Andrzej Juliusz Sarwa
WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (18)
Miłosne zauroczenie
– A ja powiadam, że nie!
Jerzy stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami.
– Jeśli nie, to nie. Sam sobie poradzę.
– Niby jak?
– Sprzedam swoje dobra w Sandomierskiem i ucieknę z Kasią tam, gdzie nas nikt nie zna.
– Zwariował chłopak. Ze szczętem zwariował! Ledwie szesnasty rok skończyłeś, wąs ci się jeszcze nie sypnął, a już się chcesz żenić? I to z kim? Z chłopką? Młodą masz krew, gorącą, ale ochłódnie. Gwarantuję ci, że ochłódnie!
Pani Anastazja zaczęła płakać.
– Na stare lata nas porzucisz? A swoje potomstwo chcesz schłopić? Majętności utracić? Myślisz, że jak uciekniesz, to się przed ludźmi schowasz? Kiedyś ktoś i tak cię znajdzie i wszystko na wierzch wywlecze. Siebie skrzywdzisz, Kasię skrzywdzisz i potomstwo wasze, jeśli będziecie je mieć, też skrzywdzisz. O to ci chodzi?
– Ale ja ją kocham! Ja bym życie za nią oddał.
– My w to nie wątpimy, ale czy chociaż ona wie o tym?
– Ona też mnie kocha…
– Hm…
– Ucieknę na Dzikie Pola! – odgrażał się Jur.
– Sam, czy z nią? Jeśli sam, to szczęśliwej drogi, już cię tam mołojcy wyedukują! Młodyś, gładki niczym panna, to przerobią cię na dziewkę. Bo oni tam żadnych kobiet nie tolerują. To sodomici. A jeśli z nią, to najpierw jej gardło poderżną, a potem…
Jerzy nie dosłuchał już tego do końca, trzasnął drzwiami i wybiegł na dwór.
– Konia! – wrzasnął, a kiedy mu go podstawiono, wskoczył na grzbiet i ruszył niczym oszalały! Hen, przed siebie! Gnał i gnał, aż koń w końcu zaczął robić bokami. Wtedy dopiero ochłonął, zatrzymał wierzchowca i puścił go wolno na trawę, a sam położył się pod powykręcaną przez czas i wiatr stareńką sosną przydrożną i zapatrzył w niebo, w obłoki układające się w najniezywklejsze kształty…
Chyba przysnął. Na pewno przysnął i nawiedził go niebywale cudny majak, tak, że kiedy się ocknął, cały żal, cały ból, cała wściekłość od niego odeszły. Smutek tylko pozostał. Cichy smutek, kąśliwy.
Powoluśku, nie poganiając konia, przyczłapał do dworu, ale nie chciał się widzieć z opiekunami, więc zaszył się w swoich czterech ścianach…
Powoli zaczęło zmierzchać. Od pól niosło się jeszcze cykanie polnych koników. Po niebie, które zakwitało zorzami, śmigały ostatnie jaskółki, gdzieś, z oddali, spośród listowia rosochatych wierzb dobiegał przenikliwy i głośny świergot wróbli, które, jak co dnia o tej porze, odprawiały ptasie nieszpory, chwaląc Boga na swój sposób…
Knowania i spiski
Pan Czerenowski wpatrywał się w twarz doktora Cadavera Illuminatusa z nadzieją, ale i z niepewnością. Ten ostatni zaś skubał bródkę i myślał…
– Cóż mam rzec, waszmości?… To i owo przyszło mi do głowy, lecz nie wiem, czy pójdziecie państwo na to…
– No, cóż takiego? Mówże, mów, doktorze!
– Skoro ojciec, nie-ojciec, dziewkę przegnał, a waszym sercom jest bliska i jakoś byście jej chcieli życie ułożyć, to…
– To?… – zawołali jednocześnie pani Anastazja i Krzysztof, nieomal podrywając się z krzeseł.
– To dajcie jej przyzwoity posag i zamknijcie w klasztorze.
– Et! A toś pan nawymyślał. Tyle to i mnie samemu najsampierw przyszło do głowy. Nic by owo nie dało, Jerzy by ją wykradł i czmychnął Bóg wie gdzie. Ich oboje byśmy wtenczas stracili, a oni sami, jakie by mieli życie? No jakie?
– Mam tedy inny jeszcze pomysł. Ale już niezbyt ani czysty, ani też uczciwy.
– No? Mówcież doktorze. Byle on tylko nikogo nie ukrzywdził, to całkiem legalny być nie musi.
– Ale na to potrzeba i pieniędzy i czasu.
– No, dalej! Nie trzymajcie w niepewności!
Cadaver odchrząknął i jął snuć opowieść:
– Kiedym jeszcze mieszkał we Francji, nieobcy mi byli ludzie z najwyższych sfer. Poznałem wielu – i królów i książąt krwi, i zwykłych diuków i hrabiów… Bogaczy i nędzarzy. I mędrców i… głupków. Tak, tak, nie przesłyszeliście się wielmożni państwo. Można być hrabią z rodowodem sięgającym Merowingów, a w sakiewce nie mieć ani dudka, w głowie zaś trociny.
Któregoś razu poznałem takiego jednego. Zwał się Sancho d’Urgel y d’Osona. Hrabia… Przynajmniej za takiego się podawał, chociaż to jego hrabiostwo wywoływało uśmiech na twarzach arystokratów, bo wyglądem raczej przypominał proszalnego dziada, niż wysoko urodzonego potomka możnowładców. Szlachectwa mu jednakowoż nie odmawiano ani starożytności rodu nie przeczono, a i hrabią też tytułowano. Sam twierdził, że wywodzi się od Borrella I, hrabiego Urgell i Osony. Zamek miał – jak twierdził – zacny, w Pirenejach, do którego kiedyś mnie nawet zaprosił.
Pojechałem, bom ciekawy świata, a zobaczyć gniazdo tak starodawne, to też była nie lada pokusa. A może księgi bym tam jakie starożytne znalazł? Kto wie? Księgi… właśnie… księgi… te mnie najbardziej interesowały…
Kiedym dotarł wreszcie na miejsce, wysoko, na szczycie jednej z gór, wypatrzyłem jakieś rozwaliska z jedną tylko w dobrym stanie utrzymaną wieżą. To była cała siedziba – owa wieża – hrabiego.
Z trudem wspiąłem się stromą ścieżką i zakołatałem do drzwi. Otworzył mi sam pan na włościach i wyraźnie ucieszony moim widokiem, zaprosił gestem do środka. Akurat wieczerzał. A wieczerzał wystawnie! Na sosnowym stole zbitym z surowych tarcic, stały dwa wytarte talerze. Na jednym widać było kupkę koziego twarogu, na drugim parę kromek owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakżem się później przekonał, na popitkę była serwatka.
Wyciągnął z jakiejś skrzyni i dla mnie gliniany, glazurowany na zielono talerz, nieco tylko wyszczerbiony oraz porysowany, po czym zaprosił, bym mu towarzyszył w wieczerzy.
Głodny byłem tak bardzo, że zjadłbym konia z kopytami, więc nie odmówiłem, chociaż za jadło zabrałem się ze sporym obrzydzeniem.
Po kolacji pan hrabia jął mnie zabawiać rozmową, opowiadając dzieje swego rodu, co mnie raczej średnio interesowało, bom z grubsza już się z nimi zaznajomił, nimem tu przybył. Ale wreszcie doszedł do sedna.
– Posłuchaj doktorze – rzekł – Jestem już ostatni z d’Urgel y d’Osonów, dziedzica nie mam, nawet i z nieprawego łoża. Ty zaś jako człek światowy, znający tego i owego, może byś zechciał mnie wspomóc?
– A w jakiż to sposób?
– Znajdź mi jakąś młodą a ładną, biedną niczym mysz kościelna szlachcianeczkę – byle krwi absolutnie błękitnej, bez najmniejszych nawet domieszek szczurzej – i zeswataj mnie ze mną. Chciałbym jeszcze zanim zamknę oczy, zobaczyć swojego następcę na tym zamku.
– Wybaczcie, panie hrabio, ale któraż was zechce? Ile macie, monsieur le comte, lat?
– Na świętego Marcina skończę osiemdziesiąt jeden.
– I jeszcze niewiasty się wam zachciewa? To coście robili przez całe życie?
– At! Jakoś mnie do niewiast nie ciągnęło, ale jeszcze jest czas. Uwierzcie doktorze, iżem sprawny… w tej kwestii… że tak to określę…
– Ale która was zechce? Ani urody, ani majątku?…
– O to się nie trap. Dziewkę mi tylko naraj. Jeden warunek – ma to być szlachcianka, która swego szlachectwa dowieść potrafi, co najmniej od czasów św. Ludwika! Inaczej wszystko by było na nic.
Pomyślałem sobie, a co mi szkodzi? Znałem jedną taką, co to choć gorzej żyła niż niejedna chłopka, to aspiracje miała, że ho, ho! A nuż warto spróbować?
– No dobrze, panie hrabio, przyszła mi na myśl pewna osóbka, ale bym musiał wracać do Paryża. Za to jednak, czy da się przekonać do mariażu, to już nie ręczę.
– To zrozumiałe. Powiedzcie tylko czy ładna.
– Ładna? Mało powiedziane. Śliczna niczym anioł. Blondynka, oczy chabrowe. Szyja biała. Cudo!
– A ile ma lat?
– Nie więcej niż dwadzieścia trzy, no, może cztery.
– O! To dla mnie w sam raz!
Hrabia dźwignął się zza stołu, pogrzebał w kieszeni i wyciągnąwszy z niej kilka złotych monet, wręczył mi je.
– To na koszta.
A ja ze zdumienia aż zaniemówiłem. Owo złoto do koziej serwatki nijak nie przystawało. Stary nie był nędzarzem, ale raczej kutwą. Zatem warto było zaryzykować i wdać się w tę intrygę.
Nie zwlekając, ruszyłem tedy w drogę powrotną do Paryża i tam odwiedziłem ową szlachcianeczkę, sierotkę, której kazałem zabrać ze sobą metrykę chrztu i zgodę wuja, jej prawnego opiekuna, na małżeństwo. Wuj przeszkód nie czynił, przy omszałej butelce starego calvadosu, jednej, drugiej, trzeciej, a gdym mu jeszcze wcisnął w rękę parę srebrnych monet, podpisał dokument, który żem mu podsunął, a miejscowy pleban, również dobrze w czubie mający, swoim podpisem i pieczęcią parafialną ową zgodę potwierdził.
Ruszyliśmy w drogę. Narzeczona per procura, nie mogła się już tego ślubu doczekać, bo choć może i późniejsze jej hrabiostwo, w zestawieniu z najpierwszymi rodami w kraju, liche by było, to jednak wchodziła do bardzo zacnego i niezwykle starożytnego rodu, co też się przecie liczyło. To zamęście traktowała jako swego rodzaju kapitał na przyszłość, a może i trampolinę, aby skoczyć wyżej, nie sądziła bowiem, że narzeczony pociągnie dłużej niż rok-dwa, no w najczarniejszych snach może dobić do pięciu.
Czasem jednak można się w życiu przeliczyć, a plany niekoniecznie się spełniają.
Gdyśmy dotarli do zamku w górach, hrabia, ujrzawszy narzeczoną, uradował się niezmiernie i zarządził, iż ślub się odbędzie niezwłocznie. Posłał tedy swego zaufanego plebana do biskupa, iżby ów dał dyspensę od zapowiedzi. Pewnie sypnął groszem, bo pasterz diecezji trudności nie czynił najmniejszych.
Nadszedł wreszcie i czas ożenku. Była to niedziela. Ślub miał być skromny, bez jakiejś wielkiej pompy, ale jawny, zawierany nie w ukryciu, w górskim zamku, lecz w kościele parafialnym, aby świadków tego wydarzenia zebrało się jak najwięcej.
Ponieważ była to sensacja nie lada, z tych, które się jeszcze po latach wspomina, do kościoła naszło się ludzi z całej okolicy, a i z odleglejszych stron także.
Ledwo przebrzmiały organy, ledwo państwo młodzi, a przynajmniej w połowie młodzi, złożyli przysięgę małżeńską, hrabia wraz ze swą oblubienicą czym prędzej udali się do zrujnowanego zamczyska. Udałem się i ja wraz z nimi, czując się i zaproszony i w obowiązku. Jeślim oczekiwał jakiegokolwiek przyjęcia weselnego, tom się srodze omylił. Po skromnym obiadku, składającym się z odrobiny owsianego chleba, połówki pulardy i ćwierci dzbanka kwaśnego wina na cztery osoby – państwa młodych, mnie i plebana, stary hrabia ujął swoją wybrankę za rękę, pociągnął do izby sypialnej, zatrzasnął drzwi z hukiem i przekręcił wielki klucz w pordzewiałym zamku. Zazgrzytało niemiło i stało się cicho.
Nie na długo bynajmniej. Za czas jakiś spoza zaryglowanych podwoi jęły dobiegać odgłosy miłosnej bitwy. Przeciągały się one niepomiernie. Raz dziennie tylko hrabia uchylał drzwi, a ja mu podawałem nieco strawy, po czym wracał do przerwanej przez głód czynności. Gdzie się państwo młodzi wypróżniali – nie dociekałem, ale, znając francuskie obyczaje, zapewne, gdzie popadło.
Minął tydzień. Cały tydzień. I wtedy dopiero drzwi sypialni rozwarły się na oścież.
Pierwszy wyszedł stary hrabia. Wyglądał na zadowolonego. Mimo podeszłego wieku i minę miał dziarską i chód sprężysty, natomiast jego młoda żona ledwo się wlokła za nim. Skulona w sobie, o poszarzałej cerze, wyglądała na straszliwie zmęczoną i sponiewieraną.
Hrabia – bo jak wiadomo, nie miał on żadnej służby – osobiście zakrzątnął się koło kolacji, tym samym mnie uwalniając od tego przykrego obowiązku. Chciałem mu co prawda służyć pomocą, ale odpędził mnie gestem dłoni niczym niesforną muchę. Wolał sam mieć kontrolę nad spiżarnią, z wrodzonego skąpstwa zapewne.
Nie myliłem się, na stole postawił dwa talerze, na jeden nałożył kupkę koziego twarogu, na drugi zaś cztery kromki owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakże by inaczej, na popitkę była serwatka.
Potem wydobył ze skrzyni kolejne dwa talerze i stawiając je przed nami, zaprosił, abyśmy wieczerzali, życząc nam smacznego. Sam nie jadł, nie wiedzieć czemu. Pani hrabina dodatkowo dostała pół kubka wina, bo, jak hrabia domniemywał, mogła być już przy nadziei, toteż trzeba było odżywiać ją lepiej.
Hrabina na ten skromniuchny wikt rzuciła się – nie przesadzam, tak to określając – z wielką łapczywością. Zdawało mi się, że pochłonie nie tylko chleb i twaróg, ale i samą cynową łyżkę takoż.
A potem dni płynęły monotonne, podobne jeden do drugiego, w dziczy gdzie łatwiej było wypatrzeć wilka niż człowieka.
Hrabina każdego dnia po wielokroć błagała męża, aby jeśli już sam nie chce, albo nie czuje takiej potrzeby, przynajmniej jej pozwolił, chociażby raz w tygodniu, w niedzielę wychodzić z zamku do kościoła.
Ale zgody nie dostawała. Minęła resztka lata, jesień ledwie mignęła za dziurawymi oknami, przyszła zima z okrutnymi śniegami, a myśmy tkwili zawieszeni w tej pirenejskiej głuszy między niebem i ziemią.
Aha, bom zapomniał dodać, że i mnie hrabia uwięził w tych ruinach, tłumacząc owo tak, że potrzebny mu jest towarzysz do czasu, aż hrabina powije, a z wielkości jej brzucha można było wysnuć domniemanie, że nastąpi to gdzieś w okolicy kwietnia-maja. Nudziłem się setnie, a na kozi ser nie spojrzę już chyba nigdy, do końca życia, już prędzej z głodu zejdę, niż do ust go wezmę. Nudziłem się zatem setnie, com już był powiedział, lecz miałem nadzieję na sowite wynagrodzenie, bo mi je za usługę hrabia przyobiecał, a że miał pieniądze, tylko żył jak dziad, to też już wiedziałem.
Wreszcie nadszedł ów wytęskniony czas rozwiązania. Którejś nocy, nad ranem, pamiętam, jakby to było wczoraj, 28 kwietnia 1575 roku, w sam dzień św. męczennicy Walerii, hrabinie odeszły wody. Wedle moich obliczeń do porodu brakowało jeszcze ponad tydzień, dziesięć dni, ale cóż, człowiek jest omylny. I nie zawsze wszystko da się dokładnie wykalkulować. Nie pomyśleliśmy tedy zawczasu o babce, to znaczy o akuszerce.
Gryząc wargi, doszedłem do wniosku, że nim zejdę do miasteczka, nim znajdę tę akuszerkę, to tu może być krucho. Westchnąłem tedy głęboko, bo już wiedziałem, że to mnie przyjdzie ów poród odbierać. Mówiąc sobie, że odważnym przecie los sprzyja, zająłem się przygotowaniami.
Szczęście było to wielkie, w niecałe bowiem pół godziny po odejściu wód, lekko i nieomal bezboleśnie, hrabina porodziła zdrową – niewiasta by powiedziała śliczną, ja tego nie powiem, bo dla mnie wszystkie noworodki są obrzydliwe – dziewczynkę. Ta wdała się w matkę, bo cerę miała mleczną, a oczka niebieskie, chociaż hrabia smagły był i bardziej przypominał Maura niż męża naszej rasy.
Trzeba było widzieć, jak hrabia się ucieszył, chociaż zapewne wolałby syna, dziedzica nazwiska, to i córka go zadowoliła. W tym wieku zwłaszcza.
Zarządził tedy, że w najbliższą niedzielę dziecko się ochrzci, co też i uczyniono. Uroczyście bardzo, ale same chrzciny wcale nie były wystawniejsze od „uczty” weselnej.
Ja dostąpiłem zaszczytu bycia jednym z trzech ojców chrzestnych, jako że niemałe były moje zasługi w kwestii tych narodzin i tego chrztu także.
Prawdę mówiąc, nie wiedzieć czemu, ale po uroczystości, kiedy inni ruszyli już ku zamkowi, nie czekając na plebana, który miał dołączyć za małą godzinkę, ja zostałem jeszcze i wszedłszy do zakrystii, zażądałem, niby to w imieniu hrabiego, odpisu metryki chrztu małej hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, który to – nie pytając o nic – ksiądz proboszcz sporządził, opatrzywszy go swoim zamaszystym podpisem i pieczęcią odciśniętą na opłatku.
Podziękowałem, złożyłem dokument starannie i ukryłem go w wewnętrznej kieszeni, za pazuchą.
Skromne chrzciny urządzone dla paru gości upłynęły w milczeniu, bo hrabia nie miał nastroju do konwersacji, potem wszyscy się rozeszli, a myśmy się znów ostali sami, tyle że z dzieckiem.
Najpierw hrabia ze skąpstwa nie chciał brać mamki, ale widocznie coś tam sobie w głowie przekalkulował i ostatecznie ją wziął. Widać było, że z niecierpliwością czeka, kiedy hrabinie zaniknie pokarm. Gdy zaś już to nastąpiło, dopiero zrozumiałem, o co mu tak naprawdę chodziło.
Hrabia bowiem znów ostro zabrał się do roboty, najwidoczniej mając nadzieję, że spłodzi syna. Tym razem jednakże nic z tego nie wychodziło. Mijały miesiące, przebiegł był rok, hrabia zesłabł tak, że ledwie nogami powłóczył i nic. Aż w końcu odpuścił i dał spokój żonie.
Pewnego wczesnoletniego wieczora, gdyśmy wieczerzali, pan resztek zamczyska tak przemówił:
– Widzę, że Bóg nie pobłogosławił moim zamierzeniom. Bądź wola Jego. Synem i spadkobiercą nazwiska mnie nie obdarował, a z córki żadnego pożytku mieć nie będę. Siedzicie mi tu na karku, niedługo będzie pewnie dwa lata, i tylko mnie męczycie. Co byście powiedzieli, gdybym dał ci, pani żono, jakiś kapitalik na utrzymanie ciebie i dziecka i ruszaj stąd czym prędzej, gdzie tam tylko chcesz?
Hrabina, słysząc te słowa, omal nie popłakała się ze szczęścia i zakrzyknęła z radością:
– Och! Z największą przyjemnością opuszczę te rozwaliny, mój ty panie mężu! Mogę w drogę wyruszyć choćby i jutro!
– To i dobrze, ale pod warunkiem, że zrzekniesz się wszelkich praw do dziedziczenia po mnie czegokolwiek, z wyjątkiem nazwiska.
Nie wiedziała biedaczka, że dziad był bogaty niczym Krezus, dlatego bez wahania spełniła to jego żądanie i podpisała stosowny dokument, jaki jej podsunął.
– Ale powiedz mi, czy nasza córka także nie będzie po tobie dziedziczyć? Tych ruin, stada kóz i kozich pastwisk? A masz jeszcze parę glinianych talerzy w skrzyni i kilka cynowych łyżek, ich też nie? – zapytała ze zgryźliwą ironią w głosie.
– A! Tego to ja dziś jeszcze nie wiem. Potrzebuję czasu, iżby rzecz ową przemyśleć.
Ja siedziałem cicho, do rozmowy się nie wtrącając, myślałem bowiem sobie, że może nadejść kiedyś taki dzień, iż tę swoją wiedzę będę mógł jakoś chytrze spożytkować. A jak nie przyjdzie, to i trudno. Tak czy siak, lepiej mówić mniej, niż za dużo.
Następnego ranka spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy z hrabiną i jej dzieciątkiem w stronę Paryża.
Ale nie miała nieboga szczęścia. Zaspokojona niezbyt wielką kwotą, przemyśliwała jakby tu sobie dalsze życie urządzić, kiedy spadło na nią nieszczęście. Otóż dzieciątko zachorowało. Na krup1. No i tenże krup dzieciątko udusił.
Pochowaliśmy dziewczynkę na jakimś wiejskim cmentarzyku, nawet nie pomnę już nazwy owej miejscowości i nasze drogi się rozeszły. Ja postanowiłem wrócić do Paryża, hrabina zaś, z tą niezbyt obfitą garścią grosza od męża, zapragnęła poszukać szczęścia w Nowym Świecie.
Zatem rozstaliśmy się i nasze drogi nigdy się już nie skrzyżowały. Czy dotarła do Nowej Hiszpanii? Nie wiadomo. Tak w ogóle, to nic nie wiadomo. W Paryżu nigdy się już bowiem nie pojawiła, a rodzina nigdy nie powzięła o niej żadnej wiadomości.
Ot i cała historia…
– Bardzo ona interesująca, doktorze, tylko co to ma wspólnego z naszą bolączką? – ozwała się pani Anastazja.
– Otóż ma! – odrzekł jej Cadaver.
– Nie pojmuję… – pan Krzysztof zrobił mocno zdziwioną minę.
Wtenczas Illuminatus przeprosiwszy gospodarzy na chwilę, udał się do swojej izdebki i wrócił z kartą welinową złożoną we czworo. Po czym wręczył ja panu Czerenowskiemu ze słowami:
– Proszę, niechże waszmość pan czyta.
Pan Czerenowski wziął dokument do ręki, rozpostarł go na kolanie i zagłębił się w lekturę. Była to ni mniej, ni więcej tylko metryka hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona.
– No i co z tego niby ma wynikać? – zapytał dziedzic, oddając metrykę doktorowi.
– No jakże co? Jak dziewka ma na imię?
– Jaka dziewka?
– No, mleczna siostra Jura.
– Katarzyna.
– A co w metryce stoi?
– Waleria Katarzyna Małgorzata. I cóż z tego?
– Ano to, jaśnie panie, że nie wołaliście jej z pierwszego imienia, a z drugiego. Nie Waleria, a Katarzyna. A teraz pora to odmienić.
– Czy wyście doktorze zwariowali?
– Nie. Jestem jak najbardziej przy zdrowych zmysłach! A plan obmyśliłem chytry i misterny…
– I jakiż to niby?
– Zależy wam na chłopaku i tej jego miłości.
– Jak na własnych duszach!
– Tedy posłuchajcie. Tak jak zamiarowaliście, sprzedajcie czym prędzej swoje dobra w Kaliskiem i kupcie za nie inne, w Sandomierskiem. Przenieście się tam z chłopakiem, ale bez dziewki!
– A co z nią?
– A ją powierzcie mojej opiece. Zabiorę ją do Francji, w drodze poduczę języka, którym, jak zauważyłem, już znośnie włada, bo najwyraźniej wasz Jerzy, czy to z nudów, czy z innego powodu, przerabia z nią każdą lekcję, jaką wpierw ze mną przerabiał.
– A co we Francji?
– Zamieszkamy przez jakieś pół roku, no może dziesięć miesięcy w Paryżu. Panna zacznie bywać w towarzystwie. Cudownie odnaleziona hrabianka d’Urgel y d’Osona! Zrobi się nielichy huczek na salonach, bo ludzie wszędzie spragnieni są sensacji, może ją nawet do Luwru zaproszą, a jak się wprawi w roli i z audytorium oswoi, wywiozę ją w Pireneje, w rodzinne strony, po majątek ojca. A za jakiś kolejny rok przywiozę ją na powrót do Polski, odmienioną, hiszpańską, czy też francuską – jak zwał, tak zwał – damę szlachetnego rodu, czego będzie mogła dowieść, bo dokument na to mamy, Jerzy się jej oświadczy, pobiorą się i będą żyli długo i szczęśliwie. A i wy, wielmożni państwo, także będziecie szczęśliwi, dożywając w spokoju sędziwego wieku, otoczeni gromadką wnucząt. I co? Przednia intryga?
– Boże! To podłe i nieuczciwe – wyszeptała pani Anastazja.
– Zaraz, zaraz. Fakt, uczciwe to nie jest, ale sens w tym jakiś dostrzegam. Odpowiedzcie mi tylko doktorze na trzy pytania: Czy zrealizowanie przedstawionego tu planu skrzywdzi choćby jedną osobę? Co wy na tym zyskacie? Ile pieniędzy chcecie wyrwać z mojej sakiewki, aby zrealizować tę intrygę?
– Tak więc: nikogo się nie ukrzywdzi, bo hrabia nie miał już żadnych krewnych, nawet takich „dziesiąta woda po kisielu”, żona – jeśli żyje – zawczasu i legalnie zrzekła się wszystkiego, zatem niczego nie dziedziczy, a co do pieniędzy, wyliczcie mi tam panie sami, ile uważacie, abyśmy godnie się przyodziali i mogli żyć przez te około dwa lata na przyzwoitej stopie. Kwoty nie podaję ufny w polską hojność i szczodrobliwość pana dziedzica. A co ja na tym zyskam? Chcę gwarancji, że pod waszym, dostojni państwo dachem, dożyję swoich dni, a kiedy zejdę z tego świata, zapewnicie mi niekoniecznie wystawny, ale przyzwoity pochówek.
– A nie zamiarujecie wy, doktorze, porwać, aby dziewki i sprzedać ją pohańcom? – zaniepokoiła się nie na żarty pani Czerenowska – bo gładka bardzo, blondynka, to wzięlibyście za nią dobrą cenę.
– Chociaż obraża mnie posądzenie o taką nikczemność, waszmość pani dobrodziejko, to zapewne, mógłbym tak zrobić. Następnie pieniądze rozpuścić w rok-dwa (nader oszczędnie żyjąc), a potem powrócić do sytuacji i stanu, w jakim zapukałem do drzwi państwa dobrodziejów. Tyle że po raz drugi na takie drzwi mógłbym już nie trafić…
– Rzeczywiście, zysk mierny, a ryzyko ogromne.
– Tedy zaufacie mi państwo dobrodzieje?
– Niechże już będzie, co ma być, bylebyśmy Jureczka nie utracili – zgodziła się pani Czerenowska.
– No… nie do końca… – pan Czerenowski zasępiony ozwał się półgłosem.
– Jakże to „nie do końca”? – zdziwiła się małżonka.
– Myśmy tu uknuli spisek i zdaje się, że misterny. Ale młodych nie wtajemniczyliśmy w te nasze plany, ani też nie zapytali o zdanie… A nuż się nie zgodzą?
– Hm… prawda… Lecz jeśli Jur odgrażał się, że ujdzie w Dzikie Pola, to chyba jest w wielkiej desperacji i raczej się powinien ucieszyć, a nie wydziwiać. A Kasię co czeka, jeżeli na owo nie przystanie? Niemniej, tak czy siak, zapytajmy ich o opinię. Niechże mają ostatnie słowo, bo przecież bez tego i tak nie będzie można podjąć żadnych działań – ozwał się doktor.
Zawołano młodych i rzecz całą, z detalami im wyłuszczono, czekając, co też na to powiedzą. Czas jakiś milczeli oboje, bo ich to oszołomiło, aż w końcu nerwowo odezwał się Jerzy:
– To kiedy, doktorze, planujecie ruszać w drogę do Paryża?
– No właśnie, kiedy? – z wypiekami na twarzy zawtórowała mu Kasia…
– A czy ja bym nie mógł wam towarzyszyć? – zapytał Jur.
– Nie sądzę, iżby to był dobry pomysł – szorstko ozwał się pan Czerenowski.
– Ale ja bez Kasi oszaleję! – młodzieniec nie mógł pohamować uczuć i emocji.
– Zajęcia paniczowi brak. To dlatego. A ja mam pewien pomysł i lekarstwo zarazem na to – ozwał się Illuminatus.
– I jakiż to doktorze? – zaciekawiła się pani Anastazja.
– A taki oto. Skoro mnie i Kasi całe przedsięwzięcie zajmie – lekko szacując – dwa lata, to młodzieniec, zamiast czas po próżnicy mitrężyć, niechże do jakiejś Akademii wstąpi. Wiedzy więcej łyknie, chociem mu już jej i tak sporo przekazał. Pojętny jest, to za dwa lata wiele zyska.
– Przednia to rada. Wyekspediujemy zatem chłopaka do Krakowa.
– Do Krakowa? – skrzywił się Cadaver. – Ja bym radził za granicę.
– Czyli dokąd? Na Sorbonę?
– No… raczej nie… wszak w Paryżu będzie Kasia, to ona częściej niźli owa Sorbona by go widywała. Pożytek żaden.
– Zatem dokąd?
– Memu sercu bliska jest Salamanka…
– Ba! Ale jakiż to szmat drogi!
– Prawda, daleko, ale wedle mnie warto. Naprawdę warto.
– A ty byś, Jur, gdzie wolał?
– W Salamance. Tyle mi o niej doktor naopowiadał, żem okrutnie onego miasta ciekaw, ludzi, obyczajów…
– Niechże więc będzie. Stać nas.
Kasi oczywiście nikt o zdanie nie pytał. Zresztą, na tyle ona była sprytna i roztropna, iżby się zgodzić na uczestnictwo w owej intrydze, która mogła całe jej życie odmienić…
Zaczęto przygotowania do podróży.
Książkę w wersji papierowej można kupić tu:
Wydawnictwo Armoryka
wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierza
e-book tu:
audiobook tu:
1 Ostre zapalenie krtani. W dawnych czasach zwykle śmiertelne.