O śrubce od zegarka oraz gilotynie.
Mirosław Dakowski
Syn – minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku – pisał Cyprian Kamil optymistycznie w Vade mecum.
Ja próbuję coś niecoś z moich przygód życiowych opowiedzieć wnukom, ale niewiele je to interesuje. Spiszę więc, bo może jakiś prawnuk zechce jednak przeczytać.
Moja ukochana ciocia, Janina Baudouin de Courtenay mieszkała w latach wczesnych 70-tych zeszłego wieku na ulicy Stalowej, 6 lub 8. Mieszkali z bratem, który był inżynierem mechanikiem. Był bardzo uzdolnionym wynalazcą. On to m. inn. zaprojektował i zbudował żurawie, które umożliwiły czy ułatwiły budowę Pałacu Kultury im. Józefa Stalina. Potem latami procesował się, by uzyskać za to zapłatę.
U nas na strychu była jego duralowa ciupaga, bo bardzo lubił chodzić po Tatrach, ale nie lubił się schylać. Więc w rurce ciupagi wywiercił dwie dziurki, na dole i na górze, dolną wstawiał do potoku, a górną wypijał wodę. Również na strychu jeszcze niedawno leżała jako ozdoba jego kotwica do łódki, motorówki, którą z pół roku spawał i budował w ich mieszkaniu na drugim piętrze. O tej sprawie za chwilę.
Ale najpierw o rozwiązaniu kłopotów z gazem, bo tam na Stalowej ciśnienie gazu było bardzo małe. Wiadomo – socjalizm. Więc wujek zaadaptował suszarkę do włosów w ten sposób, że włączył ją do rury gazowej i Ciocia miała i w kuchni i w łazience duże, właściwe ciśnienie gazu. Kiedyś jednak pojechała na dwa tygodnie na „wczasy pracownicze” nad morze. Po powrocie zauważyła, że brat, a właściwie ciało brata leży w wannie z wodą, bo może tydzień wcześniej włączył tę pompkę do gazu, ale jakoś zapomniał o zapaleniu samego gazu.
Wrócę jednak do wcześniejszej budowy motorówki. Miała ona około 5 m długości i ważyła na pewno ponad tonę. Gdy wreszcie po paru miesiącach walenia młotem i spawania, ku udręce swojej siostry, motorówkę zbudował, okazało się, że nie przewidział jak z tego mieszkania na drugim piętrze ją zwodować na Wisłę. Dla wynalazcy jednak nic trudnego. Rozwalił ścianę i sprowadzonym dźwigiem spuścił tę motorówkę na podwórze. Dalsze losy motorówki nie są mi znane.
Ale pozostała jeszcze ogromna kupa gruzu w mieszkaniu. Więc wyrzucał, chyba szuflą, ten gruz przez wybitą ścianę. Miał jednak na ręce zegarek, a wtedy zegarki były mechaniczne, więc miały śrubkę do codziennego nakręcania, i te śrubka mu wpadła w stos gruzu. Dzielny a uparty budowniczy siadł sobie na stołeczku i powoli, systematycznie wyrzucał kolejne kawałki gruzu wiedząc przecież, że wreszcie trafi na tę śrubkę. I rzeczywiście: po paru dniach takiego starannego oglądania każdego wyrzucanego kawałka krzyknął triumfalnie: mam tę cholerę! I odruchowo wyrzucił ją, tak jak poprzednie tysiące kawałków gruzu, przez dziurę w ścianie.
Syn cioci Janki, Janek Grzegorzewski zarządzał na początku lat 80-tych jakąś małą drukarenką na zapleczu redakcji Szpilek, przy ulicy Nowy Świat na rogu Placu Trzech Krzyży. Oczywiście wszystkie drukarnie były pod ścisłą kontrolą, raczej inwigilacją ubecji. Bywałem u niego rzadko, by się nie dekonspirować, ale czasem gdy ubecja zgarnęła nasze, tj. Wydawnictwa albo tygodnika Wola blachy, to wpadałem do niego by zrobić blachy awaryjne. Naświetlone blachy – to matryce do druku płaskiego.
Spytał mnie kiedyś: A czy nie potrzebujesz przypadkiem gilotyny do papieru? Ależ tak, odpowiedziałem.
Janek był jednym z najmłodszych uczestników Powstania Warszawskiego. Miał wtedy 13 czy 14 lat. Był celnym CKM-istą. Po ” wyzwoleniu” oczywiście dalej konspirował. Gdy go w 1946, a może już w 45 złapali, dostał chłopaczyna 3 KS-y [ KS – to kara śmierci] i w sumie 169 lat więzienia. Matka dała gdzie trzeba garść szlachetnych kamieni, jakichś resztek klejnotów rodowych – i syna wypuszczono.
Więc gdy w lutym czy marcu 1981 zaproponował mi gilotynę, z radością przyjąłem propozycję. Jego przyjaciel z Powstania był dyrektorem wielkiej firmy blisko Filharmonii. Pojechaliśmy więc do niego, z ogromną przyjemnością kazał przynieść i dał nam wyciągniętą z magazynu gilotynę. Pojeździliśmy trochę samochodem Janka, by sprawdzić czy nie ma ogona, i wreszcie gdzieś przy parku na dole Książęcej przerzuciliśmy gilotynę do mojego samochodu i pojechałem do Anina. Po paru miesiącach musieliśmy na dzień czy dwa oddać gilotynę właścicielom, bo potrzebna była do inwentaryzacji, czy remanentu. Po tych dniach, również z wielką ostrożnością zabrałem gilotynę do dalszej pracy.
Gilotyna wtedy służyła przy obcinaniu książek w cichym domku na Jelonkach. Przy odbiorze obciętych już książek właściciel mimochodem powiedział, że ostatnio nad Jelonkami latał systematycznie, w te i wewte jakiś mały samolot. Przyjąłem to do wiadomości. Gilotynę przywiozłem do Międzylesia, gdzie Andrzej P. miał domek, a 200 m dalej warsztat ślusarski. Po paru tygodniach zawiadomił mnie, że przy ich domu na ulicy Czarnołęckiej ustawia się samochód, w którym kolejne pary zmieniają się co 8 godzin [24 na 24] . Oczywiście przestał w warsztacie obcinać egzemplarze kolejnej książki. Parki w samochodach więc z nudów się gziły. Jednak w tym samym czasie nad Międzylesiem zaczął latać w te i wewte helikopter. Andrzej przerwał więc zupełnie obcinanie książek i z zainteresowaniem patrzył na latający wciąż helikopter.
Na wszelki wypadek to miejsce uśpiłem, a ponieważ noże gilotyny się już stępiły, przewiozłem do Instytutu Fizyki na Hożej, gdzie zaprzyjaźnieni mechanicy zajęli się ostrzeniem. Następnego dnia przychodzi do mnie trochę wzburzony kierownik warsztatów i pyta czy ta gilotyna jest na tranzystorach? Odpowiadam że oczywiście nie. Więc triumfująco wyciąga z kieszeni fartucha jakąś elektronikę i 4 duże baterie; wtedy te duże miały średnicę chyba 3,5 centymetra. Były to jednak baterie litowe, ukryte w ramie.
Opowiadam Jankowi G. tę przygodę – wściekł się. Pytam, bo niepokoję się, czym mu to grozi. Roześmiał się i pokazał wielką, świeżą szramę na głowie. Ne boim se, mam rakowinu – zacytował dowcip niby czeski. Zmarł rzeczywiście niedługo po tym.
Wtedy było sporo „nadziewanych” przesyłek, szczególnie drukarek, offsetów ze Szwecji. Przesyłał, za pieniądze zebrane patriotycznie na Zachodzie, Szechter czy Michnik, pisujący również w Kulturze Giedroycia. Koordynował te transporty Komitet Solidarności z Brukseli, całkowicie opanowany przez SB.
Oczywiście gilotynę oczyściliśmy i dalej pracowała z pożytkiem. W Centralnych Warsztatach Doświadczalnych w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku zrobiliśmy pięć kopii tej gilotyny – dla innych. Dyrektorem był tam po zamianie UB na SB „Paznokietek” Przeździak, kapitan UB ze Szczecina. Jego wcześniejszą specjalnością było wbijanie więźniem zardzewiałych gwoździ pod paznokcie.
Potem był wice-dyrektorem [administracyjnym, na szczęście] Zjednoczonego Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej. Tam moja żona Małgorzata uczyła go francuskiego. Robił doskonałe dżemy pomarańczowe.
Na początku lat 90-tych z rozczuleniem zobaczyłem jedną z moich gilotyn na wystawie “podziemia” w Krakowie.
Przyjaciel elektronik w Świerku, Maciek, rozszyfrował tę elektronikę. Był to nadajnik na częstotliwości 200 kilkanaście megaherców, który nadawał sygnały tylko wtedy, kiedy gilotyna była używana. Nic więc dziwnego, że parki w samochodzie w Międzylesiu się nudziły, bo oczywiście kiedy Andrzej ich [je?] obserwował, to nie obcinał książek. Ostrzeżenie i schemat nadajnika opublikowałem w kilku pisemkach podziemnych, a oryginał przesłałem do Muzeum Podziemia w Centrali Solidarności Mazowsze. Oczywiście nie wiedzieliśmy wtedy, że Zbyszek Bujak i jego ekipa – to agenci.
Wcześniej kupiłem czteroletniemu synkowi Mikołajowi w New Yorku czołg, którym można było sterować przy pomocy joysticka na drucie. Zwykłe bateryjki, te kupne, starczały synkowi na dzień zabawy. Gdy włożyłem jednak baterie znalezione w gilotynie, bawił się tym czołgiem około roku. Pokazałem potem w sklepie specjalistycznym, w Paryżu, a może we Frankfurcie tę baterię, pytając czy mają podobne. Okazało się że nigdy takiej wielkiej litowej nie widzieli ani o niej nie słyszeli. A ubecja już takie używała. Był to szczyt postępu.
Teraz na podobnych jeżdżą samochody.