Andrzej Duda się nie udał
Ta prezydentura zostanie zapamiętana, jako czas zmarnowany dla Polski.
https://pch24.pl/andrzej-duda-sie-nie-udal

(PCh24.pl)
Pan prezydent Andrzej Duda nie mógł się udać w tym systemie. Jego słaby charakter został bowiem skonfrontowany z ogromnymi oczekiwaniami. Poległ na wielu polach, a ostatnie dni tej prezydentury uzupełniają jedynie ponury obraz mijającej dekady.
Andrzej Duda miał pecha. Gdyby został prezydentem w kraju, gdzie w ramach systemu parlamentarno-gabinetowy istnieje jeden ośrodek władzy wykonawczej, zapewne całkiem nieźle wypełniałby obowiązki głowy państwa. Poszukiwałby kompromisu, unikał włączania w ostre spory polityczne, błyszczał przemówieniami, budował relacje z przywódcami innych krajów, reprezentując Polskę na zewnątrz.
Ale Polska jest krajem innym niż wszystkie. Tutaj rząd ma konkurencję w postaci ośrodka prezydenckiego, z silnym mandatem i niewielkimi w istocie kompetencjami, z których większość sprowadza się do przeszkadzania premierowi i jego ministrom. Na to nakładają się społeczne oczekiwania wobec prezydenta, niesłusznie postrzeganego niczym przywódca amerykańskiego państwa – władca zdolny do szarpnięcia lejcami i odegrania ważnej politycznie roli.
Wesprzyj nas już teraz!
25 zł
50 zł
100 zł
W tych butach, uszytych polskiemu prezydentowi przez konstytucję i poprzedników, Andrzej Duda nie mógł się odnaleźć. Był prezydentem dobrych intencji i beznadziejnego wykonu. Ikarem, który tak bardzo zachwycił się lataniem, że wzniósł się zbyt wysoko, by na końcu runąć z hukiem na ziemię. Wreszcie: był prezydentem niespełnionych nadziei na dobrą zmianę. Takim, jakim byłby zapewne John Fitzgerald Kennedy, gdyby jego prezydentury nie uświęcił w oczach amerykańskiej opinii publicznej Lee Harvey Oswald.
„Andrzej Duda to się uda” – krzyczano na wiecach w 2015 roku, ale dzisiaj już wiemy, że jednak nie, to się nie udało. I chyba nie mogło się udać. Dlaczego?
Człowiek-paradoks
Andrzej Duda jest politykiem, który wszystko robi w połowie. To typ człowieka pełnego najlepszych intencji, ale niezdolnego by cokolwiek przeprowadzić do końca. Jeszcze w 2015 roku, zaraz po wyborze na prezydenta Rzeczpospolitej, napisał w „Gazecie Wyborczej” (sic!) tekst, stanowiący symboliczny gest wyciągniętej dłoni do „tej drugiej” części Polski. Obiecywał w nim z grubsza, że będzie „prezydentem wszystkich Polaków”, co – rzecz jasna – mieści się w logice prezydentury systemu parlamentarno-gabinetowego, ale nijak się ma do polityka, pełniącego swoją funkcję za sprawą powszechnych wyborów. Tu zwyciężą ostatecznie proste kalkulacje: czyje interesy ów polityk obsługuje i w jaki sposób powinien się w związku z tym politycznie pozycjonować. Można, rzecz jasna, markować prezydenturę społecznego pojednania, ale to kłamstwo osadzone na krótkich nogach. Kiedy pięknie się kłamie, jak robił to Aleksander Kwaśniewski, to można zajść nawet całkiem daleko, ale kiedy jest się kiepskim kłamcą, jak Andrzej Duda, to niewiele z tego wynika.
Duda od początku bowiem zmagał się przede wszystkim ze swoim partyjniactwem i siatką zależności, w jakich tkwił jako polityk frakcyjny. To prawda, że Jarosław Kaczyński, nominując Dudę na kandydata na prezydenta, potrafił schować swoje ambicje i obsesyjną potrzebę kontroli do kieszeni, ale myli się ten, kto twierdzi, że zrobił to wiedziony przekonaniem, że tak będzie dobrze dla Polski. Kaczyński doskonale znał profil Dudy, wiedział, że to typ urzędnika znakomicie odnajdującego się przede wszystkim w sytuacji, gdy ktoś inny przejmuje dowodzenie. Specjalista nauczony bardziej wykonywania poleceń niż wyznaczania kierunków czy nadawania tonu. Kiepski zarządzający, o czym mówi jego otoczenie, charakteryzując go jako przesadnie impulsywnego szefa, niepanującego nad swoim otoczeniem. Ugrzeczniony inteligent z profesorskiej rodziny, który niedługo po wyborze na prezydenta uznał za stosowne wygłosić pean na cześć prezesa Jarosława Kaczyńskiego.
Nie zrobił tak dlatego, że tak mu się opłacało, że uznał to za opłacalne w danym miejscu i czasie, lecz dlatego, że tego wymagał szacunek wobec „wielkiego człowieka”, z zachwytu którym leczył się co najmniej dwa lata, gdy zawetował kluczową dla PiS reformę sądownictwa. Ale, żeby było jasne, tu znów motywacją nie była chęć rzucenia wyzwania patronowi. Przyczyny były prozaiczne: presja protestów oraz opinii międzynarodowej. Podobnie nawiną wydawała się próba zamachu na Jacka Kurskiego w TVP, gdy prezydent zapragnął na moment zmienić się w makiawelicznego księcia i przehandlować dotację dla mediów publicznych w zamian za ścięcie niesławnego prezesa Telewizji Polskiej. Kaczyński przystał na to po to, by za kilka miesięcy przywrócić swojego wiernego propagandzistę na ten sam stołek.
Wiem skądinąd od osób znających prezydenta Dudę, że w pierwszych latach prezydentury z trudem znosił ostentacyjny brak szacunku okazywany mu przez PiS-owską starszyznę. Prezes to jedno, ale prezydenta lekceważyli też Antoni Macierewicz czy Witold Waszczykowski. Duda nie umiał sobie z tym poradzić, obawiał się rzucić wyzwanie ludziom, których poważał i uznawał zapewne za godnych szacunku.
A przecież polityka nie polega na duserach. To twarda gra interesów, wymagająca równie twardych charakterów. I sprawnej armii, gotowej do walki za przywódcę, której pan prezydent nigdy się nie dorobił. Pewnie, że armia to nie wszystko, o czym w historii przekonywali się tacy wojownicy jak Jeremi Wiśniowiecki, nie otrzymawszy godności hetmańskiej pomimo posiadania oczywistych talentów militarnych. Spryt i polot to cenne artefakty w politycznych machinacjach, ale jednak zaplecze odgrywa ważną rolę. Duda nie miał się na kim oprzeć trochę na własne życzenie, wszak sam pokpił sprawę zatrudnienia w Pałacu wiernego Marcina Mastalerka z obawy przed… prezesem Kaczyńskim.
Prezydent Duda równie bardzo chciał być wielkim prezydentem, co nie potrafił nim być. I w istocie na tym polega tragizm tej postaci. Był w swoich działaniach głęboko niekoherentny. Wielkie ambicje rozbudzone świetną kampanią w 2015 roku, napotykały blokadę w postaci raczej nikczemnych rozmiarów osobowości, niezdolnej wprowadzać w czyn swoich planów. Ta sprzeczność stała się lajtmotivem prezydentury Andrzeja Duda, wszak sprawiała, że jego działania można było często sprowadzać do prostej konstatacji: plan świetny, wykonanie kiepskie.
Jak inaczej, jeśli nie konfliktem wewnętrznym, można nazwać niespójność działań Andrzeja Dudy w kwestiach światopoglądowych? Oto zdeklarowany katolik oraz człowiek który powstrzymał marsz po prezydenturę progresywnego liberała Rafała Trzaskowskiego; który niedługo po tym, jak został wybrany prezydentem z autentycznym przejęciem podniósł w trakcie Mszy Świętej Hostię, by zanieść ją kapłanowi i który później wziął udział w oddaniu Polski pod panowanie Chrystusa Króla, uległ w 2020 roku czarnym protestom proponując powrót do „kompromisu aborcyjnego”. Z tego, co radowało serce wszystkich ludzi dobrej woli, czyli zakazu zabijania chorych dzieci w prenatalnej fazie rozwoju, uczynił targ polityczny i ofertę dla liberalnej Polski. Sprzedawca wartości? Iluzjonista? Nie, raczej zbudowany z obawy przed zmianą i doprowadzeniem istotnych spraw do końca, chwiejny polityk.
Paradoks? Oczywiście. Podobnych było znacznie więcej w innych kluczowych momentach, jakimi były pandemia COVID-19 oraz wojna na Ukrainie.
Chciał, ale mu nie wyszło
Te dwa kluczowe wydarzenia w najnowszej historii Polski wiążą się rzecz jasna z poważnymi kryzysem, stanowiącymi zazwyczaj probierz jakości przywództwa politycznego.
Andrzej Duda w obydwu tych przypadkach poniósł porażkę. W czasie pandemii właściwie zniknął z pola widzenia, choć przecież miał szansę stać się rzecznikiem interesów obywateli, krzywdzonych przez potężną machinę państwową. Stugębna plotka głosiła wówczas, że osobiście poprosił ministra Jarosława Gowina, by pozostawił otwarte stoki narciarskie na jakiś czas, bo brakowało mu zażycia choćby odrobine ulubionej pasji. Czy to pomówienia czy prawda – trudno rozsądzić, dość powiedzieć, że, niestety, bardzo pasuje to do charakteru prezydenta Dudy.
Nieco inaczej sprawy mają się z wojną na Ukrainie. Tutaj Duda szybko przejął inicjatywę, jak gdyby poczuł, że to „jego temat”. Nic dziwnego, wszak jest uczniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dla którego piłsudczykowska idea „wolnej Ukrainy” stanowiła arcyważny polityczny kierunek. Duda zresztą dbał o relację z prezydentem Wołodymirem Zełenskim, świadom różnic dzielących obydwa narody. Stąd próba – jeszcze przed wojną – rozładowania atmosfery w prezydenckiej rezydencji w Wiśle, w trakcie wspólnej popijawy delegacji polskiej i ukraińskiej.
W pierwszy miesiącach wojny Andrzej Duda również zrobił wiele, by ratować zagrożoną upadkiem Ukrainę. Dzisiaj, w obliczu napięć na linii Warszawa-Kijów, zapominamy już, że pierwsze tygodnie tamtej wojny Ukraina przetrwała w dużej mierze dzięki polskiej akcji wysyłania sprzętu, amunicji a wreszcie: udanej próby umiędzynarodowienia tego konfliktu. Nie zapominajmy, że kiedy Rosjanie ruszyli na Kijów, świat stanął, oczekując niemo na wynik konfrontacji. Powszechne sądzono wtedy, że „druga armia świata” opanuje stolicę Ukrainy, a Zachód stanie przed koniecznością uznania faktów dokonanych. Polska właściwie jawiła się jako ostatni bastion nadziei, że jednak można Ukrainę obronić, co oczywiście nie wynikało z altruizmu, ale z właściwego zdefiniowanie naszego interesu.
Andrzej Duda odegrał tutaj istotną rolę, udzielając wsparcia Zełenskiemu i apelując do opinii międzynarodowej. Działał bardzo sprawnie, wspierając wschodniego sąsiada bez oglądania się na sojuszników. To robiło wrażenie i był to – przyznajmy – gwiezdny czas Dudy.
Kłopot w tym, że i tu niebawem ujrzeliśmy paradoks jego osobowości. Kiedy bowiem mieliśmy już pewność, że rosyjski blitzkrieg zmieni się w wojnę pozycyjną, należało dokonać szybkiej korekty w relacjach z Ukrainą. Niestety, ani polski rząd, ani prezydent Duda, nie byli w stanie przestawić się na „politykę transakcyjną”, czyli wymianę interesów między Kijowem a Warszawą. Prezydent Duda wręcz stał się mentalnie niezdolny do gry ze stroną ukraińską. Relacje międzynarodowe, w których czynnie brał udział, jako reprezentant interesów polskiego państwa, bałamutnie przyrównywał do międzyludzkich relacji, przywołując analogię z płonącym domem sąsiada, potrzebującego szybkiej pomocy, a nie rozmowy o interesach.
Skutki takiego mentalu okazały się tragiczne. Ukraina uznała, że skoro polski rząd i prezydent Duda stali się rzecznikami ich interesu, to nie należy specjalnie angażować zasobów w budowanie obustronnych relacji. Warszawa ponosiła więc kolejne porażki: na polu polityki pamięci o ofiarach ludobójstwa na Wołyniu czy gospodarczym, jak w przypadku otwarcia granic na zboże dla Ukrainy czy dopuszczenia do unijnego rynku ukraińskich przewoźników.
Pan prezydent właściwie do końca swojej kadencji bronił tej polityki, zawzięcie dowodząc, iż postąpił w jedynie słuszny sposób. Pytania o Wołyń zbywał opowieściami o tym, że Ukraińcy nie znają tej historii i trudno w związku z tym oczekiwać od nich jakiś gestów czy decyzji w kwestii ekshumacji ofiar tamtej zbrodni. Duda tak bardzo zżył się z tym modelem uprawiania polityki, że obrażał nawet zasłużonego dla walki z komuną i sprawy pamięci o Wołyniu ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.
Krótko mówiąc: prezydent miał dobre intencje i do pewnego momentu działał bardzo skutecznie, by wreszcie całkowicie pogubić się w relacjach ze znacznie bardziej przebiegłym partnerem. Blokował go charakter, ów paradoks nikczemnego charakteru i wielkiego stanowiska.
Czy zdecydowała tutaj chęć przejścia do historii? A może zwykła naiwność? Wydaje mi się, że raczej niezdolność do zmiany polityki. By dokonywać zwrotów, trzeba mieć w sobie rys wizjonera, umiejętność przekonywania innych a wreszcie: siłę charakteru. Duda, jak już wyżej napisałem, nie miał żadnej z tych cech. Wszystko realizował w połowie, a kiedy pojawiły się przeszkody lub potrzeba stanięcia w poprzek społecznym nastrojom czy dokonania zmiany politycznego planu, stawał się bierny, niezdolny do podjęcia wyzwania. Ambicje nie wytrzymywały próby konfrontacji z trudną, polityczną rzeczywistością. Twierdził, że broniąc Ukrainy, broni polskiego interesu, ale przecież dzisiaj gołym okiem widać, że skutecznie wytrącił Polsce argumenty do stawiania twardo polskich spraw w relacjach z Kijowem.
Kiepski obrońca uciśnionych
Prezydentura Andrzeja Dudy pełna była takich właśnie paradoksów. Deklarował, że stoi na straży konstytucji, ale sam ją złamał przyjmując przysięgę od pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego, bezprawnie wybranych przez PiS. Poszedł na wojnę z Donaldem Tuskiem, domagając się respektowania prawa łaski wobec Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, ale gdy przyszedł moment konfrontacji, prędko wycofał się, przechodząc do porządku dziennego nad wtargnięciem policji do Pałacu Prezydenckiego. Duda nie potrafił obronić spójności swoich działań i ostatecznie musiał uznać wyższość rządowej narracji, stosując kolejny raz – zgodnie z życzeniem ministra sprawiedliwości Adama Bodnara – prawo łaski.
Jak na rzecznika obywateli, odwiedzającego z pasją wszystkie powiaty, kiepsko angażował się też w obronę wolności obywatelskich. Podpisał ustawę inwigilacyjną, wziął w obronę wspomnianych Kamińskiego i Wąsika, skazanych przecież za nadużycie władzy w czasach pierwszy rządów PiS, których kordialnie witał w Pałacu Prezydenckim, angażując tutaj cały swój autorytet, jak gdyby walczył o dobre imię polskich bohaterów narodowych, a nie niesfornych kolegów partyjnych.
O bierności w czasach COVID-19, czyli najbardziej spektakularnego w okresie rządów PiS łamania prawa i ingerencji w wolność obywateli, już pisałem, dość jeszcze powiedzieć, że prezydent szybko przeszedł do porządku dziennego nad tamtymi wydarzeniami, za nic mając chociażby skandaliczne procesy lekarzy, ciąganych po sądach za to, że mieli odwagę zaprezentować inne zdanie niż Horban czy Sutkowski. Na końcu tej wyliczanki wymienić wypada jeszcze zgodę prezydenta na tzw. komisję ds. badań wpływów rosyjskich, która de facto była partyjnym straszakiem, dającym ówczesnej władzy możliwość rozkręcenia spirali podejrzeń i prześladowań dla inaczej myślących w sprawie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego na nielimitowaną skalę. Prezydent Duda tym samym wziął udział w budowaniu swoistego McCarthyzmu w polskiej polityce. Na czele tej komisji stanął – co warto odnotować – prof. Sławomir Cenckiewicz, mianowany szefem BBN-u przez prezydenta-elekta Karola Nawrockiego.
Zresztą, to już na marginesie, efekty tamtego szalonego pomysłu PiS odbiły się rzecz jasna w polityce Donalda Tuska, który postanowił powołać – tym razem rozporządzeniem – nieco podobną komisję, mającą stanowić straszak nie tylko dla polityków opozycyjnych partii, ale także dla konserwatywnych organizacji i mediów. Na szczęście całkiem niedawno Tusk zdecydował o rozwiązaniu komisji, być może z prozaicznego powodu: jej ustalenia były na tyle kompromitujące, że bardziej opłacało się ją „zniknąć” niż trzymać przy życiu.
Prezydent nie tylko lekceważył wolności obywatelskie, ale nawet na polu zdawałoby się tak komfortowym jak polityka historyczna – cóż jest piękniejszego niż udział w uroczystościach i przecinanie wstęg? – niewiele zdziałał. Sprawę ludobójstwa na Wołyniu, jako się rzekło, oddał Ukrainie bez walki, ale przecież nie wyszedł z absolutnie żadną inicjatywą ani z okazji stulecia niepodległości Polski, ani stulecia Bitwy Warszawskiej.
I tu już nawet nie chodzi o zwykłe wypomnienie braku aktywności. To po prostu jeden wielki skandal, który jest udziałem zresztą nie tylko ośrodka prezydenckiego, ale także i ówczesnego rządu. Pokazuje on, jak wiele jeszcze mamy do zrobienia, by Polska stała się normalnym państwem, którego władze czują potrzebę wyrażenia dumy z wielkich dokonań poprzednich pokoleń, a nie jedynie odfajkowania udziałem w jakimś wydarzeniu czy akademii z okazji kolejnej rocznicy.
Na koniec tej listy zażaleń do pana prezydenta można wymienić, to co działo się w końcówce jego kadencji. Andrzej Duda w ostatnich tygodniach prezydentury zaczął nagle ochoczo nagradzać odznaczeniami polityków, publicystów, celebrytów itd. Robił to bez ładu i składu. Wśród tych nominacji błysnęły te „polityczne”, jak przyznanie odznaczeń braciom Karnowskim czy Magdalenie Ogórek, ale też oburzające, jak przypięcie orderu do piersi postkomuniście Jackowi Majchrowskiemu, politykowi odpowiedzialnemu za degrengoladę samorządowej polityki. Co ciekawe, kilkanaście lat temu ostro krytykował go sam… Andrzej Duda, ale zapewne na starość tępieją nieco i charakter, i pamięć.
Bez gwarancji
Jedynymi wielkimi sukcesami Andrzeja Dudy były tak naprawdę dwa zwycięstwa wyborcze w 2015 i 2020 roku. Faktycznie, pan prezydent potrafił zaskarbić sobie sympatię Polaków. Jest typem everymana, człowieka, który – jak większość z nas – pracuje, dba o rodzinę, ma swoje drobne słabostki, nie wstydzi się potknięć. Dość powiedzieć, że wysyp prześmiewczych memów porównujących Andrzeja Dudę do Maliniaka – komicznej choć przewrotnej postaci z serialu Jerzego Gruzy „Czterdziestolatek” – raczej wzbudził dla niego sympatię niż niechęć.
Nie zmienia to jednak faktu, że ta prezydentura zostanie zapamiętana, jako czas zmarnowany dla Polski. Andrzej Duda zostawał prezydentem w dobie rozbudzonych ambicji, gdy Polacy chcieli dalszego rozwoju i szybszego awans, a żegna się ze swoją funkcją, gdy są wściekli na całą klasę polityczną i rozczarowani także „dobrą zmianą”, obiecaną przez PiS.
Andrzej Duda wpadł w pułapkę paradoksu – jego słaby charakter musiał zmierzyć się z wielkimi oczekiwaniami. Dlatego obydwie kadencje Dudy należy uznać raczej za porażkę. We wstępie tego tekstu porównałem oczekiwania wobec Andrzej Dudy z oczekiwaniami, jakie Amerykanie wiązali z Kennedym. Z całą pewnością było ono przesadzone na potrzeby dobrze czytającej się frazy, ale trzeba przyznać, że i prezydentura Dudy, i prezydentura Kennedy’ego nie były niczym szczególnym w historii odpowiednio Polski i Ameryki. Nadzieją dla nas jest to, że po Kennedym prezydentem został niezwykle sprawczy – choć niestety progresywny – Lyondon Johnson. Czy konserwatysta Karol Nawrocki okaże się również politykiem sprawczym? Niewykluczone, choć pamiętajmy rzecz jasna, że prezydentura w Polsce to instytucjonalny potworek, który naprawdę nie gwarantuje sukcesu czy natychmiastowego przejścia do historii.
Tomasz Figura