Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (33)
Don Ferulci – I warto było?
Jean-Baptiste Lefevre, mając pieniądze, wynajął niezgorszą kwaterę, na dodatek przyzwoicie umeblowaną i z góry za trzy miesiące opłacił i locum i wikt i opierunek, czym wprawił w niekłamany zachwyt gospodarzy.
Siedział teraz na łóżku, przy zawartych na wewnętrzną zasuwę drzwiach i napawał się widokiem stosu złotych, nowiuśkich i lśniących, jakby dopiero co wyszły spod sztancy mincerza, monet.
Naraz posłyszał delikatne pukanie do drzwi. Przyrzucił złoto rogiem wypłowiałej kapy, powstał, podszedł do wejścia, odsunął zasuwę i zerknął przez szparę. W progu stała młodziuchna córka gospodarzy, tak na oko może ze czternaście-piętnaście lat licząca, ale nadzwyczaj powabna i wspaniale rozwinięta.
– Czegoż to chcesz, moja piękna?
– Matka pyta, czy byście czegoś nie przekąsili. Nie zeszliście na śniadanie na dół, to mnie tu przysłała.
– Zaspałem, ciężki dzień miałem i minioną noc ciężką. Ale dziękuje za pamięć. Powiedz matce, że owszem, że chętnie bym coś zjadł. A jak ci na imię, moja ty cudna?
– To akurat nie tajemnica – uśmiechnęła się zalotnie – Florine. Ależ się pan umiesz przypodchlebić dziewczynie! No, no!
– Pięknie!
– Co pięknie?
– Pięknie masz na imię.
Florine zrobiła niewinną minkę.
– A dasz mi buziaka na rozbudzenie apetytu?
Florine się zaczerwieniła po samo czoło.
– Panie… jakby to ojciec posłyszał, to by was chyba zarąbał siekierą…
– A zarąbał już kogoś?
– A czy ja wiem?! – Florine odzyskawszy rezon, roześmiała się perliście.
– To się dowiedz, bo jeśli nie zarąbał, to pozwolisz mi się pocałować w te słodkie usteczka. Dobrze?
Dziewczyna, chociaż prawie dziecko jeszcze, nie wyglądała na pierwszą naiwną.
– A cóż bym z tego miała?
– O! Widzę, że mówisz do rzeczy! Miałaś już jakichś chłopców?
– Jak dotąd, to jeszcze nie.
– Prawda li to?
– Najszczersza!
– Zatem jesteś najzwyczajniej w świecie łasa na pieniądze.
– Może tak… może nie… może i wy mi się, panie, podobacie – tyłek macie zgrabny – co nie wyklucza, że pieniądze również – znów się roześmiała. – Parę monet, na jakiś uroczy prezencik?…
– Przecie nie chcę ci wianka zabierać, a tylko o całusa proszę.
– To i cóż z tego? I całus ma swoją cenę. Nie stać was, panie, na mnie. Ot co!
– Przecie ci się podobam. Samaś tak rzekła.
– Ba! – wzruszyła ramionami.
Student przez jakiś czas patrzył jej w oczy, a ona nie odwracała wzroku. W końcu to on oczy spuścił i jakby odpowiadając na wcześniejsze wątpliwości dziewczyny, zawołał:
– Mnie?! Mnie nie stać?? Na dziesięć, na sto takich jak ty stać mnie! I to nie tylko na pocałunek!
Podniecony do granic możliwości, bo Florine, drocząc się z nim, niby to przypadkiem, uniosła nieco suknię, odsłaniając zgrabną kostkę i odrobinę cudnie toczonej łydki, nie bacząc, co robi, gwałtownie odrzucił na bok róg kapy, odsłaniając przed dziewczęciem cały ów stos złotych monet.
Florine aż zaniemówiła z wrażenia.
– No? I co teraz? Mogę cię pocałować?
Córka gospodarzy odzyskawszy spokój, nie odpowiedziała mu na owo pytanie.
– Zaraz przyniosę śniadanie.
Obróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz.
Wtedy dopiero student uświadomił sobie, że głupio zrobił, ujawniając swoje bogactwo, ale co się stało, to się nie odstanie. Pomyślał, że najlepiej będzie, jeśli zmieni stancję. Postanowił zająć się tym zaraz po obiedzie. Chociaż żal mu było tracić tego, co już tutaj z góry opłacił.
Florine wróciła ze śniadaniem. Była bardzo miła. Niedwuznacznie dawała chłopakowi do zrozumienia, że odwiedzi go, gdy ciemności zapadną…
Jean-Baptiste ostatecznie więc uznał, iż niepotrzebnie się wyląkł. Przecie lepiej pielęgnować takiego lokatora jak on, niż się go pozbywać. Spodziewał się kradzieży, i owszem, ale nie tego, że zaraz ktoś zechce go zamordować. I to w centrum Paryża, gdzie raczej trudno byłoby pozbyć się trupa.
Florine tymczasem zaś wciąż się do niego umizgiwała, co już rozwiało jego ostatnie wątpliwości i rozterki.
– A niech tam, zostaję… chociaż wygląda, że młódka chce mnie troszkę oskubać… ale dla jej urody, warto na to pozwolić, absolutnie warto… – rozmarzył się.
– Co, panie, powiedzieliście? – panna nie dosłyszała.
– Że śniadanie smaczne. No, chodźże teraz do mnie, kruszyno – odrzekł.
Wytarł gębę rękawem, objął dziewczynę w talii i przyciągnąwszy do siebie, namiętnie pocałował w usta.
Nie broniła się, a i jeszcze odwzajemniła pocałunek.
Jean-Baptiste już nie mógł doczekać się nocy…
* * *
– Merde!1 – zaklął pod nosem Ambroise, ojciec Florine, potykając się o wyszczerbiony zębem czasu stopień schodów prowadzących na pięterko.
– Cicho, stary… – towarzysząca mu żona, Amália, szturchnęła męża w bok.
Ciemno było, choć oko wykol. Para szła po omacku. Wreszcie dotarli do właściwych drzwi. Stary poskrobał w nie delikatnie raz i drugi. Nie było reakcji.
– Chyba śpi.
– Cicho, stary!
Pocisnął klamkę. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Za dnia, pod nieobecność studenta, który wyszedł powałęsać się po mieście, Amália zadbała o to, żeby nie skrzypiały. Chociaż niebo było mroczne, noc bezksiężycowa, to w pomieszczeniu było odrobinę jaśniej niż na schodach.
Żona zatrzymała się przy wejściu, mąż zaś na palcach skierował się w stronę posłania, na którym spoczywał Jean-Baptiste. Jeszcze krok… jeszcze krok… dotarł na miejsce. A potem, zza pasa u spodni wyciągnął siekierę, odchylił się nieco do tyłu i jednocześnie odrobinę w bok, żeby wziąć lepszy zamach, po czym na oślep zadał leżącemu potężny cios. Najwyraźniej przypadek to sprawił, bo morderca nie był w stanie ocenić, w którą część ciała celuje, ale akurat trafił prosto w głowę, a ta rozpękła się na pół niczym dojrzała dynia. Rzygnęły dokoła rozbryzgi krwi i mózgu.
Amália drżąc z emocji, skrzesała ogień i zapaliła knotek łojowej świeczki. Uniosła ją do góry i nieomal zemdlała na widok, tego, co ujrzała na posłaniu. Zrobiło się jej niedobrze i zwymiotowała w kącie.
– Nie rozczulaj się stara! Już dobrze po północy, a przed nami wiele pracy. Ciężkiej!
Zawinęli trupa w prześcieradło i pled, omotawszy mu pierwej głowę szmatą, żeby zatamować krwawienie, i zaczęli go zwlekać po schodach, do piwnicy. Nielekki był, choć niezapasiony i młody. Po śmierci jakby ważyło się więcej, chociaż to subiektywne odczucie.
W loszku czekała już na zwłoki dość płytka grobowa jama wykopana nieopodal jednej ze ścian. Wtłoczyli w nią nieboszczyka i przysypali ziemią, którą na końcu bardzo starannie udeptali, a na koniec posypali po wierzchu warstwą kurzu, w który się jeszcze za dnia zaopatrzyli, zbierając go po kątach i zakamarkach.
Na pomysł bowiem, iżby zamordować lokatora i nielicho się przez to obłowić, wpadli natychmiast po tym, jak córka im powiedziała, że student pochwalił się przed nią wielką stertą złota.
Kobieta poświeciła – było idealnie, ziemia w piwnicy wyglądała na nieruszaną.
– Wracamy, stary, wracamy na górę. Trzeba posprzątać.
Pospołu, chociaż to mężczyźnie niezbyt wypadało, szorowali podłogę, zeskrobywali krew i odpryski mózgu ze ścian. Robili to szybko, ale zarazem starannie i solidnie. Kiedy zaczęło świtać, uporali się z robotą.
Zakrwawioną pościel zwinęli w tobół i upchnęli do przepaścistego kuchennego pieca. Mieli zamiar, roznieciwszy ognień spalić ją, tak by żaden ślad się nie ostał, a przy okazji wykorzystać też jakoś, żeby całkiem nie poszła na zmarnowanie, więc przynajmniej ugotować na niej śniadanie.
* * *
Florine obudziła się, jak na nią, bardzo późno, kiedy słonce jęło już zaglądać przez okno do jej izdebki. Zdziwiła się, że nikt jej nie budził, żeby zapędzić do pomocy w kuchni, albo posłać na targ.
Była też zła, bo z wieczora zaplanowała sobie, że po północy odwiedzi studenta i pobaraszkuje z nim trochę. Ale zaraz po zmroku usnęła tak mocno i spała tak twardo, że cały plan wziął w łeb.
W końcu podniosła się z posłania, twarz, szyję i uszy obmyła w glinianej misce o chabrowobłękitnej szklistej polewie, a potem pomaszerowała do kuchni.
W piecu buzował ogień, a śniadanie miało być lada chwila gotowe.
– Córko, a idźże obudzić młodzieńca. Powiedz, żeby zszedł, bo posiłek czeka.
– Dobrze, matko – odpowiedziała Florine. Posłusznie skinęła głową, wyszła z kuchni i pomaszerowała schodami do góry.
Nie minęło dłużej niż chwil parę i do uszu starych doleciał głos dziewczęcia:
– Chodźcie tu czym prędzej.
– I po cóż to? – odkrzyknął ojciec.
– Jego tu nie ma!
– Jak to nie ma?
– Zwyczajnie! Ulotnił się. I nawet pościel ukradł! A tyle przecie miał złota!
Starzy nie śpiesząc się, weszli na pięterko.
– A to ci łajdak! – zapiszczała skrzekliwie matka. – A to łotr! Na pościel, mówisz, się złakomił?
– Ano tak.
– Przebolejemy, w końcu zapłacił za trzy miesiące z góry.
– Ale ja miałam… – zaczęła Florine.
– Coś miała? Nadzieje, że się będziesz z nim gziła? I parę sou2 ci wpadnie do kieszeni fartuszka?
Dziewczyna nic już nie powiedziała, tylko zawstydzona spuściła głowę.
– Gdy nam o jego bogactwie powiedziałaś, matce się zamarzyło, żeby mu czynsz podnieść. Ale się ulotnił. Widzisz? Nic z twoich planów stara – rzekł Ambroise i porozumiewawczo mrugnął do żony…
* * *
Ambroise i Amália odczekali aż Florine wybierze się na targ. Kiedy już drzwi się za nią zamknęły, drżącymi rękami rozsupłali worek z pieniędzmi, wysypali je na stół i napawali ich widokiem. Teraz już mogli być spokojni o przyszłość nie tylko własną, ale i córki.
Naraz, skądś z ulicy, do ich uszu doleciał odgłos ciężkich kroków kogoś, kto najwyraźniej zmierzał w stronę drzwi ich domu.
Czym prędzej zatem zgarnęli złoto do worka, ten mocno związali rzemieniem i wsunęli za kredens.
Ktoś zastukał w futrynę.
Gospodarz podniósł się więc zza stołu i otwarł pukającemu. W wejściu stał mężczyzna, cały ubrany na czarno, według najnowszej kastylijskiej mody, z jednym tylko barwnym akcentem bogatego stroju, karmazynowym piórem egzotycznego ptaka u kapelusza, wskazującym na to, iż pewnie musiał odwiedzić Nową Hiszpanię, Nowy Świat odkryty za Oceanem i wpatrywał się zimnym wzrokiem w twarz pana Ambroise’a.
– Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.
– Witam, witam niziuchno, w naszych skromnych progach, książę miłościwy – gospodarz aż zgiął się w pałąk.
Don Ferulci spojrzał na niego jakimś dziwnym wzrokiem, po czym zapytał:
– Czy nie zawitał do was młody człowiek, student?
– Nie, panie! – razem wykrzyknęli mąż i żona.
– A to… to jakiś wasz znajomy, panie?… – wybąkał Ambroise.
– Poniekąd.
– I cóż to znaczy?
– Posiadał coś, co do niego nie należało.
– A do kogo, jeśli wolno zapytać? – Ambroise jeszcze bardziej się zgiął, tak że zdawało się, iż wkrótce dotknie nosem podłogi.
– Nie wasza to rzecz – ozwał się groźnie i opryskliwie zarazem przybysz.
– Ale jego nie ma, panie – z lękiem wyszeptała żona gospodarza.
– Taak?
– Tak… właśnie… uciekł dzisiejszej nocy…
– O?! – zdziwił się szlachcic. – A miał jakiś powód po temu? Jak domniemywacie? Ale, ale! A cóż to skrywacie za kredensem? – don Ferulci wypatrzył skrawek rzemienia wystający ze skrytki.
– Eee, nic takiego.
– Czyżby? – zapytał szlachcic, ironicznie się uśmiechając. – Jeśli to rzeczywiście nic takiego, to wyciągnijcie to na wierzch.
Ambroise miał zamiar się postawić, sprzeciwić, czy chociażby zaprotestować, ale kiedy spostrzegł, że dłoń przybysza spoczęła na rękojeści szpady, w milczeniu podszedł we wskazane miejsce i wywlókł worek na środek izby. Z przerażenia strumyk potu spływał mu wzdłuż kręgosłupa, zęby dzwoniły, a włosy na przedramionach zjeżyły się i uniosły.
– A teraz go otwórz i pozwól, że zajrzę do środka.
– Proszę.
Don Ferulci rozchylił brzegi tobołka.
– Nie, to nie moje. Możesz zachować zawartość.
Gospodarz odetchnął z ulgą. Wraz ze szlachcicem zerknął do wnętrza worka i osłupiał ze zdumienia. Worek był aż po wręby napełniony nie złotem, lecz wyszlifowanymi przez wodę rzecznymi kamieniami…
– I warto było? – zapytał don Ferulci, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z domu, głośno trzasnąwszy drzwiami…
Tuż za progiem minął wracającą z targu Florine. Leciuchno się do niej uśmiechnął i zlustrował od stóp do głów.
– Idealna – przemknęło mu przez myśl…
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1Merde – gówno, przekleństwo francuskie.
2Drobna moneta francuska.