zdało się, że ujrzał anioła, dziewczynie zaś, że potencjalnego kandydata do oskubania, któremu będzie można zawrócić w głowie. A wprawę miała w tym niemałą. Młody człowiek, podtrzymawszy nieznajomą do chwili, gdy już w pełni odzyskała równowagę, znów dotykając brzegu kapelusza przedstawił się:
– Jestem wicehrabia de Bialecki.
– Jak?… Jak masz, panie, na nazwisko? – dziewczyna wyraźnie mocno się zmieszała. – I… czym się pieczętujesz?
– Jestem wicehrabia Stanislas de Bialecki, a właściwie Stanisław Białecki herbu Leszczyc… Cóż ci to, pani? Jeszcze mocniej pobladłaś… zadrżałaś…
– Ach, nic, nic. Już mi lepiej… następny nagły zawrót głowy, ot i wszystko – wsparła się o jego ramię.
– Może lekarz ci potrzebny?
– Nie, nie… już mi lepiej… zdecydowanie lepiej…
– To dziękować Bogu. A pani? Jakie imię nosisz?
– Diana.
– Czy jest coś więcej? Wyglądasz na szlachetnie urodzoną… mimo prostej sukni…
– Na razie Diana powinno ci wystarczyć – uśmiechnęła się tajemniczo.
– Sądząc z akcentu nie jesteś rodowitą Francuską? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Katalonką. Podobnie jak pan, wicehrabio. Nie męczmy się więc francuszczyzną i przejdźmy na rodzinną mowę.
– Oczywiście – szlachcic zgodził się skwapliwie, nie zastanawiając się skąd taka supozycja, iż jest Katalończykiem, bo jeśli mówił po francusku z niefrancuskim akcentem to bynajmniej nie z katalońskim przecie.
– Gdzie się, panie, urodziłeś?
– W zamku d’Urgel y d’Osona, alem się tam nie chował.
– A gdzie?
– Dzieckiem będąc rodzice zabrali mnie do Polski i tamem dorastał.
Wicehrabia wpatrywał się w twarz młodej Katalonki niczym oczarowany, a ona zmieszana nie miała odwagi odwzajemnić tego spojrzenia.
– A pani? Kim pani jest, mademoiselle?
– Ja? Och, nikim ważnym…
Rozstali się milczący, ale sercach obojga jęły wrzeć wulkany… w sercu Białeckiego gwałtownej miłości, która spadła nań niczym jastrząb na zająca, a w sercu dziewczyny potwornej nienawiści…


Stanisław nie mógł dospać i skoro świt, chociaż przypuszczał, że to nie ma najmniejszego sensu, gdy tylko niebo zaróżowiło się na wschodzie, przyodziawszy się, podążył prosto do Tuileriów. Kierował się wprost w owo miejsce, gdzie minionego dnia spotkał ową boginkę, która najwyraźniej, niczym prawdziwa Diana, złowiła go, więżąc jego serce w klatce miłości, mogącej nigdy się nie ziścić, niczym sen, który zdaje się być jawą, a gdy do jawy się powraca pozostaje po nim tylko uczucie bolesnego zawodu i gorycz niespełnienia.Zdumiał się. Nadzwyczaj się zdumiał i omal nie krzyknął z radości! Przy krzaku cisu stała, ona, Diana, bogini, ku której rwało się całe jego jestestwo.


Nie pamiętał, o czym rozmawiali… dzień rozsnuł niczym mroczny opar, niby iluzja, złudne urojenie. Gdy odzyskał pełnię władz umysłu i wparty na łokciu wpatrywał się w dziewczynę, która zasnęła w jego łożu i u jego boku, powziął postanowienie, że już odtąd na zawsze będą razem. Na zawsze… Czemu? Może dlatego, że to był jego pierwszy raz?…


– O! Słynna wróżka przybyła w moje progi! No, no! – zawołał kawaler Charles François de Guyard i nie słychać było w jego głosie ni cienia szyderstwa. Cóż cię, mademoiselle, sprowadza. Chcesz się ode mnie czegoś nauczyć, a może mnie nauczyć czegoś? A może jakiś inny powód cię tu przywiódł?
– Odgadłeś, kawalerze, inny powód – spojrzała wymownie na sługę, a Guyard oddalił go gestem.
– Zatem?
– Kawalerze, wiem, że mistrz z ciebie niezrównany.
– W czymże?
– W wielu dziedzinach, ale mnie interesuje tylko jedna.
– Czyli? Będę wdzięczny…
Przerwała mu:
– Kawalerze! Przygotuj dla mnie metrykę chrztu!
– Ba!
– Przecie dla ciebie to drobiazg.
– Zapewne masz rację, ale czy masz pieniądze?
– Pieniądze?… Niewiele.
– To i mówić nie ma o czym.
– Oddam ci się w zamian.
– Też mi interes!
– Kawalerze! Nie bądź potworem!
– A na cóż ci owa metryka?
– Pewien szlachcic chce się ze mną żenić. Poznałam go kilka dni temu. Przypadkiem.
– O! I już go kochasz jak nikogo dotąd? – Guyard roześmiał się gromko.
– Nie, kawalerze. Ja go nienawidzę – wysyczała przez zaciśnięte wargi.
– Zaczyna mnie to ciekawić. Po cóż więc chcesz wyjść za niego?
– Aby się zemścić.
– Aby się zemścić? Na nim? Wszak z twoich słów można wywnioskować, że go wcześniej nie znałaś, że to wszystko nagle, pod wpływem jakiegoś niedawnego impulsu.
– Nie, nie na nim. Na jego ojcu i matce… Chociaż przy okazji i na nim też…
– Opowiedz mi więcej, a ja się zastanowię.
– Dobrze, zatem niech pan słucha, kawalerze.
– Ale nie tutaj! Przejdźmy raczej do sypialni.
Skinęła głową na znak zgody i podniosła się z fotela…


– Zróbmy coś szalonego, pobierzmy się, ślub weźmy u pustelnika – już, zaraz, natychmiast! – Diana wpatrywała się z błaganiem i nadzieją w oczy Stasia Białeckiego. – Patrz, to moja metryka. Wicehrabia wziął papier, który mu podała. Istotnie, była to metryka chrztu, na której przeczytał: …Maria Amelia Luísa Diana Pereira de Barbacena de Arau y Osório urodzona i ochrzczona w Mérida w Meksyku, w kościele San Ildefonso, katedralnym diecezji Jukatanu…
Szlachcianka, bez wątpienia szlachcianka, ale przecie nie Katalonka!
– Jakże to, Diano? Nie pojmuję? Podałaś mi się za kogoś innego, a co innego czytam. Czemu twierdzisz, że jesteś Katalonką, skoro nią nie jesteś?

– I jestem i nie jestem. Podobnie jak ty. Tyś się urodził w Katalonii, a wychował w Polsce, ja się urodziłam w Meksyku, lecz wychowałam w Katalonii. Ot i cała tajemnica. Sercem jestem Katalonką… Rodzice mnie odumarli, stryj zabrał do Katalonii, ale i on rychło umarł, zostałam sama na świecie. Dalsi krewni przepędzili mnie precz. Jedyne com mogła uczynić, żeby przeżyć to przyłączyć się do trupy komediantów. Wicehrabia ze współczuciem i ze zrozumieniem pokiwał głową. Był zakochany, a więc pozbawiony rozsądku.


– Panie markizie – wicehrabia de Bialecki z bardzo poważną miną zwrócił do La Fayette’a – żenię się.

– Jakże to: żenię się? Tak nagle ni stąd, ni zowąd? I czemuż to i z kim – to przede wszystkim.
– Z pewną ubogą szlachcianką, sierotą, z panną Marią Amelią Luísą Dianą Pereira de Barbacena de Arau y Osório.
– Oh là là! Coś podobnego! Jakie nazwisko! A znane jest aby ono komu?
– To panna z kolonii! Nie będę badał jej genealogii. Kocham ją, ona mnie i to w zupełności wystarczy. Pieniędzy mi nie brakuje, więc ona ich mieć nie musi. Chciałbym prosić pana, markizie, o uczestnictwo w ślubnym obrzędzie.
– A kiedyż to on? I gdzie? Kto został zaproszony? Co z weselem? A przede wszystkim: dlaczego nie zaczekasz pan, wicehrabio, na rodziców? Wszak miesiąc czy dwa zwłoki nie zrobi wielkiej różnicy.
– Nie mogę bez niej żyć!
– O! To uczyń z niej kochankę!
Stanisław spuścił wzrok.
– Ach, rozumiem! – markiz parsknął śmiechem. – A właściwie to nie rozumiem… skoro jest twoją metresą, to po co ów ślub?!

Pan Białecki zrobił taką minę, jakby za chwilę miał się rozpłakać. To jeszcze bardziej rozbawiło La Fayette’a.

– Zaprawiony w boju żołnierz, pułkownik, bohater… Monsieur vicomte! Co też pan?! A zresztą – machnął ręką – twoje życie, twoja wola. To kiedy ten ślub?
– W najbliższą niedzielę.
– Pojutrze?! Toś mnie rychło w czas uwiadomił i zaprosił!
– Ano tak. Niechże mi pan, markizie, wybaczy. La Fayette wzruszył ramionami.
– A gdzież to?
– W pewnej pustelni, kęs drogi od Paryża.
– Hmm… markiz się stropił. – Chętnie bym ci usłużył, ale przez najbliższe dni kilkanaście nie mogę się ruszyć z Wersalu nawet na krótko.
– Liczyłem na pana – wyszeptał coraz smutniejszy pan Białecki.
Zapadła cisza. Kilka minut minęło im w milczeniu, aż naraz La Fayette uderzył się po udzie:
– Mam! O ile nie musi to być pustelnik, który gdzieś tam mieszka w dzikich ostępach, w leśnej głuszy. Nie mógłby, zamiast niego być biskup, tu na miejscu?
– Biskup? Skąd biskup? Jaki biskup?
– Przypadkiem nie tak dawno spotkałem w salonie hrabiny d’Adhémar pana de Savine[3], biskupa Viviers. Dzisiejszego wieczora wybieram się do niego na kolacyjkę. Zechciej mi towarzyszyć, a wszystko od ręki załatwimy. Ten pan udzieli wam ślubu o nic nie pytając, a jeśli nawet prawo kościele z jakiegoś powodu domagałoby się dyspensy, to wam jej od ręki udzieli. No bo przecie jest biskupem!
– A czemuż to tak?
– Bo to na poły wariat, a może i cały wariat, który ma tak zdumiewające pomysły, że gdyby je wcielił w życie, to już Kościół nie byłbym tym Kościołem, którym jest. Imaginuj sobie pan, wicehrabio, że on by chciał znieść Święta Wielkanocne, dopuścić niewyświęconych laików, zarówno mężczyzn, jak i niewiasty do wygłaszania kazań, wszystkich kapłanów wyświęcić na biskupów, jeść mięso w piątki i w Wielkim Poście, a nieszpory zastąpić śpiewem i pląsaniem młodych ślicznotek, no i wreszcie znieść hierarchię duchowną w ogóle, zrównując świeckich z kapłanami! Na szczęście to tylko jego mrzonki.[4]

Wariat! Jak nic wariat!
Niemniej owo biskup rzetelnie wyświęcony zatem sakramentu nikt nie podważy – markiz zachichotał.
=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Ogrody Tuileries obok Luwru w Paryżu.
[2]Tricorne – trójskrzydły kapelusz. (fr.).
[3]Charles de La Font de Savine (1742-1814), katolicki biskup Savine, następnie biskup konstytucyjny Ardèche.

[4]Wprowadził je w życie, zostawszy biskupem konstytucyjnym.

Brylantowy skandal.Tuman krwawej mgły (4). Andrzej Juliusz Sarwa

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (4)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Brylantowy skandal

Hrabina de La Motte [1] patrzyła kardynałowi de Rohan [2] prosto w oczy. Kardynał odwzajemniał jej tym samym, bo ciekaw był bardzo, co też tak ważnego ma ona do powiedzenia.
– Tak, Wasza Eminencjo, właśnie tak. Przybywam od królowej… nieoficjalnie… w końcu musiałam ci to wyznać…
– Czyżby? – stary lubieżnik nie dowierzał.
– Tak, Wasza Eminencjo, właśnie tak. I będę mogła to udowodnić.
– W jaki sposób? Wszak Najjaśniejsza Pani jest mi niechętna do tego stopnia, iż nie chce nawet na mnie spojrzeć, gdy musimy się mijać, albo znajdziemy się w tym samym pomieszczeniu.
– To pozory, Monsieur le Cardinal, w rzeczywistości jest inaczej.
– To znaczy?
– Królowa kocha się w Eminencji…
– Nieprawdopodobne! – de Rohan aż podskoczył na fotelu.
– A jednak – spokojnym głosem powiedziała hrabina. – I mogę to udowodnić.
– W jaki sposób?
– Proszę skreślić kilka słów na bileciku, a ja przekażę go Marii Antoninie.
– Ostatecznie… cóż to szkodzi? – mruknął kardynał.
– Zapewniam Waszą Eminencję, że będzie odpowiedź.


Kardynał czytał z niedowierzaniem. Tak łaskawego odzewu się nie spodziewał, a właściwie to nie spodziewał się żadnego. Ale przecież wzrok go nie mylił.
Hrabina de La Motte patrzyła kardynałowi prosto w oczy:
– Czyż nie mówiłam, że tak będzie? Ale ten liścik napisałam ja, pod dyktando królowej… przez ostrożność.
– Istotnie, ostrożność… lecz to jeszcze nie dowodzi niczego – o ile nie kłamiesz, pani. Może to jest tylko ręka wyciągnięta do zgody i nic nadto.
– Eminencjo, nie wiem jakich argumentów mam użyć, żeby pana przekonać.
– Właśnie, jakich? – de Rohan patrzył wyczekująco na hrabinę, daleką, bo daleką, ale przecie krewniaczkę króla.
– Pan jej pragnie, książę biskupie.
Kardynał syknął.
– Ależ… ludzka to rzecz. Chociaż różnica i stanu i wieku nazbyt znaczna, Najjaśniejsza Pani jest królową, a na domiar młodsza jest od Eminencji aż o lat dwadzieścia… ale ja to rozumiem… i nie potępiam – uśmiechnęła się filuternie.
– Zatem?
– Zatem królowa być może łatwiej ulegnie panu Monsieur le Cardinal, jeśli odda jej pan jakąś przysługę.
– Na przykład jaką? – zainteresował się książę Kościoła.
– Tego jeszcze nie wiem.
– Szkoda.
Hrabina zrozumiała, że nieostrożnie weszła na śliski grunt, więc czym prędzej zmieniła temat.
– Gdybyś, Eminencjo, zechciał mnie hojniej wpierać… nie żyję na odpowiedniej stopie…
– A królowa?
– Królowej nie ośmielę się prosić.
Kardynał pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Oczywiście, hrabino. Hojniej będę cię wspierał, bo twoja znajomość ars amandi [3] absolutnie zasługuje na to.


– Przyjacielu, zachciej nam dopomóc – ozwał się hrabia de La Motte [4] do pana Rétaux [5]
, który to miał spryt niebywały do podrabiania dokumentów.
– Czego oczekujesz, przyjacielu?
– Będziesz korespondował z panem kardynałem de Rohan jako Maria Antonina.
– O! To ciekawe. Mam nadzieję, że nie za darmo?
– Ależ oczywiście! Za hojnym wynagrodzeniem!


Hrabina de La Motte z trudem maskowanym niepokojem wpatrywała się w twarz kardynała, ten zaś zagłębiony w lekturze listu, który mu dostarczyła wprost mienił się na twarzy z wrażenia, jakie na nim wywarł.
– Spójrz, hrabino, na podpis.
– Marie Antoinette de France. Nieostrożna! Ja bym się, panie kardynale, nie podpisała!
– Dla mnie to cudowne. Tym podpisem złożyła swoją reputacje w moje ręce…


A potem takich liścików było więcej. Namiętnych, pełnych słów, które dawały więcej niż nadzieję…


Hrabia Cagliostro, ongi kochanek pani de La Motte, ale też – ponoć – przyjaciel kardynała de Rohan, który, jak i on sam był masonem i okultystą, a którego skubał na poważne kwoty ucząc go tajników magii, myślał… pocierał skronie palcami i natężał umysł. Wreszcie plasnął otwartą dłonią w czoło i zawołał:
– Ależ tak! Tak! Tylko ona! Nikt inny!
Napisał kilka słów na kartce papieru, złożył ją, zapieczętował zadzwonił na lokaja i wydał dyspozycję, iżby list został co prędzej doręczony umyślnym pani Jeanne de Valois-Saint-Rémy, hrabinie de La Motte, albowiem comte był akurat poza Paryżem.


Marie Nicole Leguay d’Oliva [6] , zwana małą królową, ze względu na jej uderzające podobieństwo do Marii Antoniny, urocza dziewczyna licząca sobie lat dwadzieścia cztery, a mieszkająca przy rue du Jour w Wersalu, spacerując, przypadkiem natknęła się na przystojnego szlachcica. Uwiodły go jego gładkie słówka, szarmancja, wytworny styl… Wcześniej z nikim takim nie miała do czynienia. Prócz pozycji społecznej i urody posiadał jeszcze jedną dobrą cechę – nie był skąpy. Następne kilka spotkań już nie było przypadkowe… została jego kochanką.
– Posłuchaj Marie, musisz się zobaczyć z pewną wysoko postawioną damą…
– Po co?
– Ona ci wszystko objaśni.
Hrabia nie dodał, że chodziło o jego żonę…


Marie Nicole Leguay d’Oliva z uwagą słuchała słów pani de La Motte.
– Czy wszystko dobrze zapamiętałaś?
– Tak pani, wszystko.


Sierpniowy zmierzch roku 1784… park wersalski… Alejką wiodącą w głąb uroczego Gaju Wenus z jednej strony zbliżał się książę-kardynał de Rohan, z drugiej hrabina de La Motte w towarzystwie damy odzianej w suknię, którą duchowny już wcześniej widywał na królowej. Dama miała twarz zakrytą czarnym, ale przejrzystym niczym mgiełka woalem, dlatego z rysów twarzy, mimo iż nieco zamazanych przez zmrok i zasłonę można było rozpoznać Marię Antoninę. Dama, wyciągając w kierunku mężczyzny różę szepnęła:
– Przeszłość pójdzie w niepamięć…
– Dość! Nadchodzą szwagierki Najjaśniejszej Pani! Uchodźmy stąd!
Oszołomiony de Rohan został sam. Powoli się odwrócił i podążył drogą, którą tutaj przybył.


Monsieur Le Cardinal! Wybacz, że wczorajsze spotkanie trwało ledwo chwilkę, ufamy, że było ono pierwsze, a nie jedyne. Ufamy także, iż pocieszyła cię słodka woń róży.

Marie Antoinette de France. W Luwrze, 12 Augustusa 1784.
Kardynał ucałował liścik i rozmarzył się.
Pani de la Motte chrząknęła raz i drugi.
– Proszę wybaczyć, hrabino. I co dalej? Jakże pani mniema? Czy ziści się moje marzenie?
– Chyba pożądanie, Eminencjo.
– Nie, hrabino, bo teraz to już miłość, więc marzenie…
Dama wzruszyła ramionami.
– Radziłabym kontynuować.
– Czyli?
– Pomóc w czymś Najjaśniejszej Pani, wesprzeć ją, a prędzej nadejdzie chwila, w której ją posiądziesz.
– Lecz powiedz, w czym mógłbym usłużyć uroczej Marie Antoinette.
– Zdradziła mi się z pewnym pragnieniem. Upewnię się, czy dobrze je zrozumiałam, bo takiej pewności nie mam, i dopiero wówczas poinformuje o tym pana, kardynale.
– Pamiętaj jednak iżem dość niecierpliwy!
– Ba! Cierpliwość jest cnotą bogów. A pan się przecie ma za boga, chyba się nie mylę? – roześmiała się perliście. Kardynał zmilczał ten żarcik, chociaż w duchu musiał przyznać, iż hrabina trafiła w sedno.


– Pani hrabino… – zagaił Charles Auguste Boehmer jeden z królewskich jubilerów, podczas gdy drugi z nich, Paul Bassange, stał milcząc w pewnym oddaleniu.
– Śmiało, panie Boehmer, śmiało – z ust pani de La Motte, od jakiegoś już czasu kochanki kardynała de Rohan, biskupa Strasburga i dalekiej kuzynki króla, padły słowa zachęty.
– Taak… nieobca ci jest zapewne wiedza, pani, iż ongiś nieboszczyk król Ludwik XV obstalował u nas nadzwyczajny naszyjnik dla Madame du Barry – jednakowoż ów wielki monarcha zmarł rok po obstalunku, a przed jego ukończeniem. Zakupiwszy brylanty – a było ich aż sześćset czterdzieści siedem – wydaliśmy wszystko cośmy posiadali i zostaliśmy z zaledwie paroma sou w sakiewkach. Podejmowaliśmy próby sprzedania naszyjnika Ludwikowi XVI – niestety, bezskuteczne… I tak oto posiadamy niebywały majątek w
brylantach, lecz w rzeczywistości jesteśmy nędzarzami.
– Sprzedajcież go zatem komu innemu – hrabina udawała, że nie zrozumiała, o co jubilerom chodzi.
– Cóż… próbowaliśmy… wszędzie gdzie można… zawsze bez powodzenia… Cena klejnotu odstrasza wszystkie koronowane głowy, a zniżyć jej nie możemy, bo ledwie pokrywa ona koszt materiałów użytych na naszyjnik, bo naszej pracy już weń nie wliczamy…
– No dobrze, rozumiem, ale co ja mam do tego?
– Hrabino, w Paryżu się mówi, że jesteś blisko Najjaśniejszej Pani i masz na nią pewien wpływ.
– Tak mówią? – zapytała z lekkim zakłopotaniem w głosie pani de La Motte, która aby dodać sobie powagi sama od dawna takie plotki rozsiewała.
– Właśnie. Dlatego pomyśleliśmy, że gdybyś zechciała się wstawić za nami… szepnąć Marii Antoninie do ucha… że choćby na raty… na kilka rat… bo co inaczej poczniemy? Ludwik XV nas tym zamówieniem zrujnował.

Hrabina milczała i dopiero po dłuższej chwili wstała i żegnając jubilerów niezbyt pewnym głosem powiedziała:
– Oczywiście, zapytam.


– Posłuchaj, co mi się dziś przydarzyło rzekła hrabina do swego męża Nicolasa de La Motte i opowiedziała mu o spotkaniu z Boehmerem i Bassangem.
– O! Toż to nadzwyczajna dla nas okazja – rzekł mąż.
– Niby. Ale cóż z tego? Może byłaby to okazja, iżby cokolwiek uskubać dla siebie, ale… przecie ani ja nie znam królowej, ani ona mnie!
– I cóż z tego? Znasz małą królową i to wystarczy – hrabia chytrze się uśmiechnął. – Już raz spisała się znakomicie. Dzięki niej strumień złota płynie z sakiewki kardynała do twojej, ale tu jest większe wyzwanie.
– Jakże?
– Posłuchaj zatem. Jak już rzekłem – jest okazja, niebywała okazja, jaka się już nigdy może nie powtórzyć…
A potem pochyliwszy się ku żonie długo jej coś objaśniał.
Zakończył zaś słowami:
– Czyż nie jest to znakomity plan? I popatrz, na poczekaniu go wymyśliłem!
– Istotnie, znakomity! A ty jesteś geniuszem, hrabio! – zawołała dama a oczy błyszczały jej z podniecenia.


– A zatem panowie, królowa łaskawie zgodziła się zakupić naszyjnik, lecz w grę nie wchodzi zapłata jednorazowa, lecz w częściach.
– Rozumiemy, ale to jest milion sześćset tysięcy liwrów [7] , więc możemy przystać najwyżej na cztery raty – zgodził się pan Bassange.
– Niechże tak będzie. I jeszcze jedno. Najjaśniejsza Pani chce dokonać zakupu bez wiedzy króla, zatem prosi o najwyższą dyskrecję.
– Nie rozumiemy?…
– Ktoś dokona zakupu w jej imieniu.
– Kto taki?
– Kardynał de Rohan.
– Osobliwe – mruknął pan Boehmer.
– Być może, ale dziwniejsze rzeczy działy się pod słońcem.
Hrabina, oglądając wspaniały naszyjnik, głośno przełykała ślinę i przez czas jakiś się zastanawiała.
– Którego dzisiaj mamy?
– 28 grudnia.
– Sądzę, że na sfinalizowanie transakcji wystarczy mi miesiąc, może kilka dni dłużej.


– Mistrzu – pan de Rohan z niepokojem, ale i z nadzieją wpatrywał się w usta hrabiego di Cagliostro. – Mistrzu, a jakie jest twoje zdanie, w kwestii brylantowej kolii?
– Cóż… Eminencjo, oczyma duszy ujrzałem, iż dzięki temu uczynkowi być może zyskasz absolutnie wyjątkową, unikalną wręcz przyjaźń królowej! Ba! Dzięki temu uczynkowi możesz spodziewać się najwyższych zaszczytów. A już na pewno znajdziesz się na ustach całej Francji! I poza Francją także!


Jubilerzy królewscy podsunęli kardynałowi do podpisu cztery kwity dłużne, każdy opiewający na kwotę czterystu tysięcy liwrów. Podpisał je machinalnie.
Pan Boehmer schował kwity i podał ozdobne puzdro. Kardynał zerknął do środka i oniemiał z zachwytu na widok naszyjnika. A potem pożegnał się i udał do siebie…


– A teraz niechaj Wasza Eminencja skreśli kilka słów do królowej.
Hrabina de La Motte podała duchownemu przybory do pisania.
Nim jeszcze zdążył odłożyć pióro, dało się słyszeć kołatanie do drzwi. Hrabina, otwarłszy, wpuściła do środka lokaja w liberii Marii Antoniny.
Książę-biskup de Rohan ujrzawszy na posłańcu barwy królowej uradował się bardzo. Wszak to był już ostateczny dowód na to, że droga do łoża władczyni Francji stoi przed nim otworem. Lokaj z rąk kardynała wziął najpierw list przezeń napisany, potem wydobył z puzdra brylantową kolię, owinął ją w kawałek miękkiego weluru i jedno i drugie starannie ukrył w wewnętrznej kieszeni na piersiach. Oddał puste pudło księciu, skinął głową i wyszedł. Naiwny kardynał nie wiedział tylko jednego, że nie był to prawdziwy lokaj, lecz kawaler Rétaux de Villette przebrany za niego…
Dzień 1 lutego 1785 spowił gęsty, smolisty mrok nocy, która rozpostarła się nad Wersalem… i nad głowami uczestników spisku… bo niestety nie tylko nad głową kardynała…


I wybuchł skandal! Gdy z początkiem sierpnia panowie Boehmer i Bassange jęli się dopominać uiszczenia pierwszej raty należności, koronkowa – zda się – intryga spruła się w mgnieniu oka. Poszczególni jej aktorzy wpadli w tarapaty.
Kardynała aresztowano w dniu 15 sierpnia 1785 roku, gdy przybył do wersalskiej kaplicy królewskiej, by odprawić uroczystą mszę.
W dalszej kolejności zostali pozbawieni wolności hrabina de La Motte, Cagliostro, a na końcu udająca Marię Antoninę Marie Nicole Leguay d’Oliva.
Hrabia de La Motte oraz fałszerz listów mających uchodzić za napisane ręką władczyni kawaler Rétaux de Villette czmychnęli za granicę, pierwszy do Anglii, drugi natomiast do Szwajcarii…
A potem? Marie Nicole sąd uniewinnił, jako nieświadomą niczego niewinną ofiarę spisku.
Kary uniknął także kardynał – wszak był to bliski krewny króla, więc nie mogło być inaczej. Musiał jednakowoż spłacić wartość skryptów dłużnych, które własną ręką podpisał, dając się wyprowadzić w pole. Cagliostro po półrocznym pobycie w Bastylii został uwolniony od kary i zmuszony do opuszczenia Francji.
Naszyjnik, z którego pan de La Motte powyłupywał kamienie aby je pojedynczo sprzedawać przestał istnieć.
Jedyną osobą, która na tym naprawdę poniosła niewyrażalną wprost stratę i krzywdę jednocześnie była królowa… bo jeśli uznano, iż kardynał mógł uwierzyć w sfałszowane listy, chociaż fałszerstwo było tak nieudolne, że podpisywano je nawet nie jej nazwiskiem, bo przecie nie brzmiało ono Marie Antoinette de France, ale Marie Antoinette de Lorraine, to najwyraźniej miał powody sądzić, że mogły one wyjść spod pióra królowej. A zatem? Mając nadzieję na intymne zbliżenie jakby wskazywał na nią palcem ze słowami:
„Uwierzywszy, że to królowa, najwyraźniej miałem podstawy sądzić, że jest do czegoś podobnego zdolna. Czyż nie?”
Ludzie ocenili wynik procesu jako zatuszowanie nieprzyjemnej sprawy, a wydany werdykt sfabrykowany tak, aby ocalić reputację królowej. Uniewinnienie de Rohana odczytano wręcz jako dowód, iż został ohydnie wykorzystany, a potem zdradzony przez Marię Antoninę. A to, że dowody świadczyły za królową, a przeciwko kardynałowi? Cóż… tym było gorzej dla dowodów! Ostatecznie więc kardynał wyszedł z tego oskubany finansowo, z opinią niewinnego naiwnego bałwana, królowa zaś, choć Bogu ducha winna z opinią nieuczciwej, niewiernej ladacznicy…I lud Francji jej tego nie zapomniał…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]
Jeanne de Valois-Saint-Rémy, hrabina de La Motte (1756-1791).
[2]Kardynał Louis-René-Édouard, książę de Rohan, biskup Strasburga (1734-1803).
[3]Sztuka kochania. (łac.).

[4]Marc-Antoine Nicolas de la Motte (1755-1831).
[5]Louis Marc Antoine Rétaux de Villette (1754-1797) znany fałszerz dokumentów.
[6]1761-1789.
[7]Około 52 000 000 PLN (w czerwcu 2019 r.).

Tuman krwawej mgły (3) – Francuskie drogi i dróżki . Andrzej Juliusz Sarwa.

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (3)
(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Korespondencja

Najdrożsi Rodzice moi! Z panem markizem de

La Fayette, amerykańskim generałem i bohaterem, na dobre wróciłem do Europy dosłużywszy się w

Nowym Świecie pułkownikowskich epoletów.
– Popatrz ty duszko! – zawołał przepełnionym dumą głosem hrabia Białecki. – Nasz Staś dosłużył się pułkownikowskiej rangi, a takie było z niego ladaco!
– Czytajże dalej, czytaj! – hrabina, usłyszawszy pierwsze zdanie, z wrażenia aż dostała wypieków na twarzy.
– Dobrze już, dobrze – pan Białecki odchrząknął i kontynuował lekturę:
Wróciwszy tedy, zamieszkałem za namową pana markiza, w Paryżu, gdzie nas fetowano niebywale. Trochę chwały pana markizowej spłynęło i na mnie, bo wszystkim
opowiadał, jaki to byłem dzielny i jakem się zasłużył dla amerykańskiej wojny wyzwoleńczej, którą to złośliwcy zowią rewolucją, albo li też i buntem przeciw od Boga
danemu monarsze. Ale mniejsza o to.
Cały dwór podziwiał markiza, a i mnie, jakom już rzekł wcześniej, niejako przy okazji. Nawet sama królowa Maria Austriaczka[1] zaszczyciła mnie łaskawym słowem!
Tak więc – jakem wyżej nadmienił – mieszkam w Paryżu i zgodnie z zapewnieniami mojego protektora pana de La Fayette, zrobię wojskową karierę. Oczywiście,
jeśli się sprawdzą jego słowa, odniosę zapewne i sukces towarzyszki, a dzięki zasobności sakiewki nie będę się musiał przed nikim zginać, ani też nikogo o jakieś
szczególne względy prosić. Ergo – rysuje mi się raczej dobra przyszłość.
Byłbym szczęśliwy mieć Was, Najdrożsi Rodzice moi tutaj, przy sobie, abyście Wy się mogli cieszyć mną, a ja Wami. Czy zechcecie? Wasza wola. Na wszelki,
jednakowoż wypadek, zleciłem gruntowny remont twojego Ojcze starego domu przy rue de la Tannerie. Potrwa to około trzech-czterech miesięcy, bo po tylu latach,
gdy stał opustoszały, popadł w lekką ruinę, ale jak zapewniają renowatorzy nie jest jednak najgorzej i odzyska on dawny blask jak też i świetność.
Będą więc czekać na was wygodne apartamenta i kochający syn, który wdzięcznym Wam będzie za rychłą odpowiedź.
Pozostawajcie w zdrowiu!

Wasz zawsze
Staś.

W Paryżu dnia 9 Decembra, A.D. 1786
Hrabia skończył i spojrzał pytająco na żonę.
– Serce mi się rwie, do tego światła moich oczu, ale i obawiam się cokolwiek…
– I czegóż to, moja duszko? Wszak twój prześladowca, Ludwik XV już dawno zamknął oczy. Zresztą, gdyby nawet i nie, to gdzieżby cię tam pamiętał. Na tyle
panien, które się przez jego łoże przewinęło!
– Ale przecie nie brak innych, którzy mogą mnie pamiętać, mieć o mnie tę niedobrą wiedzę, a przecie za nic w świecie nie chciałabym zaszkodzić naszemu
Stasiowi!
– Napiszmy zatem do twego wuja, kawaleraVincenta de Bonald, aby zasięgnął języka w sprawie owych osób, na które byśmy nie chcieli się natknąć. – Kogo konkretnie masz na myśli? Wymieńże te nazwiska panie mężu. Ciekawam, czy to te same, które i mnie na myśl przychodzą.
– Hrabia de Saint-Germain, pan Casanova, pani Angélique de Grollée, markiz de Thibouville, markiza d’Urfé, markiza de Valbelle, hrabina d’Adhémar no wreszcie i pokojowa Adrienn. To chyba wszyscy? Czy tak?
Pani Białecka skinęła głową.
– Tak, to chyba rzeczywiście wszyscy.
– Zatem nie ma na co czekać! Zabieram się za pisanie listów! – zadzwonił na lokaja. – A dawaj tu papier, pióro, inkaust!
Gdy skończył pisać, poskładał listy, nakapał laku i odcisnął w nim sygnet ze swoim herbem.


Panie Hrabio!
Z największą skrupulatnością spełniłem prośbę, którą skierował Pan wraz z moją siostrzenicą, a Pańską Małżonką, ażeby się wywiedzieć jak najwięcej o osobach, które Pan Hrabia raczył wymienić w swoim do mnie liście. Zatem śpieszę donieść, iż hrabia de Saint-Germain po wyjeździe z Paryża, zagrożony aresztowaniem w roku 1760, gdzieś przepadł, później zaś pojawiły się pogłoski, iż zmarło mu się w lutym 1784 roku w którymś z
niemieckich krajów, chociaż nie brak takich, którzy gotowi są przysiąc, iż widzieli go po tym terminie i że hrabia żyje – tego jednak nie nie udało mi się zgłębić. Pan Casanova znowuż przez wiele lat mieszkał w Polsce, jako i Pan, Panie Hrabio mieszkasz (lecz z zapytania o niego wynika, żeście się nie spotkali), teraz natomiast podobno przebywa w Czechach. Markiz de Thibouville także w roku 1784, wyniszczony rozpustą, również oddał ducha, bodajże w miesiącu czerwcu, w Rouen. Pani Angélique de Grollée jakiś czas temu (jeśli mnie dobrze poinformowano), minionego lata zmarła na syfilis w domu dla obłąkanych w l’Hôtel-Dieu w Lyonie. Markiza d’Urfé zasię opuściła ten padół nader dawno temu, bo w roku 1775. Markiza de Valbelle, hrabina d’Adhémar jako jedyna żyje i to w dobrym zdrowiu i jest damą dworu królowej. Wreszcie pokojowa Adrienn – o niej niczego pewnego się nie dowiedziałem. Ktoś mi tylko napomknął, że najprawdopodobniej wyjechała do Nowego Świata, wyszedłszy wprzódy za mąż za jakiegoś kastylijskiego szlachetkę, ale za tę wiadomość głowy nie dam.
To już by było wszystko w kwestii zleconej mi przez Pana Hrabiego. Miło by mi było ujrzeć Państwa w Paryżu, lecz to przecie ani ode mnie nie zależy, ani też od nikogo innego, jeno od woli Państwa samych.
Pozostaję z wyrazami głębokiego szacunku i należnego poważania ―

Vincent de Bonald

W Paryżu dnia 5 Iuniusa, A.D. 1787
Hrabia skończył i spojrzał pytająco na żonę.
Przez jakiś czas milczała, ale wreszcie rzekła:
– Skoro tak, to nie należy spodziewać się jakowegoś niebezpieczeństwa, chociaż… może być rozmaicie.
– Zatem?
– Zatem… może pojedźmy do Paryża… Ja tak strasznie tęsknię za naszym synkiem…
– I ja także, ja także.


Wicehrabio! Synu!
Rozważyliśmy z Twoją Matką, coś nam zaproponował i chociaż serce nie ciągnie nas do Paryża, to przecie ciągnie do ciebie. Przeto gdy nas tylko uwiadomisz, iż dom przy rue de la Tannerie nadaje się znów do zamieszkania, przybędziemy tam.
Pamiętaj, żeś naszym jedynym szczęściem na tym smutnym świecie, zatem dbaj o siebie i bezmyślnie nie narażaj się na niebezpieczeństwa czy to utraty życia, czy to utraty duszy.
Bywaj zatem i do zobaczenia wrychle!

Ojciec

W Sendomirzu dnia 5 Augustusa, A.D. 1787
Hrabia, odczytawszy małżonce to, co napisał, złożył kartę i zapieczętował.
Hrabina westchnęła głęboko, bo chociaż często nocami jawił się jej Paryż w sennych marzeniach, to przecie przez te wszystkie długie lata głęboko wrosła w sandomierską ziemię i smutno się jej zrobiło na myśl, że trzeba ją będzie opuścić. Czy na zawsze? Czy na jakiś czas? Któż to mógł zawczasu odgadnąć?
Ruszyli w drogę…

=-====================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

[1]Marie-Antoinette de Habsbourg-Lorraine, czyli Maria Antonia Josepha Johanna de Lorraine (1755-1793), żona Ludwika XVI,
królowa Francji.

Tuman krwawej mgły (2) – Francuskie drogi i dróżki . Andrzej Juliusz Sarwa.

Andrzej Juliusz Sarwa

Tuman krwawej mgły (2)

(fragment powieści)

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

Francuskie drogi i dróżki

Diana, niegdyś

Joana Estefania,

była bardzo zmęczona. Tak zmęczona, że chwilami nie umiała się opanować i przymykając oczy przysypiała. Ale nie
mogła sobie pozwolić, żeby już się udać na spoczynek. Czekała bowiem na ważnego klienta, na kogoś od kogo można się było spodziewać przyzwoitszych
pieniędzy za wróżbę, niż te parę sou od biedaków z miast, miasteczek i wsi, w których się zatrzymywali ze swoją trupą, wędrując francuskimi drogami i dróżkami.
W końcu jednak przegrała walkę z samą sobą i usnęła na dobre.
Drgnęła gwałtownie i obudziła się. Jak długo spała? Nie mogła się zorientować, ale chyba wystarczająco, by odrobinę odzyskać siły i jasność umysłu.
Otwarła oczy i uniosła głowę. Stał przed nią młody i dość szczupły mężczyzna o twarzy raczej pospolitej, szerokim czole, zaróżowionych policzkach, oczach
zielonych, regularnych brwiach, nosie prostym o rozdętych skrzydełkach, ustach dość pełnych i zaokrąglonym podbródku. Uszu nie można było ocenić, dlatego że
prawie poza połowę skrywała je jasna peruka. Szyi także nie mogła zobaczyć, bowiem osłaniał ją biały halsztuk. Przybysz ubrany był na czarno jak typowy
prowincjonalny adwokat.
Nim się odezwał zdążyła bacznie zlustrować jego na poły niewinną i naiwną, a na poły nad wiek poważną twarz. I nie wiedzieć dlaczego poczuła jak ogarnia ją
paniczny lęk.
– Mademoiselle – powiedział przybysz, kłaniając się sztywno. – Mademoiselle, co prawda ja w takie rzeczy nie wierzę, bo przecie to zabobon, ale z czystej ciekawości
chciałem spotkać się twarzą w twarz z kimś, kto cieszy się sławą osoby celnej w swych osądach i rzekomo trafnie przewidującą mające nastąpić zdarzenia. Uważam, że
nie ma w tym żadnej magii, a nadzwyczajna spostrzegawczość i trafność wyciąganych z tego wniosków. Chociaż… kto tego do końca może być pewny?…
– Pan mi pochlebia, monsieur.
– Ależ!… powtarzam tylko to, com zasłyszał u innych.
– Dziękuję.
Diana wyciągnęła ku przybyszowi ręce:
– Proszę podać mi prawą dłoń.
Spełnił to polecenie nieco się ociągając, jakby się bał, że to, co zaraz usłyszy w jakiś sposób zdeterminuje jego dalsze życie, los…
Diana dotknęła miękkiej, jakby zbyt miękkiej, zbyt delikatnej jak na mężczyznę dłoni przybysza i odruchowo ją ze wstrętem wypuściła, ale po ułamku sekundy
znów ją ujęła i przy blasku łojówki bacznie się wpatrywała w gmatwaninę linii rysujących się na jej powierzchni.
Trwało to zaledwie parę chwil, nie dłużej niż minutę, półtorej. Następny i następny zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Milczała.
– Nic nie mówisz, mademoiselle?
– Wybacz panie. Nie wiem co mam ci rzec…
– Wszystko, co ci się tam uroiło w twojej pięknej główce.
– Monsieur… monsieur… widzę nimb nad twoją głową, ale jakiś dziwny to nimb – więcej w nim mroku niż blasku. Paryż… tak… tam zamieszkasz… Francja na
twojej łasce i niełasce… przed tobą kroczy groza, a za tobą strach… krew… twoje ręce całe we krwi – odepchnęła jego dłoń z obrzydzeniem i trwogą… Twoje życie
będzie plagą dla Francji… śmierć cię dosięgnie w kwiecie wieku, a uraduje ona wielu… bardzo, bardzo wielu…
Mężczyzna nie mógł pojąć co znaczą te słowa, to zachowanie. Jeśli dziewczyna nie była szalona, jeśli jednak umiejętność zaglądnięcia poza zasłonę i zerknięcie w
przyszłość to jednak nie zabobon?
– Kończmy. Ile za te brednie?
Potrząsnęła gwałtownie głową, a na jej twarzy znów odmalowało się przerażenie.
– Nic, nic. Nie wezmę od was, panie, ani sou. Nie, nie! Bywajcie! Zostawcie mnie! Idźcie już, panie, idźcie!
– Nie pojmuję. Zapłacę tyle ile zwykle bierzesz.
– Od pana, monsieur – nic. Proszę, niech pan już idzie…
– Jak sobie życzysz, mademoiselle – wzruszył ramionami. – Gdybyś jednak kiedykolwiek potrzebowała pomocy, a ja mógłbym ci jej udzielić, to nie zawahaj się o
nią poprosić. Nazywam się Maximilien de Robespierre [1]. Jestem adwokatem. Zapamiętasz?
– Zapiszę sobie.
– O! Ty umiesz pisać?
– A jakże.
– Osobliwe.
– Więcej jest rzeczy osobliwych na tym podłym świecie, niż się panu może wydawać. Proszę już mnie zostawić samą.
Robespierre skinął głową na pożegnanie i wyszedł.


Diana wślizgnęła się do wozu.
– Mateo – potrząsnęła mężczyznę za ramię. Ale ten ani drgnął, a jedynie przestał chrapać. – Mateo! –
szarpała go dotąd, aż wreszcie otworzył oczy i usiadł na posłaniu.
– Co się stało.
– Zaprzęgaj, natychmiast zaprzęgaj i ruszajmy jak najdalej od tego miejsca.
– Teraz? W nocy? Co się stało?
– Był tu straszny człowiek. Boje się…
– Jaki człowiek, kto? Groził ci? Nam groził?
– Adwokat. Tak o sobie mówił. Przyszedł po wróżbę. Przeraził mnie.
– Czym?
– Nie wiem, nie wiem.
– ¡Lárgate de aquí![2] – zawołał rozzłoszczony mężczyzna.

Ale dziewczyna nie odpuszczała. Dopóty szarpała Matea, aż w końcu wstał, obudził resztę trupy, zaprzęgli
konie i ruszyli w dalszą drogę.
O świcie Arras zostało daleko w tyle.
Mateo gwałtownie rozbudzony trzymając lejce usiłował się zdrzemnąć, ale mu się to nie udawało – był
całkiem wybity ze snu. Jął tedy rozmyślać nad niełatwym życiem, nad biedą, która szarpiąc lud, szarpała
także ich. Komu bowiem były w głowie figle, występy czy błazeństwa, jeśli z niepomiernym trudem
zdobywali codzienną skąpą porcję chleba? Jedynie Diana jeszcze jako tako zarabiała i po prawdzie to ona
utrzymywała rozsypującą się trupę. Po wróżbę przychodziło bowiem jeszcze sporo osób, z których każda

spodziewała się usłyszeć obietnicę poprawy losu już, za chwilę… ale choć wszyscy mieli nadzieję, iż rok
1787 będzie wreszcie rokiem sytości, to jednak nie okazywał się takim.
Mateo przez jakiś czas zastanawiał się nad tym, czy dobrze zrobił, że się skierował ku Paryżowi, że może
lepiej byłoby ruszyć do Lille, a potem może do Gandawy?
Ostatecznie machnął ręką, skręcił w leśny dukt, zatrzymał konie, a sam wyciągnąwszy się na trawie obok
wozu przymknął oczy i odpoczywał czekając, kiedy reszta pasażerów bryki się ocknie.

[1]1758-1794.
[2]Zjeżdżaj stąd! (hiszp.).

Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html