A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym…
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (13)
Przypadek?
Pan Mikołaj nie mógł dojść do siebie. Oto ludzie, za których głowę by położył pod topór, mając ich za dobrych niezwyczajnie, nad przeciętną miarę, uczciwych, miłosiernych, ba! świętych, okazali się fanatykami niewahającymi się doprowadzić kogoś do śmierci w imię swoich wierzeń czy raczeń niezdrowych rojeń, swoich nauk, a może przede wszystkim swojego uporu. Skoro papież mówił – to złe, co głosicie i co robicie, a król owo uznając, karcił, lękając się, żeby owi ludzie nie wstrząsnęli posadami tronu, oni na przekór, powołując się na słowa Pisma, mówiące, że bardziej należy słuchać Boga, niźli ludzi, stawiali tym dwóm władzom i dwóm autorytetom okoniem, powołując się na powagę biskupa Jansena i jego Augustinusa, chociaż autor, konając, oddał to dzieło pod osąd papieża, nie twierdząc bynajmniej, że są tam zawarte niepodważalne prawdy, a on sam jest nieomylny.
Białecki ciągle mając przed oczami zagłodzonego na śmierć Jean-Luca, którego, chociaż był to człek z gminu, szczerze polubił, wpadł najpierw w stan wielkiego wzburzenia i gdyby go pan Bartusz nie hamował i nie powstrzymywał, to kto wie, czego mógłby się był dopuścić, bo ręka go świerzbiła, co i raz kierując się ku rękojeści szpady.
Na wieść o tym, że i rzeczywisty zabójca pokutnika, ojciec Gerberon także odszedł na drugą stronę żywota, nieco wystudził w sobie owe emocje, ale zamiast nich wzięła go we władanie trwoga, beznadzieja i nieopisana boleść duszy.
Święta Wielkiej Nocy, przypadające tego roku w miarę wcześnie, bo 5 i 6 kwietnia, minęły w ponurym nastroju. Pan Zbylut co prawda robił, co mógł, iżby pocieszyć panicza i sprawić by znów stał się on tym samym ciekawym świata beztroskim młodym człowiekiem. Na próżno jednak.
Ostatecznie więc stary szlachciura uznał, że musi poszukać gdzieś wsparcia.
„Księża go pokaleczyli, to niech teraz księża wykurują” – pomyślał, a pomyślawszy tak, przyodział się godnie, z polska: w kontusz, pas słucki, przypasał wierną szablę demeszkę odziedziczoną po naddziadach, nałożył safianowe1 buty i czapkę z czaplim piórem (bo taki to piękny i nietani strój nabył w Krakowie, nim jeszcze opuścili granice Rzeczypospolitej, a stare chodaki i lichą kapotę oddał jakiemuś proszalnemu dziadowi) i ruszył w kierunku domu ojców jezuitów, skąd sprowadził był ongi księdza z Wiatykiem.
Myślał bowiem sobie tak, że „skoro panicz tyle lat życia u jezuitów spędził, to musi im być duchowo bliski, a więc jedynie przez ich przyczynę jest największa szansa, aby go wyciągnąć z drętwoty i czarnej melancholii”.
„Tak czy inaczej” – myślał dalej – „a niech ta! spróbować nie zawadzi, ino jak zgrabnie rzecz całą wyłuszczyć taką marną francuszczyzną, jaką żem posiadł? No nic, pewnie od czasu do czasu po łacinie trzeba będzie coś wtrącić, choć i w niej żem kiepski”?
* * *
– I to już wszystko, coście mi chcieli rzec? – zapytał chudy jezuita o szlachetnych rysach ascetycznej twarzy chudej i bladej. A potem rozłożył wypielęgnowanie arystokratyczne dłonie w geście bezradności – I cóż ja tu wymyślę, cóż wymyślę?…
– To już wy, ojcze na tym lepiej się znacie niźli ja. Szlachcic, bo szlachcic, ale chudopachołek z prowincji…
– Sądzę, iż dobrze by było, aby młodzieniec na jakiś czas opuścił Paryż. A może i do ojczyzny powrócił?
Bartusz pokręcił przecząco głową.
– Oj, wielebny ojcze, z Francji to on przynajmniej na razie nie wyjedzie. Może by zatem ojciec mu coś podpowiedział?
– Ba! Lecz jak? Żeby to na jawny spisek, jaki tu nań zawiązujemy, nie wyglądało? Najbezpieczniej było zorganizować niby to przypadkowe spotkanie po niedzielnej mszy…
– Racja, tyle że panicz tak się teraz znarowił, iż zaniechał chodzenia do kościoła. Nawet w samą Wielkanoc nie był.
– Och, to niedobrze, to bardzo niedobrze. Spróbujcie go jakoś przekonać.
– Spróbuję, lecz za wynik ręczyć nie mogę.
* * *
Przez liczne okna kopuły zbudowanej na planie koła świątyni Notre-Dame-de-l’Assomption2 wpadały całe pęki promieni słonecznych, rozświetlając kościół tak, iż wiernym, którzy uczestniczyli w odprawianej właśnie Sumie, zdawało się, że w jakiś nadnaturalny sposób zostali przeniesieni z szarej codziennej doczesnej rzeczywistości do niebiańskiej krainy.
Mocny i czysty głos celebransa wznosił się i opadał w cudownym gregoriańskim pieniu:
– Gloria in excelsis Deo! Et in terra pax hominibus bonae voluntatis…3
Dymy kadzideł o gęstej słodkawej z cierpkawogorzką nutą woni olibanum, mirry i labdanum4, przyprawiających o zawrót głowy, jasnobłękitnymi kłębami wznosiły się ku sklepieniu świątyni. Dostojnie było i podniośle, aż dusza się rwała ku Stwórcy, ku chwale niebios, ku szczęśliwości, jakiej nikt ni nigdy nie może zażyć na Ziemi…
Mikołaj, który przechodząc przez wielkie drzwi świątyni, żałował, że dał się przymusić panu Zbylutowi, iżby wysłuchać tej niedzielnej mszy, teraz poddał się nastrojowi owego miejsca i tego czasu.
Większą część liturgii przeklęczał w ławce, z twarzą w dłoniach. Nie modlił się jednak, a nawet nie myślał o niczym… Nie czuł podniosłej wzniosłości, jak inni tu współobecni, ale jednak powolutku się wyciszał i w serce wlewał mu się spokój.
Na koniec uświadomił sobie, że znajduje się w kościele poświęconym Matce Najświętszej i zwykła grzeczność by wymagała, iżby chociaż ją zauważyć i jeśli już nie oddać jej czci, to chociaż przywitać, wyszeptał więc słowa powitania z pozdrowienia anielskiego:
– Zdrowaś Maryja, pełna łaski… pełna łaski… tej łaski, której każdy syn pramatki Ewy chciałby zaznać… zdrowaś Maryja… zdrowaś…
* * *
– O! Jakże miło panów spotkać! – jezuita znakomicie udał zdumienie.
– I nam także, czcigodny ojcze, i nam także – pan Bartusz odpowiedział na owo powitanie, jednocześnie porozumiewawczo mrugnąwszy do kapłana.
Ten ostatni udał jednak, iż owego mrugnięcia nie zauważył i z kamienną twarzą rozpoczął rozmowę tak naprawdę o niczym, byle tylko zapoczątkować jakąś konwersację.
Mikołaj raczej się przysłuchiwał, niż brał w niej udział.
W końcu więc jezuita zapytał wprost:
– Cóż to, panie kawalerze? Czyżby zdrowie nie służyło? Choroba jakaś? A może, wnosząc z miny, troska?… Proszę wybaczyć bezpośredniość, lecz gdyśmy spotkali się ostatnim razem… w owych… niemiłych okolicznościach…
– Może raczej tragicznych, ojcze. Niemiłych? Dobre sobie! – dość ostrym tonem ozwał się Mikołaj.
– Wybaczcie, monsieur, niezręczne słowo…
Białecki skinął głową w milczeniu.
– Zatem? Nie chcę być natarczywy…
– A cóż tu do ukrycia? To com zobaczył, co kapłan katolicki może uczynić bliźniemu, wstrząsnęło mną do głębi i do tej pory nijak nie mogę dojść do siebie.
– Taaak – przeciągle ozwał się jezuita. – Taaak… niby… nie zapominaj jednak monsieur, że to janseniści, heretycy…
– Ale ich tutaj, we Francji, w Niderlandach się nie tylko toleruje, ale i wspiera!
– A u was w Polsce, panie kawalerze, nie?
– A u nas, ojcze, nie. Resztki kalwinów, po waszemu hugenotów i arian wymierają. Może i do któregoś z klasztorów ta nauka przeniknęła, lecz jeśli nawet, to mnisi czy mniszki cicho siedzą. Tymczasem to, com tu przeżył – dokładnie naprzeciwko paryskiej katedry, tak mną wstrząsnęło, że choć dni płyną, to ja nie mogę odzyskać spokoju.
– Jeśli byś, panie kawalerze, dozwolił, to może bym na to mógł coś zaradzić?…
– I cóż takiego?
– Abyś się udał do Blois, do Château de Diziers. Tam, mam nadzieję, twojej duszy, twemu serca wróci spokój…
– Cóż takiego jest w owym zamku?
– Osoba, dzięki której będziesz miał szansę na ukojenie i osiągnięcie stanu cudownej duchowej wolności.
– Któż ona, ta osoba?
– To starsza już, pobożna niewiasta, Madame Guyon5.
* * *
– Paniczu, póki żeśmy się bawili w wędrowników świata ciekawych, to nam ta karetka we Włoszech zakupiona wystarczała, a i sami dawaliśmy sobie radę z powożeniem, zaopatrzeniem et cetera. Dla mnie taka praca nie była czymś nadzwyczajnym, a i paniczowi pewnie do głowy nie przychodziło, iż powinno to wyglądać inaczej. Mniemam jednak, iż teraz nadszedł już czas zadbać o powagę, o pozycję, słowem zacząć postępować i zachowywać się nie jak lichy szlachetka, ale możny i wysoko urodzony pan, arystokrata, jak to tutaj mówią.
– Oj, panie Bartuszu, jakiż tam ze mnie arystokrata? Jakiś przedziwny los wyniósł mnie z nędznej lepianki wysoko, ale w sercu wciąż jestem tym samym chłopcem z sandomierskiego przedmieścia, dla którego rarytasem był suchy chleb z mlekiem na śniadanie, a niekraszony krupnik na obiad, bo na kolację częstom się musiał zadowolić garnuszkiem zimnej wody ze studni… Jakiś wir przedziwny zassał moją familię w bezdeń moczaru, aż na koniec mnie – ostatniego z rodu – z jej dna wypluł… i – zawiesił głos – sam nie wiem, kim jestem, czemu tu jestem, co przede mną, los jaki, życie jakie…
– To samo i ja mogę powiedzieć. Tyle że moja familia, w mojej osobie do dna tego trzęsawiska jeszcze stopami nie dotknęła, ale blisko, oj blisko mi już było… Ja jednakowoż myślę, że nie ma co głowy łamać po próżnicy, a podziękowawszy Panu Bogu za te cuda, jakimi nas udarował, żyć, po prostu żyć – nie tylko godnie i godziwie, lecz także i przyzwoicie. Ot co. A na ten czas, na dziś dzień trza nam, paniczu i jakiegoś sługi i porządnej karety i najwykwintniejszej garderoby. A że panicza na to wszystko stać, to wiem, bo się z tym panicz przede mną nie krył, i zdradził mi, jaki jest zamożny.
– Wszak tylko do jakiejś świątobliwej osoby się wybieramy, to i po cóż to wszystko?…
– I cóż z tego? Przecie panicz u niej nie wiedzieć jak długo nie zostanie. Ukoi duszne rozterki, serce wyleczy, uspokoi skołatane nerwy i wróci do świata. I albo tu zostanie, we Francji, a to wtenczas trzeba będzie paniczowi jeszcze przyzwoity dom kupić, choćby i ten, który teraz wynajmujemy, albo wróci w rodzinne strony, wtedy tymczasowo na karecie i przyodziewku można będzie poprzestać.
– Powiem waszmości, że sam jeszcze nie wiem, co dla mnie lepsze. Ani tu, ani w Polsce nikogo nie mam. Sam jestem na tym świecie jak palec. Waszmość mi na razie towarzyszysz, lecz czas szybko płynie i odjedziesz pan do żony…
– Pewnie, że odjadę, ale i cknić mi się będzie za paniczem i żal mi panicza będzie. Polubiłem was bowiem, prawie jak własnego syna, którym mnie – niestety – Pan Bóg nie pobłogosławił. Byłbym spokojniejszy, widząc, że jakoś sobie panicz to życie poukładał.
– To może, panie Bartuszu – krakowskim targiem rzecz załatwimy?
– Czyli?
– Teraz jedźmyż tym, czym mamy, nie zawlekając, a po powrocie zastanowię się co czynić dalej?
– Niechże i tak będzie, w końcu ważniejsze na dzisiaj jest, aby panicz jak najrychlej spokój ducha odzyskał, a reszta… jak Bóg da…
– No właśnie.
* * *
Dzień był pogodny, słoneczny, ciepły. Odkarmione i wypoczęte konie szły równo, niekiedy koła podskakiwały na wybojach, których i doświadczonemu woźnicy nie udawało się ominąć. Pan Bartusz napawał oczy widokiem rozciągającego urokliwego krajobrazu, pan Białecki natomiast odchyliwszy głowę do tyłu i przymknąwszy powieki, zdawał się drzemać, albo dumać nad czymś.
Zbliżało się południe, a właściwie już nadeszło, bo skądś, z daleka uszu podróżnych dobiegł głos kościelnego dzwonu wzywającego do modlitwy ku czci Błogosławionej Dziewicy.
Woźnica okazał się pobożnym człowiekiem i na ich dźwięk, trzasnąwszy z bicza, rozpoczął recytację, a ponieważ był to okres wielkanocny, to nie zaczął odmawiać modlitwy „Anioł Pański”, lecz „Regina Coeli”:
– Reine du ciel, réjouissez-vous, alléluia6.
Polacy, spojrzawszy po sobie, dołączyli się do niego, odpowiadając mu po łacinie:
Quia quem meruisti portare, alleluia. Resurrexit, sicut dixit, alleluia…7
I płynęła owa modlitwa śród pól ciągnących się po obydwu stronach drogi… Ptaki śpiewały po zaroślach, od czasu do czasu zając przekicał w poprzek traktu, białe obłoczki leniwie przesuwały się po lazurowym niebie…
Gdy skończyli, Bogusz powiedział:
– No, skorośmy posilili się na duszy, oddając cześć Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, to może warto by już było pomyśleć o pokrzepieniu ciał? W brzuchu mi bowiem sromotnie burczy, a żołądek domaga się jadła.
A potem zwrócił się swoją kiepską francuszczyzną do woźnicy, którego już na stałe najęli:
– Raymond, czy dobrze znasz ten trakt?
– Owszem, panie.
– A jest tu w pobliżu jakaś przyzwoita oberża?
– Owszem, panie.
– Owszem i owszem. Więcej coś powiedz!
– Jak zatnę konie, to w kwadrans mamy szansę do niej dotrzeć.
– Więc zatnij. Jeśli to tylko kwadrans, to może jakoś wytrzymam.
Kareta nabrała pędu, ale i trzęsła o wiele mocniej niż do tej pory. Lecz owa szybka jazda nie trwała zbyt długo, oto bowiem minąwszy zakręt, Raymond tak ostro ściągnął lejce, że aż konie stanęły dęba.
– Cóż to?! – zaniepokoił się Mikołaj.
– A bo, panie kawalerze, nieomal najechałbym na pojazd, który zatarasował przejazd.
– I czemuż?
– Ano, bo mu koło odpadło.
– A czy można go wyminąć?
– Pewnie można, chociaż wąsko tutaj i trzeba by sporo zręczności.
– A czyjże to pojazd? – zainteresował się Bogusz, jednocześnie wyskakując na drogę.
Na jego widok jakaś młoda dama uchyliła drzwiczki, a wyjrzawszy na zewnątrz, z niekłamaną radością zawołała:
– Oh, mon Dieu!8 Niebo mi pana zesłało! Jakże byłabym wdzięczna za pomoc!
Na te słowa z karety wysiadł i Mikołaj.
I… ledwie zerknął na damę, serce zabiło mu mocniej, a w gardle poczuł ucisk.
– Demoiselle Pauline… – wyszeptał. – Co za zbieg okoliczności!
Dziewczyna przyjrzała mu się bacznie.
– Pan… Nicola?… Istotnie, niezwykły zbieg okoliczności…
Zaczerwieniła się i zmieszała.
– Myślę, demoiselle, że chyba jesteś mi winna kilka słów wyjaśnienia.
– Ja? Panu? A to czemu?
Mikołaj bez słowa sięgnął w zanadrze i wydobywszy starannie złożoną kartkę, podał ją pytającej.
– Oto czemu.
Pauline przebiegła oczami tekst i zarumieniła się jeszcze mocniej.
– To nieporozumienie, panie kawalerze.
– Czy więc ten liścik nie był przeznaczony dla mnie?
Dziewczyna westchnęła.
– Nie wiem, skoro jest pan w jego posiadaniu, to zapewne dla pana… ale jego treść poznałam dopiero przed chwilą…
– Jakże to? Czyż nie zostałem wpierw przez panią zaczepiony?
– Owszem zaczepiłam pana na owym balu, ale w nagłym odruchu, w porywie serca, w porywie nieroztropnej odwagi… Tyle dam wokół zachowywało się – delikatnie mówiąc – nader swobodnie tom i ja, dziewczątko nieopierzone, pomyślała, iż to chyba nic zdrożnego… a znakomite italskie wino jeszcze przydało mi odwagi… Gdym jednak nieco ochłonęła… gdym sobie uświadomiła całą niestosowność swojego zachowania, zawstydziłam się… Wstyd mi i teraz – zaczerwieniała się po samo czoło.
– Więc co z bilecikiem? I tym paryskim adresem. I owym monogram demoiselle?
– Nie umiem tego wytłumaczyć…
– Czyżbyś nie ty go, panno Pauline, pisała?
– Nie. Nie ja. To nie moje pismo, chociaż całkiem udatnie je naśladuje.
– Zatem kto?
– Nie wiem. Wychodząc z balu, wsunął mi go w dłoń marchese di Balletti, twój mentor. Prosząc, bym go przekazała posłańcowi.
– I zgodziłaś się, nie wiedząc, co przekazujesz?
– Byłam oszołomiona, zaskoczona, zatraciłam gdzieś trzeźwy osąd… A posłaniec wyrósł przede mną jak spod ziemi – nieomal natychmiast. Was obydwu jeszcze było widać w drzwiach, jeszcze nie opuściliście salonu. Machinalnie podałam mu więc ten karteluszek… A ów posłaniec w ptasiej masce, budzący grozę, bo przywołujący pamięć o Śmierci Czarnej, jak raptownie się pojawił, tak i raptownie zniknął. I to już wszystko, panie kawalerze.
– Więc to był, z twojej demoiselle, strony tylko taki przelotny kaprys… a tyś mi tak zapadła w serce… Więc już potem nie myślałaś, pani, o mnie?
Nie odpowiedziała.
– Moje imię jednak utkwiło ci w pamięci? To szczególne, rzekłbym nawet, że zadziwiające – Mikołaj nie umiał powstrzymać się od odrobiny złośliwości, smutno się przy tym uśmiechając.
Pauline zawstydzona opuściła głowę.
– Nie wiem, czemu markiz uknuł tę intrygę, ja bym sama z siebie nigdy na coś takiego się nie odważała. Zbrakłoby mi śmiałości, bo to nieobyczajne… ale…
– Co takiego?
– Chociaż kombinacja markiza Ballettiego się nie powiodła, to jednak pewnie mimo jego woli sprawiła, że spotkaliśmy się jednak… i…
– … I że jedno o drugim nie zapomniało…
– Właśnie…
* * *
Gdy oni gawędzili, pan Bartusz ze stangretem oglądali uszkodzoną karetę, a właściwie czterokołową kaleszę zwana tutaj calèche9.
– No niestety. My nie zaradzimy. To zbyt poważne uszkodzenie. Trzeba posłać po pomoc.
Na to odezwała się starsza niewiasta siedząca obok panny Pauline.
– Owo już zrobiłyśmy. Stangret poszedł, a my tu drżymy, czy aby nie napadną na nas jacyś źli ludzie, nie obrabują, albo i nie uczynią czegoś gorszego.
– Panie tylko we dwie? – zdziwił się Mikołaj.
– Ano tak nam wypadło – z westchnieniem odparła Pauline.
– Więc nie możemy dam zostawić samych w szczerym polu!
– Co więc?…
– Przesiądźcie się do naszej karety, a dowieziemy panie bezpiecznie do najbliższej oberży, a może i gdzieś dalej, jeśli nam będzie po drodze.
Starsza dama jednak – słysząc te słowa – bynajmniej się nie uspokoiła.
– Ależ my panów nie znamy…
– Panno Rosalie, poznałam pana Nicolę w Wenecji w bardzo zacnym towarzystwie markiza Ballettiego, którego znów dobrze znała moja świętej pamięci babka…
– To pani markiza nie żyje?! – Mikołaj, zapomniawszy się, wszedł w słowo pannie.
– No cóż, nie żyje…
– Pozwoli pani, demoiselle, że zapytam?…
– O co?
– Czy jej śmierć była powodem, że… że… niedane nam było… tam przy Rue du Cloître-Notre-Dame?
Pauline potwierdziła prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy.
– No dobrze, panie i panowie. Jedźmy już, bo słońce wchodzi w zenit. Nagadacie się ze sobą do woli, ale podczas podróży – zarządził pan Zbylut.
Błyski w mroku
Wtorek 23 czerwca 1711 roku był posępny… Na niebie w prawie idealnym bezruchu wisiały kłęby chmur siwoołowianych rozdęte ponad miarę od wypełniającej je wody, której ciężar z niewyobrażalnym wprost trudem dźwigały. I przyszła chwila, że nie strzymały naporu i otworzyły swoje upusty, a potoki dżdżu chlusnęły na ziemię.
Ciężkie krople niczym żołnierskie werble bębniły o połacie blachy na dachach domów i kościołów, żałośliwie pojękiwały przepełnione wodą rynny, której nie nastarczały wypluwać na ulice. Szybki w oknach drżały i dzwoniły smagane niemiłosiernie biczyskami skręconymi z milionów kropel. Przyginały się gałązki, zwijały i składały w pół liście drzew chłostane strugami nawałnicy, a trawa kładła się pokotem niby zdeptana stopami olbrzymów.
Powoli jednak ów potop jął się przemieniać w siąpawicę, która studziła powoli ziemię, bruk, mury domostw nasączone ciepłem przed godziną jeszcze upalnego letniego dnia.
Nim jednak zegar na wieży ratuszowej wydzwonił trzecią po południu, deszcz ustał, a niebo zaczęło się przecierać… była nadzieja na pogodny wieczór i noc…
A miała to być noc szczególna… Noc proroka Yahya ibn Zakariyya, zwanego przez chrześcijan Janem Chrzcicielem, którego ci ostatni pozbawili pierwszeństwa na rzecz mesziha kdaba – mesjasza kłamliwego – Jezusa, który to zdradził swego mistrza Yahyiję i pozmieniawszy i przeinaczywszy jego nauki, głosił ewangelię fałszywą… prawdziwą przechowali na szczęście jednak mandejczycy… pielęgnując światłość swego oświecenia w ukryciu i tajemnicy na przekór chrześcijańskiemu, wypełzającemu z mroku zaciemnieniu, rozpościerającemu się nad światem całkowicie jawnie… bo dla chrześcijan nic nie miało być zakryte i wszystko widome i nie miało być wtajemniczonych i profanów, ale zrównanie – w Bogu, a nie w świecie – we wszystkim wszystkich istot o ludzkich kształtach, chociaż kształty owe o niczym jeszcze przecie, wedle oświeconych, nie przesądzały… A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym…
Wielu też innych przez stulecia usiłowało przywrócić miejsce należne tajemniczej Światłości jak choćby symonici, manichejczycy, mazdakici… Światłość w ludzkich sercach i umysłach próbowali ocalić druzowie, templariusze, bogomiłowie, katarzy, alumbrados, kabaliści, alchemicy, różokrzyżowcy i wielu, wielu oświeconych… słowem – wszelkich odmian gnostycy10… więc wiedza ta żyła, a teraz miała się umocniona ujawnić… bo wielkimi krokami nadchodził ten czas…
Czas nadchodził. I jakiż to miał być czas? Czas boga Świetlistego… Czas tego, który różne maski przybierał, którego rozmaicie nazywano i rozmaicie czczono – jako egipskiego Atona-Re, greckiego Apollina, hinduskiego Surję, perskiego Mitrę, celtyckiego Lugha, słowiańskiego Swaroga, azteckiego Huitzilopochtli… a z których każdy był personifikacją Światłości i jej nosicielem… a przez to także illuminacji i wiedzy… nie naiwnej wiary, lecz wiedzy racjonalnej i świadomej… Bo był… Słońcem! Nie światłością świata11, jak mówił o sobie Uzurpator, lecz Słońcem samym…
* * *
Markiz Balletti, hrabia Bellamarre de Montferrat na karym ogierze w uprzęży ozdobionej srebrnymi okuciami zmierzał samotnie od brodu na Wiśle znajdującego się naprzeciw miejscowości Kamień – ni to wsi, ni to dalekiego przedmieścia Sandomierza, znajdującego się w niewielkim oddaleniu od tajemniczych Gór Pieprzowych, a właściwie to wręcz ich dotykającego.
Jechał powolutku wzdłuż rzeki, nieśpiesznie, a gdy zrównał się z miastem rozpołożonym na siedmiu wzgórzach, niczym Rzym i stąd polskim Rzymem nazywanym przyglądał mu się bacznie.
Trzy z owych wzgórz, te najważniejsze – Zamkowe, Kolegiackie i Gostomianum usytuowane były względem Wisły niczym trzy gwiazdy Pasa Oriona – Alnitak, Alnilam i Mintaka względem Drogi Mlecznej12, wzgórza owe przez tysiąclecia święte, teraz sprofanowano, wznosząc na każdym z nich chrześcijańską świątynię… Na środkowym, najważniejszym, gdzie niegdyś rósł święty gaj dębowy i znajdowała się wyrocznia taka jak w Dodonie, na dodatek poświęcony Matce Jezusa, której przypisano atrybuty Jutrzenki, nazywając ją Panią świata, niebieską Królową, Panną nad panny, gwiazdą porankową. A także pełną łaski, prześliczną światłości… atrybuty należne komu innemu, a przez nią ukradzione prawowitemu właścicielowi… Balletti pomyślał, że już większego upokorzenia dla Promiennego i tę Jutrzenkę niecącego, nie można było wymyślić… Sprofanowano zresztą cały obszar tego niegdyś świętego miasta, dziś siedliska chrześcijańskich mrocznych zabobonów. Oto bowiem po przeciwległych stronach trzech świętych wzgórz usytuowane były jeszcze dwa – Salve Regina odpowiadająca położeniem Syriuszowi i Mons Sancti Michaeli13 będące w tym odbiciu nieba na ziemi, konkretnie na tej ziemi, Orionem. I te dwa wzniesienia także skalano chrześcijańskimi nazwami, nadając Syriuszowi imię Maryi, Orionowi zaś Michała Archanioła… Dwojga największych wrogów Świetlistego…
Syriusz… boska Izyda – gwiazda gorejąca, gwiazda płomienista, słońce duchowe podtrzymujące istnienie duchowego świata tak, jak słońce na firmamencie istnienie świata fizycznego… Syriusz – siedziba boskich mistrzów ludzkości… Gdy odcięto to miasto od mleka matki Izydy, wtedy pozbawiona pokarmu pradawna duchowość musiała obumrzeć… i obumarła…
Orion… boski Ozyrys – pan miłości i milczenia, łagodny pan śmierci i zmartwychwstania, który powstał z martwych po to, aby ci, którzy byli z nim w jedności przez magiczne rytuały, podczas których wtajemniczano i w obrzędy płodności, dostąpili życia wiecznego…
– Ale to się zmieni… już rychło… rychlej niż można by się spodziewać. Najpierw jednakowoż trzeba owo przeklęte miasto za zdradę starych bogów unicestwić, a cały ten kraj zniszczyć… – mruknął pod nosem sam do siebie. – Miasto niegdyś umiłowane przez Świetlistego, a teraz przez niego bezgranicznie znienawidzone… skazane na zagładę…
Wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i przysiadłszy na zwalonym i na wpół spróchniałym pniu potężnego starego włoskiego orzecha, zerkał od czasu do czasu w kierunku Wisły, jakby stamtąd kogoś oczekiwał.
Koń skubał trawę gęsto poprzetykaną białymi główkami rozkwitłych stokrotek i gdzieniegdzie poznaczoną złocistymi gęstymi koszyczkami kwiatów mniszka, omijając wystające ponad murawę sztywne pędy jaskrów.
Wiślana woda skrzyła się refleksami dogasającego słońca, które po ulewie znów pokazało się na niebie, tak że trudno było wpatrywać się w jej powierzchnię, ale w końcu Balletti zauważył niewielką łódeczkę, która wkrótce miała dobić do tego brzegu, na którym jej oczekiwał.
Słońce dogasało, nieśpiesznie kryjąc się za horyzontem i powoli jęła stygnąć spocona od deszczu ciepła ziemia.
Od rozległych łąk biegnących het, aż do podnóża staromiejskich wzgórz ciągnął wilgotny chłód, niósł się żabi rechot i pojedyncze kumkania.
A potem i to zmilkło i tylko cisza aż parowała z mgieł rozsnutych ponad Wisłą.
Mrok i mgła…
I oto naraz, jakby na dany przez kogoś znak, w niebo wytrysły jęzory ogni i kłęby skier złocistokrwawych. I zgiełk się rozległ ponad pagórami i na nadrzecznych równinach. I gromady ludzi jęły pląsać i skakać przez płomienie. Nie wiedząc nawet, że to dawnym, zapomnianym już bogom, cześć oddają, bogom, których imiona dawno zgasły w ich pamięci… więc dla bogów owych ów obrzęd nie miał wielkiego znaczenia, i niczego nim nie można było wyprosić…
A potem z krzów i zagajników poczęły dobiegać odgłosy miłosnych zapasów i uniesień rozkosznych… co bogów cieszyło już bardziej…
Balletti uśmiechnął się. „A jednak – pomyślał – a jednak nie wszystko stracone. Pozwolimy im zaspokajać żądze do woli i aż do przesytu i to wystarczy. Nawet nie trzeba ich będzie karmić. Spętani niczym wół w kieracie będą krążyć i krążyć, i krążyć, aż pozdychają i staną się łupem robaków”.
– Panie markizie – mężczyzna w uniformie grandmuszkietera14 dotknął ramienia szlachcica. – Panie markizie, pójdźmy.
– Tak, Stanisławie, dobrze… pójdźmy i ledwo widoczną w mroku dróżką ruszyli ku Sandomierzowi. Markiz jechał konno, a jego towarzysz trzymał się uzdy.
Z oddali dobiegł ich głos zegara z farnej dzwonnicy.
Grandmuszkieter liczył uderzenia.
– Jedenasta, panie markizie, przyśpieszmy kroku, aby stanąć na miejscu punktualnie przed północą.
– Przyśpieszmy…
* * *
W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część miasta, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami…
Ściany krypty były umurowane z surowego białego kamiennego ciosu, na którym dało się jeszcze dostrzec ślady narzędzi kamieniarskich.
Na wschodniej ścianie pomieszczenia wisiał niepokojący wizerunek ukazujący dziwną postać. Była to androgyniczna istota mająca jeden tułów, jedną parę nóg i jedną parę rąk, ale dwie głowy, z których prawa należała do mężczyzny, lewa zaś do niewiasty. Z pleców istoty wyrastały potężne błoniaste skrzydła szarej barwy jakby smoka bądź gigantycznego nietoperza. Męska ręka dzierżyła kielich, z którego wychylały się trzy węże z pióropuszami na łbach – każdy innej barwy, lewa zaś jednego węża, którego łeb również przyozdobiony był piórami. Męska część postaci miała szatę barwy purpurowej – jaśniejszą u góry, bardzo zaś ciemną poniżej pasa, niewieścia natomiast białawą, czy może raczej kremową – ciemniejszą u góry jaśniejszą dołem. Istota stała krzepko na ogromnym głazie, z którego wychylały się trzy głowy smoka dzierżące w paszczach zakrwawione strzępy mięsa, z tyłu owej postaci czaił się lew. Od strony żeńskiej widać było pelikana, który karmi pisklęta własną krwią, od męskiej zaś dziwne proste drzewo, którego gałęzie były ułożone na pniu symetrycznie i jednocześnie każda z tych gałęzi była i kwiatem, z kształtu przypominającym kwiat słonecznika, ale i ludzką twarzą zarazem. A wszystkich ich było trzynaście, a każda głowa-kwiat miała dwanaście lub trzynaście płatków – naprzemiennie15.
Przed wizerunkiem, w wielkiej misie miedzianej, płonęła okowita, migocząc błękitnawo. Pochodnia wetknięta w szparę w murze dawała krwawy poblask i budziła niepokojące cienie.
Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodniczyć. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:
– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto sytuacja w tym kraju jest nie do zaakceptowania. Nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Formalnie jest król, który nie rządzi, a faktycznie jest nie-król, bo abdykował, który rządzi.
– Co zatem czynić? – zapytał jeden z uczestników zgromadzenia.
– Sprawić, by ostał się jeden z nich, a drugi z pola ustąpił.
– Który ma zostać, a który ustąpić? Wszak obydwaj są wtajemniczonymi braćmi.
– Sądzę, że winien ponownie legalnie objąć tron August, a Stanisław odejść.
– I czemuż to, bracie?
– Bo August jest nam wygodniejszy i przy nim sprawy postąpią szybciej. To pijak i rozpustnik no i… adept. Stanisław zaś… kto wie?… może by naprawdę kiedyś zechciał panować?… Może jest pyszałkiem i ambicjonerem, ale nie głupcem…
– Zatem?
– Zatem niech każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.
Balletti rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:
– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.
W milczeniu spełniono owo polecenie.
Błękitny dotychczas ogień pożółkł mocno i wysnuł się z niego czarny gryzący dym… od czasu do czasu z owej misy wykwitały krwawe refleksy, niecąc w mroku upiorne błyski.
– Czy każdy wie, co mu poruczono?
– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.
– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.
* * *
12 lipca 1711 roku Turcja wspierająca Polskę przeciw Rosji pokonała w wielkiej bitwie nad Prutem armię tej ostatniej, wymuszając na Rosji podpisanie traktatu, który obligował cara do wycofania się ze spraw i terytorium Rzeczypospolitej, co jednocześnie jasno wskazywało, że ma on uznać za jedynego prawowitego monarchę Stanisława Leszczyńskiego.
Ale jak wiadomo, Rosjanie się do tego nie zastosowali, a Turcja była już zbyt słaba, chociaż jeszcze bitwy wygrywała, by owo na carze wymusić zbrojnie…
I nie upłynęło wiele czasu, a stało się to, co odpowiadało braciom i co byli postanowili. Oto bowiem w grudniu 1712 roku Leszczyński abdykował, zastrzegając sobie jednakowoż, prawo do tytułowania się królem aż do samej śmierci, jednocześnie zwracając byłemu monarsze Augustowi II jego oryginalny akt zrzeczenia się korony, a tym samym, niejako własnoręcznie, znów posadził Sasa na polskim tronie… za roczną pensję, której mu i tak nigdy nie wypłacono…
* * *
Markiz Balletti, gdy tylko świt zaróżowił nieboskłon, powoli, nieśpiesznie ruszył konno starym traktem ku Krakowowi, by stamtąd podążyć dalej na południe, aż do portu morskiego w Trieście, skąd miał się udać statkiem do tajemniczej krainy pradawnych bogów i synów ich – faraonów…
Zatęsknił za słońcem Egiptu za gąszczem papirusów porastających błotniste brzegi najświętszej z rzek, za flamingami brodzącymi po płyciznach słonawych jezior i rozlewisk, za feerią barw, za gwarem i zapachami suków16, za tajemniczym chłodem wnętrz starych świątyń mocno już nadgryzionych zębem czasu, lecz wciąż jeszcze tkwiących nieruchomo, milcząco przypominając, jak potężni byli pierwsi panowie tej ziemi…
Tymczasem zagłębił się w cienisty parów, którego zbocza porośnięte były niebieskawą sztywną trawą, spośród której tu i ówdzie wychylały się kępy fioletowo kwitnących macierzanek i osadzone na sztywnych wyniosłych łodyżkach czerwone główki dzikich goździków, z daleka wyglądające niczym plamki krwi, którą obryzgano trawiastą połać…
Markiz przynaglił konia do biegu, kilkakroć bodąc jego boki ostrogami. Wierzchowiec zarżał cicho.
Słoneczko powolutku wtaczało się na nieboskłon, ptaki skryte w krzewach aż zanosiły się od śpiewu, ale mrok, który obsiedlił serce markiza skrywał przed jego zmysłami całe to piękno, które obojętnie mijał…
Owładnięty smutkiem, cierpieniem i lękiem, samotny, tego samego życzył każdej żywej istocie i obsesyjnie pragnął, by każda zapadła się w nicość…
* * *
Starzec z długą siwą brodą ni to mnich, ni derwisz o twarzy pokrytej drobniutką siatką zmarszczek, wysuszony niczym mumia, ale o oczach pałających dziwnym ogniem przydźwigał stos starych papirusów zapisanych pismem koptyjskim, a także jakieś arabskie pergaminy i położył je przed markizem Ballettim na blacie stareńkiego stołu zbitego z desek brunatno-brązowego, poznaczonego nieregularnym deseniem, drewna palmowego. Markiz przysunął bliżej owego stosu lampkę oliwną dająca niezbyt wiele żółtawego światła i wziąwszy w palce pierwszy z tajemniczych dokumentów, pochyliwszy nad nim mocno, zagłębił się w lekturze.
I oto odsłaniały się przed nim zapierające dech w piersiach tajemnice pradawności, tajemnice z czasów, kiedy jeszcze ziemi i dzieł wzniesionych na niej ludzkimi rękami, nie zmył potop… Kto, kiedy i jak wszedł w posiadanie starożytnych ksiąg, których kopie leżały tutaj, przed nim, nie tylko nie wiedział, ale nawet nie usiłował się domyślać. Najważniejsze, że były, że nie przepadły w odmętach wody i czasu… a teraz nadchodziła pora ową mądrość Władców Pradawnych znów wydobyć na światło dzienne. I takie zadanie musiał wziąć na siebie Balletti…
Starzec siedział na prostej ławie, opierając się plecami o nierówną ścianę groty, bo w grocie się znajdowali, i milczał, aby nie przeszkadzać. Przymknął także oczy i tkwił niczym statua wyrzeźbiona z jednej bryły szarobrązowego gnejsu17… Tkwił tu, bo gdyby markiz chciał o coś dopytać, on miał mu pomóc, dodać, objaśnić, dopowiedzieć.
Ale Balletti, w którym już od dawna, od bardzo dawna, nie manifestował się ani też ujawniał Atanas mający prawie pełnię wszelkiej wiedzy, o nic nie pytał, tylko wręcz pożerał oczami informacje zawarte w starych manuskryptach, a im dłużej je czytał, tym więcej rozumiał i tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że stare kulty i pradawna mądrość są niezbędne, aby oświeceni mogli wreszcie odzyskać pełnię władzy nad światem i nad tym ludzkim bydłem, którego jedynym przeznaczeniem było to, że miało im ono służyć i to na każdy z możliwych sposobów…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
1Safian – delikatna, lecz mocna miękka i barwiona szlachetna skóra owcza bądź kozia.
2XVII-wieczny kościół paryski pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej.
3Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli… (łac.).
4Olibanum – wonna żywica pozyskiwana z kadzidłowców (Boswellia sp.); mirra – aromatyczna żywica pozyskiwana z balsamowców, głównie z gatunku Commiphora myrrha; labdanum inaczej ladanum – wonna żywica pozyskiwana z niektórych gatunków czystka, głównie z Cistus ladanifer, Cistus creticus.
5Jeanne Marie Bouvier de la Mothe-Guyon, francuska mistyczka, (1648-1717), propagatorka kwietyzmu, za co trafiła do więzienia.
6Królowo nieba, wesel się, alleluja. (fr.).
7Bo Ten, któregoś nosiła, alleluja. Zmartwychwstał, jako powiedział, alleluja. (łac.).
8Och, mój Boże! (fr.).
9Czyli po naszemu kolasę.
10Gnostycy – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz na wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie.
11Pan Jezus tak o sobie powiedział: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Ewangelia św. Jana rozdział 8, wers 12 (Biblia Tysiąclecia)
12Świadczy to pradawnej sakralności tego miejsca. W świecie pogańskim było ich oczywiście więcej, dziś najbardziej znanym jest usytuowanie trzech wielkich piramid egipskich względem Nilu.
13Góra Świętego Michała (łac.). Dziś nie wiadomo, jaka była pierwotna nazwa Salve Reginy, natomiast w przypadku Góry Św. Michała powrócono do starej, pogańskiej – Żmigród.
14Zbrojny w muszkiet żołnierz królewskiej kompanii reprezentacyjnej w wojsku saskim – za: Polska Akademia Nauk | Instytut Języka Polskiego. Elektroniczny słownik języka polskiego XVII i XVIII wieku.
15Liczba 12 symbolizuje tu szczęście i powodzenie, liczba 13 zaś nieszczęście i niepowodzenie.
16Suk – arabskie targowisko.
17Gnejs – rodzaj skały.