Dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!…
=============================
Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (11)
Cadaver Illuminatus
Minęło już ze dwie niedziele, a Jakub wciąż przebywał w wieży, czekając, kiedy sąd się zbierze na rozprawę.
Mógł co prawda wychodzić na miasto1, byleby na noc wracał, ale nie ciągnęło go tam wcale, bo zwyczajnie wstydził się ludzi.
Ze dwa razy odwiedziła go matka, siostra bywała prawie codziennie, ale ojciec nigdy do niego nie przyszedł. Poza nimi zaś już nikt, bo staremu słudze-piastunowi ojciec zabronił, a ów nie śmiał się sprzeciwić zakazowi, choć serce mu się ściskało z żalu.
Jakież tedy było zdumienie Jakuba, kiedy któregoś ranka drzwi komnatki, w której przebywał, otworzyły się ze skrzypieniem zawiasów i w progu stanął… doktor Illuminatus.
– Witajcie, panie – pozdrowił więźnia, chyląc przed nim głowę.
– Wszelki duch! – zakrzyknął na jego widok pan Jakub, porywając się na równe nogi.
– Nie, duch, nie duch, lecz człek z krwi i kości. Może i niezbyt okazały, ale człowiek przecie.
– Nigdy bym się was, doktorze nie spodziewał.
– A chociaż miła ta niespodzianka?
Jakub wzruszył ramionami.
– Ogarnijcie się, panie i wyjdźmy stąd. Zapraszam was na podobiadek do najsławniejszej z tutejszych karczem, do tej, co to o kęs drogi poza miastem leży. Nie pomnę jej nazwy…
– Rzym.
– A, prawda, Rzym. Dziwacznie. Niech jej będzie i Rzym, byle smaczno nam jeść dali.
– Ale ja się nigdzie nie wybieram!
– Ale ja nalegam. Mam dla waszmość pana sporo ciekawych wieści i pewną propozycję. To raz, a dwa, od tej wilgoci i chłodu nabawisz się pan łamania w kościach, a bolesna to i niemiła dolegliwość. No, chodźże waćpan!
Ostatecznie, aczkolwiek z niechęcią, dał się Białecki przekonać i ogarnąwszy nieco, ruszył wraz z Cadaverem ku drzwiom.
Na zewnątrz ostre słońce oślepiło go mocno i dopiero gdy wzrok się nieco doń przyzwyczaił, mógł się rozejrzeć dookoła. Patrzył z rozrzewnieniem na Zamek Królewski, na ulice to pnące się na liczne wzgórza stromiznami zboczy, to zbiegające z nich ku przepaścistym wąwozom, na Rynek, na Ratusz, na wieże licznych świątyń i na ludzi zabieganych w codziennej krzątaninie, by zarobić na chleb, a może i na coś do chleba. A wszystko to w zielonej kipieli sadów i winnic, rozpołożonych na żyznych niezabudowanych połaciach sandomierskich pagórków.
Ruszyli w kierunku starożytnego, drewnianego kościoła św. Jana, który być może pamiętał jeszcze świętych Braci Sołuńskich2, przed którym czekała na nich bryka zaprzężona w dwa konie – deresza i gniadosza.
Wsiedli do niej, woźnica strzelił z bata raz, drugi i trzeci, a koła zaturkotały ostro na kocich łbach…
* * *
– Mimo iż siedzisz waszmość pan w wieży, mniemam, że dotarła do ciebie wieść o tym, iż najjaśniejszy nasz władca Henryk, chyłkiem, nocą z 18 na 19 czerwca czmychnął z Polski do Francji. Niby go, co prawda, tuż za granicą Królestwa pochwycono, ale do powrotu nie dał się nakłonić, dając parol, iż za czas niedługi sam z własnej woli na Wawel powróci. Tymczasem jednakowoż siedzi w Paryżu i czeka na objęcie tronu po swym zmarłym bracie.
– Iż uciekł, wiedziałem, lecz że chce również założyć francuską koronę, to tego już nie. Mniemałem, że na tronie zasiądzie Franciszek3, ten pokraczny diuk d’Alençon, d’Anjou i czego tam jeszcze.
– No więc chce. Zresztą, wedle starszeństwa, z prawa mu się należy. Dwór, jakby to rzec, porządkuje. A, nie wiedzieć czemu, chciałby mieć cię, panie, w swoim najbliższym otoczeniu.
– Mnie?
– No właśnie.
– Dziwne. A skąd to doktorze wiecie?
– Wiem, niech waćpanu to wystarczy. Może ktoś mu tę myśl podsunął?… Królowa Margot?…
Na dźwięk tego imienia Jakub spłonił się niczym piwonia.
– Och! Wszak dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!… A waszmość już nigdy o niej nie myślisz?
– Był czas, jeszcze we Francji, iż zdało mi się, żem się z tego zauroczenia całkiem wyleczył…
– Ale?…
– No właśnie, ostatnimi czasy znów o niej myślę… a wczorajszej nocy nawet o niej śniłem.
– Zatem możesz pan, panie kawalerze, sprawić, iż co było majakiem, może stać się jawą.
– A to niby jak?
– Jedź ze mną do Paryża.
– Wszak czekam na proces! Niehonorowo bym postąpił i na dodatek skazałbym się na banicję.
– A tu się skażesz na katowski topór!
– Doktorze! Na topór? Za przypadkowe zabójstwo? W zaćmieniu umysłu? Przysięgam, żem widział wtenczas diuka Atanasa, że to on mnie omamił!
– Bredzisz, panie. Może ze zmęczenia albo-li też wzruszenia fantazmat jakiś wyroił się z twojej głowy. Diuk nawet na pół dnia nie opuścił Paryża, dokąd wrócił nazajutrz po twojej ucieczce. Pamiętaj, kogoś życia pozbawił. Osobę duchowną! I wszystko wskazuje też na to, żeś się na dodatek dopuścił rabunku! Mnichy ci nie odpuszczą. Co prawda modlą się co dnia …i odpuść nam… jako i my odpuszczamy… ale w sercach mają co innego. Mściwa to zgraja.
– Skąd ta pewność?
– A stąd, żem o tobie rozmawiał z przeorem.
Jakub zamilkł, bo to, co usłyszał, wręcz go zmroziło.
– Dasz drapaka do Francji, to król cię ułaskawi i wszystko skończy się pomyślnie. Póki go tu jeszcze nie zdetronizowali.
– Prr! – zawołał woźnica na konie.
Bryka stanęła i młody pan Białecki z doktorem Illuminatusem weszli w progi karczmy…
* * *
Po spożyciu posiłku niezbyt wykwintnego, bo nieskładającego się z robaków, ślimaków, żab i inszego świństwa, a sytnej jajecznicy na zacnie przerośniętym mięsem boczku, zapitej znakomitym miejscowym brunatnym piwem, nieco słodkawym i w sam raz chmielonym, biesiadnicy obtarli usta.
– Czas wracać, bo słońce już zawędrowało pod południe – powiedział pan Jakub.
– Jak waszmość uważa. Zostawiam wszakże waszmości z tym, com wyłuszczył po drodze tutaj, do rozważenia. A nazajutrz pozwolę sobie przyjść po odpowiedź. Żal by mi waszmości było, oj, żal. Może i kiedyś niezbyt was panie lubiłem, ale teraz jest inaczej…
– Bóg zapłać, doktorze, za dobre słowo.
* * *
Zaprząg zatrzymał się nieomal u celu. Jakub wysiadł, a Iluminatus wraz z nim, iżby go jeszcze odprowadzić do wieży. Skoro tylko stanęli przed wejściem do niej, dojrzeli idącą w ich stronę dziewczynę.
– Ludka! – z nieskrywaną radością zawołał pan Białecki – Ludka, siostrzyczko droga, jakże to miło znów cię tutaj widzieć.
Gdy się uściskali, młody szlachcic przedstawił siostrze doktora Cadavera, a gdy ona, speszona nie tylko obecnością nieznajomego, ale i jego wyglądem próbowała się pożegnać i wracać do domu, ten ostatni zatrzymał ją nieomal siłą.
– Niechaj waćpanna zostanie z bratem! Do zmierzchu jeszcze szmat czasu! Ja wejdę do celi pana Jakuba na parę chwil tylko, a potem zostaniecie sami i będziecie mogli nacieszyć się swoim towarzystwem do woli – te ostatnie słowa wypowiedział z jakimś dziwnym, diabolicznym półuśmieszkiem, na który wszakże żadne z rodzeństwa nie zwróciło uwagi.
Gdy znaleźli się w izbie zajmowanej przez uwięzionego, młodzi przysiedli na prostej sosnowej ławie, naruszonej nieco przez korniki, a ustawionej przy jednej ze ścian, zaś Illuminatus, przycupnąwszy na trójnogim zydlu, zaczął czegoś szukać w obszernych fałdach swojej togi. Po chwili wydobył na oko jakieś pół kwarty4 mieszczącą flaszę, czy może bardziej – z kształtu sądząc – wysmukłą, miniaturową, bezuchą amforę, z gładkiego szkła millefiori5, zatkaną jednakże zwykłym korkiem z sughery6.
Sprawnie wyciągnął ów korek i zielonkawym, lekko opalizującym płynem w trzech czwartych napełnił gliniany kubek więźnia, który wręczył dziewczynie.
– Niechaj waćpanna wypije za pomyślność brata… iżby wszystko, co złe, niczym zły sen przeminęło…
– Nie, nie – broniła się dziewczyna. – Ja nie pijam gorących trunków! Ani mi to przystoi, ani mi też wolno!
– Lecz to nie jest gorący trunek! To specjał-smakołyk, rozkoszna ambrozja, likwor cudowny i wyborny, sprowadzający szczęście, a często i rozkosz na tego, kto go skosztuje. Nuże! Śmiało!
Mag nieomal siłą wepchnął Ludce naczynie do ręki.
– Kusztyczek, połowę, a resztę niech brat dokończy. A na końcu może i ja się napiję, chociaż to drogocenny napitek, aż z Indii sprowadzony.
Jakoś żadne z rodzeństwa nie umiało oprzeć się Cadaverowi, który świdrował ich przenikliwie swoimi kaprawymi oczkami.
Dziewczyna podniosła kubek do ust… Zegar na ratuszowej wieży wydzwonił pierwszą po południu…
* * *
Jakub śnił. I wiedział, że śni, ale ów majak był tak realny, jakby to nie był sen, a istna rzeczywistość… Mocnym miłosnym uściskiem obejmował Margot, a ona mu ten uścisk odwzajemniała. Sen się przeciągał, a Jakub, chociaż miał świadomość, że w końcu nadejdzie jego kres, pragnął z całych sił, by trwał on bez końca… bez końca… aż do ostatniego tchnienia…
I wtedy jego uszu doleciał głos dzwonu ratuszowego zegara, który wydzwonił czwartą po południu. Jakub się ocknął i z przerażeniem skonstatował, iż leży nagi, zespolony miłosnym uściskiem, z równie nagą swoją własną siostrą, z dzieckiem nieomal!…
Porwał się na nogi i czym prędzej począł przyodziewać. Z trwogą rozejrzał się po izbie i ze zdumieniem spostrzegł, jakby rozpływającą się w powietrzu, postać diabolicznego diuka. Przeżegnał się zamaszyście raz i drugi, ale w odpowiedzi posłyszał tylko szyderczy chichot i słowa wypowiedziane głośnym szeptem:
– I oto dzięki temu ród nie wygaśnie.
Po czym widziadło sczezło, zapadło się w nicość…
Młody pan Białecki uznał, iż owa demoniczna persona już po raz drugi sprawiła, iż tak straszliwie, tak potwornie, a teraz i obrzydliwie zgrzeszył. O tym, że to, co się wydarzyło, mógł spowodować smakowity, zamorski likwor, którym ich poczęstował Illuminatus, nawet przez myśl mu nie przeszło.
Jakub, przejęty trwogą, jął budzić siostrę, a kiedy się ocknęła i dotarło do niej, co się tu wydarzyło, wstyd pomieszany ze zgrozą omal jej nie zabiły. Omdlała.
Brat ponownie ją ocucił, pomógł ubrać i wyprowadził za drzwi. Rozstali się w milczeniu, nie patrząc sobie w oczy.
* * *
Kiedy chłopak został sam, myśli w głowie jęły mu się kłębić niczym jadowite żmije, które i serce i duszę pokąsały mu boleśnie i przesyciły je parzącym jadem. Zrozumiał, że nie ma wyjścia, że musi wraz z Illuminatusem udać się do Paryża… Miał tylko nadzieję, że to co, się tutaj wydarzyło, nie będzie mieć takich konsekwencji, jakie przepowiedziało widmo… złowrogie widmo Atanasa… Atanasa, z którym być może znów będzie musiał stanąć twarzą w twarz… Być może? Na pewno!
Jego się bał i jeszcze wyrzutu sumienia…
Tak, wyrzut sumienia… Nie… już od tej chwili nigdy… Musi je zadusić, musi uśmiercić to swoje sumienie, bo inaczej popadnie w obłęd… Antidotum na nie… jedyne… zmusił się, by rozkoszować się wspomnieniem popełnionego czynu… Nie wychodziło, w końcu zmęczony zepchnął wszystko w niepamięć.
* * *
– Zatem acan się namyśliłeś? Takem i przypuszczał. Do zmierzchu zostało już niewiele czasu. Ruszajmyż więc w drogę!
– Teraz? Na noc?
– Im wcześniej, tym lepiej. Po ciemku nikt cię nie będzie szukał, a do rana rozstawnymi końmi ujedziemy już daaalekooo!
– Rozstawnymi końmi? – zdumiał się młody pan Białecki. A skądżeś pan wiedział, doktorze, że się jednak zdecyduję na wyjazd? O co tu chodzi?
Illuminatus wzruszył ramionami.
– Tedy wracaj acan do wieży. Szczęścia życzę.
Jakub nic już na to nie odpowiedział.
– Takem i myślał – rzekł mag. – Zatem, jakom rzekł: w drogę!
Powstał, okrył się peleryną i, skinąwszy na szlachcica, skierował się wraz z nim ku drzwiom.
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1Szlachcic siedzący w wieży, co mu bynajmniej nie przynosiło ujmy na honorze, miał sporo swobody i wolno mu było nawet wychodzić na zewnątrz, pod warunkiem, że do wieży wróci. Gdyby jednakowoż tego nie uczynił, skazywał się na banicję.
2Bracia Sołuńscy – św. św. Cyryl i Metody, Apostołowie Słowian.
3François de France (1555-1584), diuk d’Anjou, diuk d’Alençon etc., najmłodszy z braci Walezjuszy, również zmarły bezpotomnie.
4Pół kwarty polskiej – nieco więcej niż pół litra.
5Millefiori – wielobarwne szkło o gęstym wzorze kwiatowym – stąd taka poetycka nazwa „szkło tysiąca kwiatów”, wytwarzane już od starożytności, a w opisywanym okresie głównie na terenie Italii.
6La sughera (wł.) – dąb korkowy (Quercus suber).