Demokratyczne łamańce (głowy)
Jerzy Karwelis dziennikzarazy/demokratyczne-lamance
22 września, wpis nr 1298
Obiecałem sobie, że się dzisiejszym tematem zajmę i tak zrobię, mimo wzmożenia powodziowego. Ja wiem, że powódź to jest temat, który przykrywa wszystko, ale – moim zdaniem – oprócz poszkodowanych to jednak kwestia trochę zastępcza. Dla reszty. Albo staje się on pożywką do wojen plemiennych, albo do wojowania ekologicznego. Jest też aspekt prostej ludzkiej solidarności z ofiarami i to przykrywa wszystko. W sumie – merytoryki jak najmniej, bo w końcu, jak do czegoś ma a tą powodzią dojść, to wstają Katoni i mówią, że nie czas. Przypomina to czasy kowidowe, gdy jak ktoś wychodził i pytał co się dzieje i dlaczego tak, gdzie odpowiedzialność za miotanie się od ściany do ściany, to wyłaził wtedy na medialną beczkę jeden z drugim i gadał, że to nie czas, bo trzeba szyć maseczki i zaganiać histeryzowane stadko do szczepionkowej zagrody.
I z tym będzie tak samo, z tą powodzią. Teraz to albo plemiennie, albo, jak się już znajdzie winnych prawdziwych – to nie czas. I będzie jak z kowidem, że odkładany rachunek krzywd nigdy się nie ziści. Pójdzie w zapomnienie, winni ukryją się w cieniu kolejnych przykrywek medialnych, tak by zejść ze zwichrowanych celowników najęto-przejętych mediów. A więc, trzymając kciuki za mój ukochany Dolny Śląsk, dziś wrócę do obiecanego tematu.
Aha – jeszcze jedna dygresja. Pamiętajmy, że takie kataklizmy to powód nie tylko do ukrycia ich winnych, ale i do załatwienia wielu spraw. Kiedy szum wody na ulicach polskich miast zagłusza cierpliwą pracę nad rzeczami niewidocznymi lub potajemne wprowadzanie z przytupem rzeczy dotąd nieakceptowalnych. To jest jak z kowidem, jak z wojną – lud znajduje się w boju codziennym, tylko gdzieś tam w zaciszach gabinetów spotykają się nieformalni, acz rzeczywiści decydenci i deliberują: fronty walczą, ale pomyślmy do przodu – co będzie za kilka miesięcy i jak się ustawić? A gdy to się wszystko skończy i gdy zluzowani żołnierze (wypuszczeni z oddziałów kowidowych – niepotrzebne skreślić) wychodzą, by na ulicach całować się z dziewczynami, spoglądając w nową przyszłość, która tylko naiwnym wydaje się, że dopiero zacznie się kształtować w ramach jakiejś „nowej normalności” ta już jest dawno ustalona, łącznie z fazami jej implementacji. Tak i teraz będzie z jedną rzeczą, o której tu napiszę, a którą powódź tak ładnie przykryje, że nawet nie zobaczymy, jak nasza żaba praworządności nie tyle się ugotuje w tym akwarium, co się utopi w powodziowym bagnie.
Chodzi o to, że Unia sobie załatwi, iż proces odbudowy po powodzi będzie już prowadzony wedle zasady, że jak mamy, my z Unii, dać kasę (dać! – pożyczyć!) na odbudowę po klęsce, to tylko jeśli to będzie remont „na zielono”. Tak samo było z kowidem – czy ktoś pamięta, że tu się zadłużyliśmy za poduszczeniem Unii, by się „odbudować” po pandemii, a wszystko poszło na zielone łady i tęczową rozpustę? Tak i będzie z powodzią i praworządnością. Fala zmyje wszelkie wątpliwości, zaś błoto przykryje niecne intencje. A więc po tych inwokacjach – do dzieła.
Od demokracji do praworządności
Przypomnieć należy, że wojującym hasłem obecnej władzy, kiedy tam skrobała misę w ławach opozycji była praworządność. Co prawda najpierw spróbowano z hasłem demokratyzacji. PiS-owski rząd z 2015 roku jeszcze nie zdążył się sformować, a już do Brukseli popłynęła wieść skrzydlata, że on jest niedemokratyczny. Zasmucono się tam nad tym wszystkim, z troską wysłano kilku emisariuszy, pióra zachodnie zaskrzypiały na kartach niezależnych mediów, zaś u nas powstała kolejna emanacja „infrastruktury” protestu, głównie skupiona wokół KOD-u, czyli Komitetu Obrony Demokracji.
Tak, stare to czasy, ale wielu walczyło na ulicach w ramach tej ideologii. W jej pokraczności zawierały się ziarna przyszłego jej upadku. No, bo cóż to jest, tam ta demokracja, że ją bronić trzeba? Który rząd, dodajmy – wybrany demokratycznie, czyli przez większość – jest demokratyczny, a który nie? Ideolo niedemokratyczności świeżo wybranego rządu było bardzo płynne. Zasadzało się głównie na hipokryzji, gdyż nieświęci puryści demokracji sami wiele mieli za uszami. Ja osobiście uważam demokrację za ustrój fatalny, za którego jedyną zaletę mogę przyjąć bezproblemowe przekazywanie władzy. Ale niewiele więcej. A tu – w przypadku takich KOD-ów – mieliśmy do czynienia z dekonstrukcją tej zasady. Wynik wyborczy zakwestionowano bowiem w dzień po karnawale demokracji, jakim są wybory. A więc, jeżeli lud mający się za demokratyczny zakwestionował swoją zasadę, to należy uznać, że traktowana jest ona taktycznie, czyli jak wygrają nie nasi, to jest zagrożenie demokracji, zaś jak my, to suweren się prawnie odezwał i rządzi większość, c’nie?
Wątek ten jest lekko podgrzewany i dzisiaj, odłożony na boczną półkę jest używany wtedy, kiedy trzeba PiS-owi wypomnieć, że wynik wynikiem, ale został on uzyskany nieuczciwie. Należy przypomnieć, że zwycięski rok 2015 był dla PiS-u pierwszym rokiem powstania ruchu kontroli wyborów. Do tej pory prawicowaci skarżyli się na cuda nad urną, teraz – chyba po raz pierwszy i… ostatni – odrobili lekcje. Podzieliło się Polską na najdrobniejsze fragmenty wyborcze, czyli na komisje, zebrało się do nich i dopasowało tysiące ochotników, poduczyło ordynacji i wstawiło jako mężów zaufania oraz członków komisji. A więc PiS zadbał tak o ich uczciwość, że strona przegrana, która odpuściła sobie masową kontrolę wyborów oskarżała Kaczorów, że ci tą masowością byli tak wszechobecni, że sami mogli… skręcić wybory w każdą ze stron. Odgrzewanie tematu niedemokratyczności wyborów polega na tym, że obecna władza zarzuca, że PiS wpływał na wybory posiadając stronnicze media publiczne i transferował kasę publiczną na mniej lub bardziej maskowaną kampanię wyborczą.
Wielkie mi mecyje! Przecież tak robi każda władza. Robi, robiła i będzie robić. Cały system połączenia ordynacji wyborczej i finansowania partii politycznych istnieje w III RP ponad podziałami. To dorobek dealu przy Okrągłym Stole, który z jednej strony emuluje aktywność polityczną sztuczną, acz gwałtowną wojną plemienną, z drugiej strony jest zabetonowany po to, by się nie pojawił żaden trzeci. I zarzucanie jednej strony, że ta druga akurat wygrała w tym biegu dwóch zawodników jest hipokryzją. Najśmieszniej potwierdził to ostatnio opozycyjny PiS, który – przy wyliczeniach ile to publicznych poszło na kampanię PiS-u, kiedy PKW zakwestionowała jego sprawozdanie i obcięła dotację – nie bronił się, że nie nakradł, tylko przedstawił wyliczenia, że na to samo PO ukradła parę miliardów więcej. Proceder się potwierdził ponad podziałami, a naród tego nie zauważył, od dawna przekonany, że inaczej być nie może, uważając to za normalny stan polskiej… demokracji.
Dlaczego po 2015 roku z demokracją padło i przeniesiono się na praworządność? No, bo to było zbyt złożone. Lud kojarzył demokrację z rządami większości, ale skoro suweren się pomylił, to akcenty trzeba było przenieść gdzie indziej. Po początkowych bełkotliwych argumentach, że: „Hitlera też wybrała większość” (co jest bzdurą manipulacji), zaczęto slalomować z subtelnościami demokracji. Że to wcale nie chodzi o większość (w latach 2007-2015 kiedy rządziła PO wystarczył argument – „trzeba było wygrać wybory”), tylko chodzi o trzy rzeczy: że demokracja to przestrzeganie demokratycznych procedur (tu kłania się późniejsza walka o obecnie porzuconą Konstytucję), że demokracja to utrzymywanie demokratycznych instytucji (tu boje o Trybunał Konstytucyjny i inne instytucje), oraz bardziej oralne niż uliczne walki o trójpodział władzy, czyli rozdzielenie co do niezależności trzech emanacji państwa: władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, przy jednoczesnym kontrolowaniu rozrostu jednej przez pozostałe dwie, systemem checks and balances.
Podmianka
A więc z takim tłumaczeniem demokracji było pod górkę, bo to zawiłe, niemierzalne, skomplikowane, inteligenckie. Walka o demokratyzację, instytucje i praworządność miały swoje personifikacje instytucjonalne. Jako się rzekło były to Konstytucja, Trybunał Konstytucyjny i cały system sądowniczy. Z tego wszystkiego została tylko praworządność i protesty przesiadły się na nią, pozostawiając z niezapłaconymi fakturami za demokrację szefa KOD-u. Na pełnej petardzie wjechała ona, praworządność, demokracja jako temat mętny została odłożona na później. W Polsce doszło do unio-europejskiego testu pały praworządności. To, że temat był sztucznie wywołany, by dogiąć PiS jest już jasne dla każdego, kto dziś widzi „praworządność” Tuska i milczenie Unii. To już banał. Ale Unia zrobiła pokazuchę. Dla innych krajów. Widzicie – mamy na was pozatraktatowego bata i popatrzcie się na Polskę, jeśli chcielibyście szumieć. Bo w traktatach nic nie ma o wtrącaniu się w krajowy system sprawiedliwości, ale jest napisane na pierwszych stronach traktatowych mętne stwierdzenie, że Unia to związek państw praworządnych. A więc, ergo, znaczy się, kto nie jest praworządny to nie to, że kasy nie dostanie z funduszy, ale nie wiadomo czy on tam w ogóle do tej Unii należeć może.
A cóż to jest ta praworządność? A któż to wie? Nawet – okazało się – jak się zgodzimy co do którejś z jej definicji, to wcale nie oznacza, że będzie się ją – w Unii – stosować równo do wszystkich członków. Na końcu bowiem jesteśmy poddani nie tyle zapisom, co… kulturowemu traktowaniu naszego zapóźnienia przez światły Zachód. Dlatego właśnie, i tak to się tłumaczy expresis verbis, taki sam system, np. powoływania sędziów w Polsce i Hiszpanii czy Niemczech to nie ten sam system. W krajach Zachodu politycy mogą mieć nawet znacznie większy wpływ na powoływanie sędziów niż w Polsce, ale to Polska będzie za to karana. Czemu? Ano dlatego, że u nas jest inna, znaczy się niższa kultura prawna. Tak, i mówi nam to państwo, które tak naprawdę powstało dopiero za Bismarcka, mówi się to do państwa, które pierwsze w Europie miało konstytucję, uprawiało demokrację na poziomie, który na tyle osłabił jego konstrukcję, że autorytaryzm sąsiadów pozbawił je niepodległości. I teraz ci potomkowie autorytarnych systemów dynastycznych uczą nas „większej kultury prawnej”, ci potomkowie totalitaryzmów i krwawych rewolucji.
A więc padło na praworządność. To miał być sztandar, pod którym skupi się i naród, i uwaga międzynarodowej, równie kołysanej, społeczności. No, bo któż przeciw praworządności, no któż? Zwłaszcza społeczność zachodnia się zaniepokoiła. Pamiętam w 2016 roku, kiedy odwiedził mnie Hugo i Ulrike z Niemiec, byli oni Polską szczerze zaniepokojeni. Wiedzieli o rządach i reformach systemu sprawiedliwości PiS-u tyle co z niemieckiej prasy, czyli nic. I nie pytali mnie jak to u was jest, tylko się niepokoili. Oni wiedzieli jak u nas jest, napominali, gadali bzdury, byli postraszeni jak dzieci Żelaznym Wilkiem. Tłumaczyli mi na czym polega praworządność nawet nie wiedząc jak działa u nich ich tam system, nie wiedząc jak u nas działał i jak miałby działać, gdyby się tu PiS-owi udało. I tak było z całą resztą Zachodu: gdzieś tam jakieś postkomunistyczne prymitywy poszły do podstawówki demokracji, rozrabiają na przerwach, chcemy ich przytulić, nie znają subtelności uprawianej przez nas latami (?) materii. Możemy im też posłużyć doświadczeniem, ostrzegając, a właściwie hamując ich demokratyczne zapędy, bo to przecież my wiemy jak łatwo uwieść większościowego suwerena populizmem, a już tym bardziej – dyktaturą.
A więc w skrócie – mordy w kubeł: słuchać się tam starszych i mądrzejszych.
Hipokryzja trzech filarów
I tak jechalim, jechalim, aż zajechalim. Władza pod tymi hasłami przeszła w ręce nowej władzy i okazało, że ten akt był o wiele ważniejszy niż sytuacyjnie okazało się traktowana praworządność. Bo nowa władza wysadziła podstawy swej legitymacji wyborczej w powietrze. I okazało się, że ku uciesze swego elektoratu. Co daje nam poważne podejrzenia, że taktyczne potraktowanie byłych świętości to nie tylko strategiczny wymysł aspirujących do nowej władzy, ale cały ich tam lud wyborczy od początku puszczał do siebie oko: praworządność… tiaaaa, oczywiście ale chodzi o to w sumie by ***** ***. A czy to się go jebnie praworządnością, demokracją, gospodarką, kulturą, aborcją czy tęczowością, to już wszystko jedno. Wszystkie wartości i syfy na pokład. Kto będzie tam patrzył jakimi pakułami zatyka się dziury w tonącym po PiS-ie okręcie? Może to być wszystko. Ale to nie wszystko jedno – dla państwa.
No, bo popatrzmy. Jak by brać na poważnie deklaracje o innej niż większościowa podstawie demokracji, to wychodzą nam złamane trzy filary. Pierwszy – że chodzi o procedury, by się ich jednak trzymać. Wymyślone one są – teoretycznie – po to, by obowiązywały bez względu na kolor panującej władzy. Są gwarancją nieprzekraczalnych przez władzę podstawowych wolności obywatelskich. Ich źródło znajduje się w konstytucji. Pal już nawet licho, że – w Polsce – ułomnej. Ale nawet ta polska słaba konstytucja, pełna dziur i niedopowiedzeń przeszkadza władzy. Zwłaszcza tej. Tusk stosuje ją, tak jak ją rozumie, wstawia ustawy, a właściwie rządzi uchwałami Sejmu, bo ustawy uchyliłby mu Trybunał Konstytucyjny, albo zawetował prezydent. A więc dzisiejsza władza porusza się nie łamiąc konstytucję, ale działając poza nią. Trybunał nie ma czego odrzucić, Duda – zawetować. Jedziemy gdzieś obok, a… Europa milczy. To, co się u nas odwala, z cichą akceptacją Brukseli, a właściwie Berlina, pokazuje nie tylko gdzie elity mają praworządność, ale gdzie mają Polskę. Niech się Polaczkowie pławią w bezprawiu, byleby tam na tronach demokracji siedzieli namiestnicy dbający o niedorozwój potencjalnego europejskiego konkurenta.
Drugi element to instytucje. Co my tu mamy? Cuda, panie, cuda. „Trybunał Przyłębskiej” (a co to za twór konstytucyjny?), „tzw. Sąd Najwyższy”, który jest niewystarczająco legalny by orzekał, ale by zatwierdził zwycięskie dla uśmiechniętych wybory, to już jest legalny w pełni. Pełniący obowiązki Prokuratora Krajowego, nie występujący nigdzie jako instytucja, mianujący innych, ale już wtedy, w świetle „prawa jakie je rozumiemy”, jak najbardziej legalnych. I ci prokuratorzy (i ich sprawy, dodajmy) są uważani za bardziej legalnych, niż jak najbardziej legalnie wybrani sędziowie, nazywani neosędziami, wybrani przez neoKRS, instytucję zakwestionowaną medialnie.
Trójpodział problemu
I po instytucjach wylądowaliśmy na trzecim filarze demokracji. Na praworządności, rozumianej tu jako państwo prawa, z trójpodziałem władzy jako zasadą konstytucyjną. Ja tam, jak już rzekłem, za demokracją nie jestem, a określenie „państwo prawa” przyprawia mnie o dreszcze. Stoi to w konstytucji jak byk, okraszone jeszcze ideą „sprawiedliwości społecznej”. Wszyscy nad tym „państwem prawa” cmokają, a ja nie. No, bo większość myśli, że „państwo prawa” polega na tym, że jest ono, prawo, jakie jest i obowiązuje wszystkich. To tam zawiera się idea równości wobec prawa, kontroli władz, działania dla dobra wspólnego. Ale ja jestem za znanym stwierdzeniem, że „gdy zbiera się parlament to zagrożona jest ludzka własność, wolność i życie”. No bo co zrobić, jeśli taki Sejm jest źródłem prawa, które mamy bezwzględnie w świetle definicji „państwa prawa” przestrzegać, zaś parlament prokuruje prawo niesprawiedliwe? Gnębiące jakieś grupy społeczne, ograbiające obywateli lub narażające ich na utratę zdrowia i życia (vide covid)? Co wtedy – apologeci „państwa prawa”? Jak to się mówi „jak nie boli to powoli”. Że to kogoś tam z was ominie, nie będzie dotyczyło? A co to ma za znaczenie? To przecież demokracja ma być, a nie jakiś darwinizm – kto kogo…
Ale zostawmy już te definicje. Nowa władza zabrała się za trójpodział władzy. Naród, co to ich wybrał albo milczy, albo jacyś niezrównoważeni się cieszą, bo po nas choćby POtop i ***** *** do końca Owsiaka, albo o jeden dzień dłużej. Ostatnio premier ogłosił, że będzie ustawa, która wprowadzi nowy ład w sądownictwie, a właściwie przywróci ład stary, okrągłostołowy. Przypomnę – przy Okrągłym Stole strony uzgodniły, że stan sędziowski jest poza reformami ustrojowymi. Komuniści, którzy nie tyle oddawali władzę, co dopuszczali na jej bardziej niewdzięczne odcinki mianowaną przez siebie podpisami Kiszczaka opozycję nie byli tacy głupi, by dopuszczać systemową możliwość postawienia ich kiedyś przed sądem za grzechy z czasów swego rządzenia. Postanowiono zakonserwować cały stan osobowy na istniejącym poziomie i wprowadzić mechanizmy kooptacyjne przy poszerzaniu składu osobowego sądów. Stary, umoczony stan sędziowski miał sam zadbać o własne interesy, klucze do bezkarności dali im postkomuniści, za co trzeba było im się wywdzięczać w togach ślepotą na lewe oko. Sędziowie starzy wybierali nowych, ale takich co byli wdzięczni bardziej korporacji niż podlegli prawu. I system się kręcił. Do czasu aż przyszedł PiS.
Ten niestety podszedł to tego pod hasłem „kadry są najważniejsze” i raczej – jak każda władza, co to myśli, że będzie rządzić wiecznie – postawił na wymianę ludzi w zepsutym mechanizmie, niż by go trwale naprawić. I tak odbyło się to w atmosferze wewnętrznego kryzysu, bo reformę Ziobry uchylił prezydent Duda (z tego samego obozu, za PO – nie do pomyślenia) i wszystko się rozeszło po kościach. Odbyły się malownicze boje o Trybunał Konstytucyjny, ale najważniejszy dla reformy sądownictwa okazał się sposób powoływania sędziów. Przypomnijmy – sędziów powołuje prezydent na wniosek KRS, co prawda, ale to jego decyzja stwarza sędziego, nie rekomendacja KRS. A więc sposób, w jakim powstaje ciało rekomendujące nie ma tu żadnego związku na ważność decyzji i jej następstwa.
Do tej, przedpisowskiej, pory było jak nakazał Okrągły Stół. Sędziowie mianowali samych siebie, byli w tym poza ozdrowieńczą kontrolą trójpodziału władzy. A trójpodział władzy gwarantuje niezależność każdej z nich, ale – jako się rzekło – kontrolę jej przez pozostałe dwie. A samowybieralność sędziów tej kontroli przeczy. Stan sędziowski daleki był także od samokontroli, nie wytworzył mechanizmów rugowania z zawodu. Można było od wielkiego dzwonu wylecieć za jazdę na fleku, ale nigdy, powtarzam NIGDY, za rażąco stronniczy wyrok. Wyroki tak skonstruowanego systemu osądzania były bowiem poza podejrzeniami, co raz to słyszeliśmy jak ktoś mówi „wyrok jest skandaliczny, ale nie będę go kwestionował”. Stan sędziowski to słyszał i mu się to spodobało, taką bezkarność. PiS chciał to zmienić i wprowadzić kontrolę trójpodziału władzy, odrobił lekcję, ściągną z przepisów Hiszpanii czy Niemiec i upolitycznił sposób powoływania sędziów.
Tu pewna uwaga. Nowa ustawa o KRS wprowadza większy niż dotąd element kontroli parlamentarnej na REKOMENDACJE sędziowskie do prezydenckich nominacji. A więc pomyśli ktoś – no, to jest wpływ na ich niezależność. Niekoniecznie. Sposób powoływania sędziego, to jedna sprawa, zaś jego niezawisłość to całkiem coś innego. Chodzi o to, że – i są tu gwarancje systemowe -, że jak się takiego sędziego powoła (bez względu na sposób) to już się urwał. Nie musi się nikogo słuchać, nawet tego, kto go nominował, bo ten go odwołać nie może. Ale to też był problem, bo taki nieodwoływalny mógłby sobie wtedy dowolnie hasać. I tu wchodzi kwestia Izby Dyscyplinarnej. Ta, pomysłem PiS-u, w ściśle określonych okolicznościach, mogła pozbawić sędziego prawa do wykonywana zawodu. Był to ruch wewnętrzny, środowiska sędziowskiego, miał by być dokonywany w celu obrony wizerunku stanu sędziowskiego i wyjścia z pułapki nierozliczalności. Tu też nie bardzo się udało, gdyż PiS zmieniał sprawę wewnętrznej kontroli sędziów po wielokroć, co okazało się w głównym odbiorze tej zasady, czyli społecznym, niezauważalne.
To jak to zrobić z tym sędziami? Jak się sami rządzą, to źle, jak ich politycy pilnują, to jeszcze gorzej? Co robić? No, wygląda to na nierozwiązywalny dylemat, ale rozwiązanie jest proste i praktykowane. Odpowiedzią jest… suweren. Wystarczy tylko rozdzielić kwestię odwoływania od niezawisłości sędziego. Sędziego powołuje wybrany system, niech będzie, że upolityczniony, ale sędzia, będąc przez całą kadencję niezawisły, podlega po jej upływie kontroli za strony suwerena. Ten może ocenić jak dany sędzia u nich tam w terenie orzekał, czy miał jakieś grzeszki i czy za to ukarać go nieprzedłużeniem mu kadencji, czy odwrotnie – nagrodzić go utrzymując mu kolejną. I tyle. Lud w sumie w masie osądza systemowo obiektywnie, czy dany emanator lokalnej sprawiedliwości działa na rzecz dobra wspólnego czy nie. Nie kolega sędziego, nie lokalny polityk, który z chęcią chciałby mieć u siebie „swojego” sędziego na wymianę świadczeń, ale suweren. Ale my jesteśmy w innej Polsce, jesteśmy w okowach demokracji walczącej.
Kolorowi sędziowie
Właśnie dowiedzieliśmy się z konferencji premiera, ale i ze spotkania ze środowiskiem sędziowskim ale głównie z twittera, że idzie rewolucyjne przyspieszenie. A propos – właśnie: nowy rząd rządzi głównie tiwttami. W Sejmie wieje nudą, może to i dobrze, biorąc pod uwagę jego merytoryczny poziom, nie ma żadnych inicjatyw, a więc rządzi się za pomocą nowych wrzutek, tymczasowych mininarracji, nie ustawami i rozporządzeniami, tylko twittami. Media się na to rzucają chętniej niż na nudne ustawy, jest co cytować, zwłaszcza jak premier wszystko okrasi jak zwykle jakimś kokieteryjnym bon mocikiem. A, że to nie ma żadnej wartości sprawczej, bo to tak nie działa, poza konstytucją, ustawami, Sejmem? A kto powiedział, że nie działa? P.o. Prokuratora Krajowego jest bezprawny, a działa. Media publiczne w likwidacji, z powodów przecież finansowych, a właśnie dostają ze 4 miliardy tym razem wcale nie zabrane z onkologii. Można? Można! A więc dalejże.
Ogłoszono, że wzięto się za pisowskich sędziów. Tak, łatwo ich wydzielić. Przypomnę, że pookrągłostołowej korporacji sędziowskiej ostało się z 2/3 stanu, zaś za PiS-u doszła do sędziowania pozostała 1/3. W końcu przez lat osiem jakoś się tam stan musiał powiększać, studenci studiowali, PiS, z wymienionych wyżej przyczyn, chciał proces wymiany kadr przyspieszyć. Ale, jako się rzekło, Tusk rządzący zabrał się za praworządność na całego, ingerując jako władza wykonawcza w trójpodział władzy. Wykonawcza, bo dzieje się to na poziomie rządowym, wrogie PiS-owi ustawy nie przejdą albo przez „Trybunał Przyłębskiej”, albo przez sito weta prezydenta Dudy. A więc jedziemy na poziomie rządowym, skoro ustawodawczy jest zablokowany tą pieprzoną konstytucją.
A sędziów da się podzielić na naszych i nie naszych. Wystarczy tylko wrócić do wbijanego od lat ludowi wzmożonemu pojęcia neoKRS. Sposób jej obsadzania zmienił, wedle konstytucji, zmieniając ustawę PiS, po to, by jak pisałem wcześniej wyrwać nominacje, a właściwie samonominacje z wyłącznych rąk sędziowskich. Zrobiono to zgodnie z prawem, ale powstał medialny podział na (stary, dobry) KRS i neoKRS, upolityczniony przez tych pisiorów. I powstało pojęcie neosędzia, czyli sędziów powołanych przez straszny neoKRS. Media na nich pluły, sędziowie ze starych nieneokrsowskich nominacji kwestionowali wyroki „neosędziów”, uśmiechnięta Polska na nich wieszała psy, środowiskowy ostracyzm sprowadził ich do roli zdrajców (pytanie tylko czego, sprawiedliwości czy interesów kasty?)
I do tego odwołał się teraz Tusk. Stwierdził on, a stan sędziowski to przyjął na milczącą klatę, że dokona się weryfikacji sędziów, podzieli się ich na kolory. Pytanie – kto dokona takiej selekcji wisi w powietrzu. A odpowiedzi dobrej nie ma. Może to być jak najbardziej upolitycznione ciało, może to być też sam stan sędziowski, który oceni, który z ich „kolegów” popadł w błędy i wypaczenia. Uwaga – nie będzie się oceniać jakości ich wyroków, tylko źródło nominacji, a właściwie – rekomendacji. I wedle tego zakwalifikuje się gości do odpowiedniej barwy.
Będzie jak na skrzyżowaniu, a raczej – ukrzyżowaniu sprawiedliwości. Kolor czerwony – wont z zawodu. Z automatu, nawet chyba bez procedury weryfikacji. Każdy z neosędziów, który aktywnie uczestniczył w tym procederze, był w ciałach awansujących, nominujących – wont, na zawsze i z dyscyplinarką. Żółty kolor jest najgorszy. To tu sędzia, jeśli chce ocalić swą togę sam musi na siebie donieść, pokajać się i obiecać poprawę. Ma to czynić w formule „czynnego żalu”, choć to durnota, gdyż czynny żal jest związany z postępowanie skarbowym, no chyba, że nawrócony sędzia będzie miał zapłacić Polakom jakieś odszkodowanie za lata błędów i wypaczeń. Będzie więc łamanie charakterów, bolszewickie zsucziwanije, wszystko, tylko nie godność sędziowska. Jak zwykle – rewolucyjna mniejszość domaga się doprowadzenia procesu gwałtownych przemian do końca. W realu oznacza to, że rządzącym nie idzie i w miarę osiągania (medialnych jedynie dodajmy) sukcesów będą zaostrzać walkę klasową, wskazując na ultrasów, że ci ich popędzają.
Na końcu są zieloni, co to nie mieli innego wyjścia, tylko przejść przez pisowskie ucho igielne, by w ogóle wystartować na sędziego – tym będzie przebaczone z automatu, tak samo jak z automatu nie będzie wybaczone czerwonym. Będziemy więc mieli kolorowych sędziów i paradoks III RP, który pokazuje, że cały postkomunistyczny aparat sędziowski, który broił nie tylko za komuny, ale i za stanu wojennego wszedł do systemu III RP nietknięty, bez żadnych weryfikacji, w zwartym szeregu i z ustrojowymi papierami na nieodwoływalność i teraz ci sami sędziowie będą sądzić już nie obywateli, ale adeptów uczelni w wolnej Polsce, tylko z tego powodu, że rekomendowały ich na sędziów ciała powołane w czasach rządów partii, która próbowała wyzbyć się wreszcie tej zeszłowiecznej schedy.
Chichot historii
To chichot historii, że takie cuda z praworządnością wyczyniają ci, którzy za jej „obronę” dostali od suwerena władzę. Jak widać praworządność przez wszystkie siły traktowana jest jako systemowa zawalidroga na drodze sprawczości władzy wykonawczej. Jak próbowałem tego dowieść tutaj jest to systemowy trend władzy, bez względu na jej kolor i pochodzenie. Ale dziś, kiedy mistrzowie praworządności, w biały dzień, na głos zaprzeczają wartościom, które w rękach naiwnych głosujących doprowadziły ich do rządzenia, kiedy ci wychędożeni sami temu biją brawo widać, że całe te opary demokracji, instytucji stojących na straży, gwarancji obywatelskich to bajeczki dla naiwnych. Jak widać coraz mniej naiwnych.
A jak już zabraknie nawet złudzeń, to pozostanie już tylko nieme przyzwolenie na nagą siłę władzy. W nadziei, że siła ta może ominie, a może wyciągnie rękę. Nie na zgodę, ale by chętnych przyłączyć do ciemiężących, bo tylko to będzie gwarancją, że się samemu nie będzie ciemiężonym. Czekają nas kolorowe sądy, choć, znając leniwą sprawczość Tuska do budowania i instynktowny talent do burzenia wiem, że skończy się to na niczym. Nawet gdyby taka ustawa-kolorowanka przeszła przez parlament, to i tak albo to wywali Trybunał Konstytucyjny, albo zawetuje prezydent. A więc to raczej pokaz tego, co będzie jak przyszły prezydent będzie z tych uśmiechniętych i układ się domknie. Będą kolorowe sądy. Teraz to tylko deklaracja, straszenie obecnych sędziów, że będą poddani trybunałom i żeby, już teraz, się pilnowali. I co, apologeci trójpodziału władzy? Podoba się takie zastraszanie władzy sądowniczej przez władzę wykonawczą? PiS to przy tym pikuś, pan Pikuś. Tusk gra va banque, tak wysoko, że moczy przede wszystkim swoje otoczenie. I to otoczenie będzie bronić nie tyle jego, nie tyle ideolo, które doprowadziło do tej sytuacji, nawet nie będzie ***** ***. Będzie już bronić własnej władzy, by samemu, w razie przegranej nie pójść śladami prawa nowej władzy, która podostrzy to co powyczyniał obecnie Tusk, z kolei po swojemu stosując prawo „jak je rozumie”. Będzie więc to nie walka o władzę, ale o wolność. Polski już przy tym nie będzie, będzie tylko polityka jako strach o własne de.
A nad tym wszystkim polatywać będzie wyniosłe milczenie hipokryzji sędziów. Reprezentantów ostoi Rzeczpospolitej, jak można przeczytać na budynku warszawskiego sądu.
Napisał Jerzy Karwelis
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.