„Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł – jak świnia!”. Jak Chopin przed śmiercią przyjął Pana Jezusa
#Fryderyk Chopin #ks. Aleksander Jełowicki #nawrócenie #Zmartwychwstańcy
(Fryderyk Chopin, Eugene Delacroix)
Świat nie chce słyszeć o tym, że znana i kochana osoba zakochała się w doskonałości Bożej i dostrzegła marność swego dotychczasowego życia. Tak było z Fryderykiem Chopinem, którego zna każdy, ale mało kto wie, jak gwałtowne nawrócenie przeżył przed śmiercią.
Gdy w europejskich salonach rozbrzmiewały dźwięki utworów Chopina, nikt nie zastanawiał się, z jakiego duchowego podłoża wyrasta ich estetyka. Podobnie jak Mickiewicz, również Chopin miał szczęście posiadać głęboko wierzącą matkę, która zrobiła wszystko, by wpoić mu zamiłowanie do religii.
Muzyka Chopina wyrasta z polskiej gleby, unosząc z sobą wszystko, co składa się na polskość. Właśnie dlatego jest w niej zapisana ta niezwykła moc przenoszenia do korzeni, do ojczyzny, o której tak pięknie świadczy anegdota z życia emigracji polistopadowej opisana przez Chopina w liście do Delfiny Potockiej:
Mickiewicza widuję – onegdaj był u mnie. Zmienił się bardzo. Tak sponurzał, że go ani piosenkami naszymi, ani Filonem jak dawniej rozruszać nie mogę. Wiem, po co przychodzi i zaraz grać siadam, każąc wszystkich od drzwi odprawić, że to niby mam lekcje… Ostatnio bardzo długo mu grałem, bojąc się na niego oglądnąć, a słyszałem, że płacze. Jak wychodził, sam pomogłem mu się ubrać. Mickiewicz za głowę mię ścisnął najczulej, a w czoło mocno pocałował, pierwsze tego wieczora wymówiwszy słowa: „Bóg Ci zapłać, przeniosłeś mię…” – nie dokończył, bo łzy go za gardło ścisnęły. I tak pasując się z tym płaczem, wyszedł.
I podobnie, jak w przypadku Adama Mickiewicza – w którego życiorysie pamięć narodowa „anulowała” jedenaście lat, podczas których przeżywał nawrócenie i poszukiwanie drogi do katolickiej ortodoksji – również Fryderyka Chopina dotknęła na narodowa i kulturowa amnezja.
Chodzi mianowicie o ostatnie dni jego życia, w których nieustępliwe zabiegi o uratowanie jego duszy czynił ks. Aleksander Jełowicki ze zgromadzenia zmartwychwstańców, które położyło nieśmiertelne i nieocenionej wagi zasługi dla Polski. To właśnie ten zakon – do powstania którego przyczynił się Mickiewicz – był niemal jedyną ostoją rozumu politycznego i konserwatywnej, katolickiej wizji dziejów, podczas gdy cała Polacy w kraju i na emigracji pławili się w coraz to nowych pomysłach, jak odreagować tragedię zaborów – z pominięciem własnej za nią odpowiedzialności.
Tenże Jełowicki opisuje w liście do Ksawery Grochowskiej. Jeszcze pod wrażeniem śmierci Chopina, piszę o niej słowo. Umarł 17 października 1849 roku o godzinie drugiej z rana. Od lat mnogich życie Chopina było jak na włosku. Ciało jego, zawsze mdłe i słabe, coraz bardziej się wytrawiało od ognia jego geniuszu. Wszyscy się dziwili, że w tak wyniszczonem ciele dusza jeszcze mieszka i nie traci na bystrości rozumu i gorącości serca. Twarz jego jak alabaster zimną była, białą i przejrzystą; a oczy jego, zwykle mgłą przykryte, iskrzyły się niekiedy blaskami wejrzenia – czytamy.
Zawsze słodki i miły, i dowcipem wrzący, a czuły nad miarę, zdawał się już mało należeć do ziemi. Ale niestety, o Niebie nie myślał – dramatycznie dodaje duchowny, jeszcze z lat dziecinnych przyjaciel kompozytora. Ks. Jełowicki wskazuje, że Chopin niewielu miał wokół siebie ludzi dobrych, którzy o zbawienie duszy się troszczyli, a jego czcicielami byli szczególnie ci, którym nie po drodze było ze Stwórcą.
A tryumfy jego w sztuce najwnikliwszej zagłuszyły mu w sercu Ducha Św. jęki niewypowiedziane. Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnym wspomnieniem. A bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego i na duszy jego jak chmurą ołowianą osiadła zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził – opisuje zmartwychwstaniec.
W takich okolicznościach Fryderyk Chopin zapadł na śmiertelną chorobę, stanowiącej powikłanie po gruźlicy, która była już ostatnim epizodem jego cierpienia na tej ziemi. Ks. Jełowicki zaklinał go, by przystąpił do spowiedzi, ale Chopin wyznawał, że jest w związku z tym rozdarty: Ach, rozumiem cię, rzekł mi, nie chciałbym umrzeć bez Sakramentów, aby nie zasmucić Matki mej ukochanej; ale ich przyjąć nie mogę, bo już ich nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi; ale spowiedzi jako Sakramentu zgoła nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twej przyjaźni wyspowiadam się u ciebie, ale inaczej to nie.
Przywoływanie żadnych świętości nie odnosiło skutku. Ks. Jełowicki postawił zatem na modlitwę, w którą zaangażował wszystkich współbraci. W końcu, gdy lekarz wezwał go, mówiąc, iż za nic nie ręczy, Chopin poprosił do siebie ks. Jełowickiego i powiedział tylko jedno zdanie: Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać. Po nocy duchowej walki o duszę przyjaciela, rano odprawił Mszę Świętą w intencji swego brata Edwarda, w dniu wspomnienia jego patrona. Tak się składało, że Edward Jełowicki był również serdecznym przyjacielem Fryderyka.
Ofiarując za jego duszę Mszę świętą, tak prosiłem Boga: O Boże, litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miłą jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka! – wspomina autor listu. I kontynuuje: Więc ze zdwojoną troską szedłem do Chopina. Zastałem go u śniadania, do którego gdy mię prosił, ja rzekłem: „Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda”. Chopin westchnął, a ja mówiłem tak dalej: „W dzień mego brata daj mi wiązanie”. „Dam ci, co zechcesz”, odpowiedział Chopin, a ja odrzekłem: „Daj mi duszę twoją!”. „Rozumiem cię, weź ją!”, odpowiedział Chopin i usiadł na łóżku.
Następnie jednak sprawa przybrała dla samego duchownego nieco nieoczekiwany obrót. Jak pisze: Wtedy radość niewymowna, ale oraz i trwoga ogarnęły mię. Jakżeż wziąć tę miłą duszę, by ją oddać Bogu? Padłem na kolana, a w sercu moim zawołałem do Pana: „Bierz ją sam!”. I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając Go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy. „Czy wierzysz?”, zapytałem. Odpowiedział: „Wierzę”. „Jak cię matka nauczyła?”. Odpowiedział: „Jak mię nauczyła matka!”. I wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił.
Ks. Aleksander Jełowicki opisuje, jak Chopin przemieniony łaską Bożą, stał się jakoby innym człowiekiem. Rozpoczęła się trwająca cztery doby agonia. Cierpliwość, zdanie się na Boga, a często i rozradowanie towarzyszyły mu aż do ostatniego tchnienia. Wpośród najwyższych boleści wypowiedział szczęście swoje i dziękował Bogu, że aż wykrzykiwał miłość swą ku Niemu i żądzę połączenia się z Nim, co prędzej. I opowiadał swe szczęście przyjaciołom, co go żegnać przychodzili, a i w pobocznych izbach czuwali – czytamy.
Wówczas miała miejsce piękna scena, gdy Chopin, ocknąwszy się, ujrzał tłum ludzi zgromadzonych wokół jego łóżka i powiedział: Co oni tu robią? Czemu się nie modlą? Ks. Jełowicki zaintonował litanię do Wszystkich Świętych, którą śpiewali wszyscy, w większości niewierzący, zgodnym głosem, a na wezwania modlitewne mieli – według świadectwa zmartwychwstańca – odpowiadać nawet obecni na miejscu protestanci.
Chopin co chwilę przywoływał najświętsze imiona Zbawiciela, Jego Niepokalanej Matki oraz jej oblubieńca Józefa. Wypominał przy tym lekarzom, że bez celu przedłużają jego życie, gdy on wybiera się już do Pana: Zadajecie mi na próżno cierpienia srogie. Możeście się pomylili. Ale Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza, O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry!
Jełowicki daje wreszcie świadectwo, jak dobitna była świadomość Chopina tego, co zyskuje dzięki nawróceniu i tego, czym jawi mu się jego dotychczasowe życie w świetle miłości, dobroci i doskonałości Bożej. W końcu on, co zawsze był wykwintnym w mowie, chcąc mi wyrazić całą wdzięczność swoją, a oraz i nieszczęście tych, co bez Sakramentów umierają, nie wahał się powiedzieć: „Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł – jak świnia!” – czytamy.
A tak autor listu opisuje ostatnie tchnienie genialnego kompozytora i miłośnika Ojczyzny: W samym skonaniu jeszcze raz powtórzył Najsłodsze Imiona: Jezus, Maria, Józef, przycisnął krzyż do ust i do serca swego i ostatnim tchnieniem wymówił te słowa: „Jestem już u źródła szczęścia!…”. I skonał. Tak umarł Chopin! Módlcie się za nim, ażeby żył wiecznie.
Ta niesamowita i całkowicie zapomniana historia pokazuje, jaką „perłą ukrytą” w historii naszego narodu jest wiara. Ta wiara, która niegdyś krzepiła naszych wojowników, z okrzykiem Jezus, Maryja, bij – zabij! ruszających do boju z nieprzyjaciółmi Krzyża Świętego; że już ponad sto siedemdziesiąt lat temu, gdy umierał Chopin, perspektywa wieczności bynajmniej nie stawiła dla Polaków – a przynajmniej dla elit – głównego punktu odniesienia. Trudno się zatem dziwić, że tę opowieść o ostatnich dniach kompozytora przykrył kurz niepamięci.
Z drugiej strony przychodzi refleksja, że wówczas – choć na Boga już się nie oglądano – to przynajmniej piękno sztuki zrodzone w ludzkiej duszy było jeszcze w cenie. Właśnie to piękno było siłą, przez którą działała miłość, która wkładała w usta protestantów wezwania litanii do Wszystkich Świętych i która nawróciła swego czasu tak wiele osób, gdy Adam Mickiewicz przeżywał lata swego katolickiego rozkwitu.
Podejmując tę refleksje w czasach, gdy muzyką nazywa się zbiór chaotycznych dysonansów, a w galeriach podziwiane są bohomazy, których nie sposób zrozumieć bez pisemnego „manifestu” osoby uważającej się za artystę, warto wspomnieć nie tylko same okoliczności śmierci Fryderyka Chopina, ale także ową niepowtarzalną wartość piękna – należącej do triady dóbr, obok prawdy i dobra, o które tak gorliwie walczył inny wielki Polak – Cyprian Kamil Norwid, piszący:
Bo nie jest światło, by pod korcem stało,
Ani sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy – praca, by się zmartwychwstało.
Filip Obara