Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (16) (fragment powieści)
Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
Kłopot
Diana była wściekła. Miała nadzieję, że Stanisław zginie w tej Wandei i nigdy więcej go już nie ujrzy. Tymczasem przyjechał. Na dobitkę zdruzgotany duchowo, zrozpaczony, na wpół oszalały. Lękała się go powiadomić o śmierci rodziców, lecz przecie zataić tego żadną miarą nie mogła. I o dziwo, przyjął tę nowinę nad wyraz spokojnie, zamknął się tylko w swoim gabinecie i oddał pijaństwu. Dopiero gdzieś po tygodniu zaczął trzeźwieć i kazał się wieźć na cmentarz, na którym we wspólnym dole wraz z innymi skazańcami zagrzebano państwa Białeckich. Kiedy wrócił, nie odezwał się do Diany ni słowem. Siedział milczący, wyłamując palce, wpatrzony w czubki własnych butów. Dianę jęła opuszczać złość, a w jej czarnym sercu począł budzić się niepokój. Nie miała bowiem pojęcia, co zamierza jej małżonek. Oczywiście, mogła udać się do obywatela Robespierre’a i zadenuncjować go
podobnie jak teściów. Przyszło jej jednak na myśl, że jeśli tak zrobi, to może poza domem w Paryżu i tym, co było zdeponowane w holenderskich bankach, nie odziedziczyć już niczego więcej. A kto wiedział jaki majątek znajduje się w odległej Polsce? Wcześniej się nad tym nie zastanawiała, ale oto teraz, poza spełnieniem upragnionej zemsty, mogła dodatkowo zyskać i stać się osobą jeszcze zamożniejszą – chyba… bo pewności przecie nie miała.
Niby mogła pojechać w te odległe strony (oczywiście dopiero po śmierci wicehrabiego), ale skąd mogła wiedzieć, czy w Sandomierzu nie ma jakiejś dalszej rodziny, która niekoniecznie chciałaby bezdzietnej wdowie, dla nich osobie zupełnie obcej, oddać dobra po Białeckich? A o polskiej rodzinie niczego nigdy z ust męża i teściów nie słyszała. Uznała tedy, iż jak najprędzej winna zaciążyć. Urodziwszy dziecko nie dałaby się już odepchnąć od spadku.
Oczywiście niekoniecznie to Stanisław musiałby ją zapłodnić, mógł to zrobić jakikolwiek inny mężczyzna, ale tak się złożyło, że ów na nowo oddawszy się pijaństwu, jął nieomal codziennie egzekwować obowiązek małżeński. Jeśli nie po dobroci to i bywało, że siłą.
Wcześniej Diana albo wymawiała się zmęczeniem, albo bólem głowy, albo szukała jakiegokolwiek innego powodu, iżby tego obowiązku nie spełniać, a jeśli się już zdarzało, to drżała czy Stanisław nie uczynił jej brzemienną. A kiedy przytrafiło się owo nieszczęście dwa razy, poprosiła o pomoc zręczną akuszerkę, by ją wyczyściła, więc dzieci z tego związku nie było. Jednakowoż teraz lękała się, że jej poświęcenie może na nic się nie zdać i że w ciążę nie zajdzie. Wiedziała bowiem, iż niekiedy dziewczęta, które korzystały z takich jak ona usług akuszerek, potem stawały się bezpłodne. Obawa była jednakowoż przedwczesna. Po miesiącu bodaj, od kiedy Stanisław jął przychodzić do jej
sypialni, pojawiły się pierwsze symptomy brzemienności, a po jakimś czasie zaczął się i brzuch zaokrąglać.
Ciąża rozwijała się bez komplikacji, zatem Diana była zadowolona, natomiast dla Stanisława było to absolutnie obojętne. Żył w jakimś swoim świecie, świecie mroku i rozpaczy, a jednocześnie szukał zapomnienia w alkoholu i nieprawdopodobnie rozwiązłym perwersyjnym rozpasaniu. Mordów jednak już nie popełniał, a gdy musiał na nie patrzeć, to albo przymykał powieki, albo odwracał głowę…
Nie wiadomo w jaki sposób, ale Stanisław postarał się, aby zostawiono go w Paryżu i nie musiał wracać już do Wandei. Lecz i w stolicy nie było lepiej. Nie zabijano wrogów rewolucji na taką skalę, jak zbuntowane chłopstwo tam na północy, niemniej
Madame Guillotine i tutaj nie próżnowała.
Obywatel Białecki zaś coraz częściej czas spędzał, jeśli akurat nie miał służby, w oberżach i lupanarach teraz na odmianę unikając żony i domu. A jeśli niekiedy, wytrzeźwiawszy, wracał do przytomności, to przecie nie odzyskiwał rozsądku.
Białecki był obłąkany…
Obywatel Robespierre z poczerwieniałą od emocji twarzą przyglądał się jak kat, wydobywszy z kosza świeżo obciętą głowę, uniósłszy ją do góry, pokazuje motłochowi.
– Vive la Nation! Vive la République![1] – ryknął tłum.
Radosny szał ogarnął przyglądających się krwawemu widowisku. Ktoś zaczął śpiewać rewolucyjną karmaniolę i zaraz setki gardeł podjęło tę pieśń, wtórując mu gromko:
Madame Véto[2] obiecała,
Wyrżnąć Paryż cały,
Ale plan udaremnili,
Nasi kanonierzy!
Zatańczmy karmaniolę,
Przy huku dział!
Przy grzmotach dział!
Tańczmy więc karmaniolę,
Niech żyje armat huk!…
Pan Białecki stał milczący. Jakiś rozjuszony obywatel zamachnął się na niego pałką i krzyknął:
– Czemu nie śpiewasz?! Czemu?!
– Precz! – Białecki pchnął go z całej siły, aż napastnik runął na ziemię, wicehrabia zaś nie wiadomo z jakiego powodu, jakby przymuszony niewytłumaczalnym wewnętrznym impulsem krzyknął najgłośniej jak tylko umiał: – Vive le roi! Vive le roi! Niech żyje Ludwik XVII![3]
Tłum, nawet słysząc te słowa, w pierwszej chwili się zawahał widząc krzepkiego mężczyznę w mundurze pułkownika Gwardii Narodowej, przypuszczając, że może to być prowokacja, ale gdy Stanisław ruszył z pięściami w jego stronę wykrzykując przy tym obelgi, odpowiedział atakiem. I nie minęło wiele chwil, gdy sponiewierane, pokrwawione, pocięte nożami, ubite pałkami ciało Białeckiego legło na ziemi.
Oczy jęły zachodzić mu mgłą. Pogruchotane żebra przy każdym oddechu sprawiały niepisany ból. Mężczyzna zaczął odpływać gdzieś w mgielny tuman rozświetlany jakby piekielnymi drgającymi czerwono płomieniami i przesycony pachnącą żelaziście posoką.
Naraz skądś z niezmierzonej – jak mu się zdawało – dali, do jego uszu dobiegły słowa:
– Jestem księdzem katolickim… prawdziwym… czy żałujesz za grzechy? Chcę ci udzielić rozgrzeszenia…
Białecki z niesłychanym wysiłkiem otworzył oczy i przymykając powieki jakby w ten sposób przytaknął.
Ksiądz dyskretnie nakreślił na czole umierającego znak krzyża i wypowiedział szeptem słowa absolucji:
– Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.[4]
– Co tam mruczycie, obywatelu? – zainteresowała się jakaś podpita przekupka z Hal.
– Ach, nic, nic… pytałem… jak się czuje… – zmieszał się ksiądz ubrany bynajmniej nie w rewerendę, ale zwyczajnie, niczym przeciętny sankiulota. – Tylko tyle…
– A po cóż ci to wiedzieć? – kobieta zrobiła groźną minę. – Gadaj no mi tu zaraz!
Duchowny jednak miast jej odpowiedzieć, wślizgnął się w tłum i lawirując sprytnie, skierował się w stronę, gdzie już nie było nikogo kto by groźnie i krwiożerczo wyglądał, a jemu mógł zagrozić.
Tymczasem pan Białecki konał…
– Merde![5] Niech się któryś ruszy! – jakiś gwardzista przyzywał swoich kolegów.
Zbliżyło się kilku.
– O co chodzi? – zapytał jeden z nich.
– Nie widzicie? To pułkownik Stanislas de Bialecki! Dobry dowódca, dobry kompan! Lekarza dla niego, lekarza!
Ktoś pochylił się nad leżącym.
– Tu już lekarz nie pomoże. Wyzionął ducha.
– Dajcie więc jakiś wózek i odwieźmy go do domu.
– A daleko to?
– Nie, nie tak bardzo, przy rue de la Tannerie.
– Eee, to jednak niezbyt blisko.
– Dzielnie stawał w Wandei. Żal by było, iżby go wrzucono do wspólnego dołu. Niechże więc chociaż wdowa przyzwoicie go pogrzebie, a przy okazji się dowie, że oto właśnie została wdową.
Diana Białecka, ujrzawszy trupa męża, podziękowała gwardzistom chłodno i z kamienną twarzą.
– Możecie odejść, obywatele. Dziękuję.
A potem czym prędzej, nader przytomnie, postarała się o urzędowy dokument stwierdzający śmierć Stanisława i wsunęła go do szkatułki, w której przechowywała inne ważne papiery, a najważniejsze z nich były owe, które potwierdzały śmierć teściów oraz papiery wartościowe i kwity jednego z domów bankowych w Holandii, opiewające na bardzo przyzwoitą kwotę.
Nareszcie więc była pomszczona, wolna i niebiedna…
– A teraz – mruknęła sama do siebie – trzeba mi wyjeżdżać z tego kraju szaleńców i zbrodniarzy, bo w końcu i ja sama mogę stracić życie.
Skoro tylko niebo poszarzało, zwiastując nadejście poranka, spakowawszy do sakwojaża ledwie kilka ubrań na zmianę i nieco żywności, rozlokowała się w prostym wozie z budą, który wynajęła wraz z woźnicą za nieduże pieniądze i kazała się wieźć do Hawru, skąd miała nadzieję wsiąść na statek płynący do Gdańska…
„Oby mnie tylko nie złowili jacyś rewolucyjni opętańcy i nie zamordowali, uznawszy iż jestem wrogiem Republiki” – pomyślała, gdy koła zaturkotały na wyboistym bruku.
=-====================
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
[1]Niech żyje Naród! Niech żyje Republika! (fr.).
[2]Królowa Maria Antonina.
[3]Niech żyje król! Niech żyje król! (fr.); Ludwik XVII (1785-1795), niekoronowany, ale faktyczny król Francji w okresie od 21
stycznia 1793 do 8 czerwca 1795.
[4]Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć
penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).
[5]Przekleństwo francuskie.