Niemiecko-izraelska gra pamięcią. A Polskę reprezentują zdrajcy i bęcwały.

Niemiecko-izraelska gra pamięcią

Wpis Yad Vashem pojawił się dokładnie w momencie, gdy w Polsce wrócił impuls społeczny wokół reparacji wojennych, niedługo po wypowiedzi ambasadora Niemiec podważającej sens polskich roszczeń. Sformułowanie, że „Polska była pierwszym krajem, w którym Żydów zmuszono do noszenia opasek”, nie było przypadkowym skrótem. Nie dopisano, że chodzi o teren okupowany przez Niemców, nie wskazano sprawcy, pozostawiono samą nazwę kraju, co w naturalny sposób zaciera różnicę między ofiarą a niemieckim aparatem przemocy.

To komunikat, który wpisuje się w układ interesów, w którym Niemcy chcą zamknięcia sprawy reparacji, a Izrael broni powojennych rozliczeń, z których wyszedł dobrze dzięki wieloletnim umowom z RFN.

Yad Vashem pracują najwybitniejsi badacze [chercheurs -tj. poszukiwacze md] Holokaustu, dlatego nie wierzę, że taki brak precyzji był wynikiem zwykłej nieuwagi. Specjaliści tej klasy musieli przewidywać, jakie skojarzenia wywoła zdanie „w Polsce”, podane bez wskazania sprawców i bez zaznaczenia, że chodzi o kraj okupowany. Wystarczy chwila namysłu, aby zobaczyć, do czego prowadzi taki skrót. Przenosi odpowiedzialność z państwa niemieckiego na miejsce zdarzeń, a w odbiorze międzynarodowym oba te pojęcia zaczynają się zlewać w jedno. Taki mechanizm nie jest nowy, jego najbardziej znanym skutkiem były sformułowania o „polskich obozach śmierci”, które przez lata funkcjonowały w zagranicznych mediach jako wynik skrótu myślowego opartego właśnie na lokalizacji obozów. Równocześnie wpisuje się to w szerszy nurt niemieckiej polityki historycznej, która od dekad zastępuje odpowiedzialność narodową słowem „naziści”, tworząc wrażenie, że bezimienny system zbrodni istniał obok Niemiec, a nie był ich dziełem. W efekcie powstaje skojarzenie, które żyje własnym życiem, niezależnie od tego, kto faktycznie był sprawcą.

Instytut dodał co prawda kolejny wpis, w którym doprecyzował, że „jak zauważyło wielu użytkowników” nakaz noszenia opasek został wydany przez „władze niemieckie”. To jednak nie rozwiązało problemu, bo wcześniejszego wpisu mimo apeli naszych władz nie usunięto i ponownie zabrakło jasnego wskazania, że chodzi o okupowaną Polskę, a nie o kraj, który sam wydawał jakiekolwiek rozporządzenia. Taki dopisek można równie dobrze odczytać tak, jakby „władze niemieckie” wydały rozkaz, a następnie „Polska” go wdrożyła, czyli rozmywanie niemieckiej odpowiedzialności wciąż trwa.

Wczorajsze oświadczenie tylko to potęguje. Yad Vashem stwierdził bowiem, że „pierwszy i kolejny wpis są historycznie prawidłowe”, a ci, którzy „źle je interpretują”, robią to rzekomo „świadomie”. Innymi słowy, odpowiedzialność za nieprecyzyjną komunikację instytutu przerzucono na odbiorców, czyli na Polaków, którym zarzucono „złą wolę”. To reakcja wygodna dla nadawcy, zwłaszcza gdy mowa o wydarzeniach wymagających absolutnej precyzji, a jednocześnie idealnie wpisująca się w niemiecko-izraelskie zbieżności interesów.

Ich źródła tkwią w powojennych rozliczeniach. W 1953 roku Niemcy podpisały z Izraelem porozumienie, na mocy którego przez piętnaście lat wypłacały trzy miliardy marek, a następnie kolejne miliardowe kwoty trafiły do organizacji żydowskich w ramach około trzydziestu odszkodowawczych umów. Problem polega na tym, że Izrael otrzymywał środki również na podstawie kalkulacji obejmujących obywateli II Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego, choć państwo Izrael w czasie wojny nie istniało. Polska istniała, ale została z procesu całkowicie wyłączona. W dodatku owe umowy nie są do dziś jawne. Nikt nie może sprawdzić, jakie dokładnie kategorie strat uwzględniono i czy nie znajdują się w nich świadczenia, które powinny przysługiwać państwu polskiemu. To jest ta niewygodna część historii, która wraca zawsze wtedy, gdy Polska zaczyna mówić o reparacjach, i dokładnie wtedy pojawiają się komunikaty takie jak wpis Yad Vashem.

Niemieckie społeczeństwo jest przekonane, że w pełni rozliczyło się z win. W badaniach socjologicznych widać to bardzo wyraźnie. Niemcy uważają, że swoją część rachunku uregulowali, płacąc Izraelowi odszkodowania, realizując umowy restytucyjne i wypłacając świadczenia organizacjom żydowskim. W ich przekonaniu polityczny i moralny dług został spłacony, a historia zamknięta. Problem w tym, że ten rachunek nigdy nie objął Polski, choć to właśnie na ziemiach II RP poniesiono największe koszty Holokaustu, zginęło sześć milionów obywateli, a materialne i społeczne zniszczenia były nieporównywalnie większe niż w innych krajach. Ten punkt trzeba stawiać jasno, inaczej cała dyskusja staje się fałszywa już na poziomie założeń.

Polskie upominanie się o reparacje uderza jednocześnie w dwa wygodne porządki. Dla Niemiec polski powrót do tematu oznacza ryzyko podważenia skutków porozumienia z 1953 roku, które traktują jako zamykające sprawę. Dla Izraela polskie roszczenia są niewygodne, bo mogłyby uruchomić pytania o to, jakie dokładnie środki zostały po wojnie wypłacone i według jakich kryteriów. W takiej sytuacji pojawiają się głosy, że Polska powinna siedzieć cicho, bo jest krajem rzekomo moralnie dwuznacznym, z „niejawną odpowiedzialnością” i „postawami”, które trzeba jeszcze badać. Takie narracje tworzą fałszywą ramę i utrudniają Polsce formułowanie jakichkolwiek roszczeń. Bo jeśli opinię publiczną nakieruje się na myśl, że „Polska też ma coś na sumieniu”, to każde polskie żądanie wobec Niemiec traci siłę moralną, gdyż rozmycie odpowiedzialności osłabia potencjalne roszczenia.

W tym miejscu zawsze wraca również argument o rzekomym „zrzeczeniu się reparacji”. I tu trzeba sprawę postawić jasno. Polska nigdy nie zrzekła się reparacji we własnym imieniu, bo w 1953 roku nie była państwem suwerennym, zdolnym do podejmowania takich decyzji. Oświadczenie o „zamknięciu reparacji” było jednostronnym komunikatem Moskwy, elementem polityki ZSRR wobec RFN i NRD. Nie było żadnej umowy, żadnego traktatu, żadnego podpisu przedstawicieli Polski, żadnej ratyfikacji. A nawet dokument, na który dziś powołują się obrońcy tej tezy, nie spełniał żadnych wymogów prawa: zgodnie z obowiązującą wtedy Konstytucją akty tej rangi mogła podejmować jedynie Rada Państwa w formie dekretu. Tymczasem ogłoszoną w niedzielny wieczór „uchwałę” miała rzekomo przyjąć Rada Ministrów, organ pozbawiony takich kompetencji. Co więcej, nie opublikowano jej w żadnym dzienniku, nie ma jej w archiwach, protokoły jej nie odnotowują, a Instytut Strat Wojennych nie znalazł nawet śladu, że kiedykolwiek realnie istniała. Powtarzanie dziś tezy o „zrzeczeniu się” jest więc przyjmowaniem radzieckiej narracji, a nie stanu faktycznego.

A prawda jest jeszcze bardziej paradoksalna, bo mimo że sami żadnych reparacji nie otrzymaliśmy, to właśnie Polska ponosiła również koszty. W latach sześćdziesiątych PRL przekazał amerykańskim organizacjom żydowskim osiemdziesiąt milionów dolarów, sumę, która po uwzględnieniu siły nabywczej odpowiada dzisiaj miliardom. Była to ugoda dotycząca mienia prywatnego obywateli II RP pochodzenia żydowskiego, utraconego zarówno w wyniku zniszczeń dokonanych przez Niemców, jak i późniejszej nacjonalizacji. Polska, kraj zrujnowany, spłacała zobowiązania w dolarach. Tymczasem w 1973 roku, po nawiązaniu stosunków z RFN, strona niemiecka odmówiła zwrotu zrabowanych polskich dzieł sztuki, tłumacząc, że „minął trzydziestoletni termin” i mienie „stało się niemieckie”. Dotyczyło to części z ponad 500 tysięcy zarejestrowanych dzieł sztuki zrabowanych z Polski. Kontrast jest uderzający, nic nie dostaliśmy, ale za to sami płaciliśmy, a Niemcy nie zwrócili nawet zagrabionej kultury.

W niemieckiej debacie regularnie pojawiają się głosy i publikacje próbujące przesunąć część win na Polaków, sugerujące współudział, materialne korzyści z Zagłady albo moralną niejednoznaczność. Najnowszym przykładem jest książka „Polscy burmistrzowie i Holokaust”, której berlińska premiera zaplanowana na 25 listopada została w ostatniej chwili odwołana, ale sama publikacja zdążyła już znów fałszywie wprowadzić do obiegu tezę o rzekomym polskim współsprawstwie. Takie narracje nie muszą być rzetelne. Wystarczy, że rozpraszają odpowiedzialność i przesuwają uwagę z niemieckiego państwa sprawcy na polskie terytorium, dokładnie wtedy, gdy Polska mówi o własnych stratach i upomina się o prawa wynikające z prawa międzynarodowego. W takim klimacie samo żądanie reparacji zaczyna wyglądać jak polityczne roszczenie, a nie jak normalne domaganie się sprawiedliwości, co pozwala stronie niemieckiej utrzymywać wygodną tezę, że sprawa jest dawno zamknięta z powodu przedawnienia.

Gdyby sprawa reparacji była zamknięta, Niemcy nie płaciliby Namibii ponad miliarda euro za zbrodnie sprzed stu czternastu lat. W latach 1904–1908 niemiecka armia dokonała na ludach Herero i Nama jednej z pierwszych masowych eksterminacji XX wieku, zginęło około 50–80 tysięcy osób, a obozy, w których ich przetrzymywano, były bezpośrednim prototypem późniejszych obozów koncentracyjnych.

Gdy Namibia zaczęła mówić o reparacjach w latach 2010–2011, Niemcy przez sześć lat unikali użycia samego słowa „reparacje”, próbując zastąpić je określeniami „wsparcie”, „fundusze rozwojowe”, „świadczenia humanitarne”. Dopiero silny nacisk, groźba blokowania niemieckich inwestycji, doprowadził do wypłaty odszkodowań między 1,1 a 1,7 miliarda euro. To przykład bezdyskusyjny, jeśli ktoś chce widzieć długi cień historii, to go widzi.

Gdy ofiarą jest Polska, cień nagle znika, a rachunek moralny przestaje obowiązywać.

Polityka wybielania Niemiec i rozmywania ich odpowiedzialności, wspierana doraźnie przez izraelskie instytucje, działa skutecznie dlatego, że Polska nie ma dziś realnej, spójnej i konsekwentnej polityki pamięci. Reakcja ministra spraw zagranicznych, ograniczona do uprzejmego poproszenia o doprecyzowanie komunikatu, zamiast do natychmiastowego żądania jego usunięcia i pełnego sprostowania, tylko potwierdza tę słabość.

Polska dyplomacja od lat unika konfrontacji z Berlinem i zbyt często dostosowuje ton do bieżących interesów, dlatego nawet w tak kluczowych sprawach reaguje z wyraźnym dystansem i ostrożnością. A gdy państwo odpowiada grzeczną uwagą, a nie stanowczym naciskiem, daje sygnał, że granice tej narracji można przesuwać jeszcze dalej, bo nie spotka się to z żadną realną konsekwencją.