W Antwerpii – Olimpiada, biegi na średnich dystansach. Peace, pax, mir !!
W Płocku – też…
MOST WIŚLANY, 18 sierpnia 1920
====================
[Ta wielka książka co jakiś czas jest dostępna na Allegro. Kolejny egzemplarz – dla przyjaciół – kupiłem za … 16 zł. Gorąco zachęcam do polowania. Mirosław Dakowski]
Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 634 i nn.
Most stał pusty i jakby zachęcał, aby po nim przejść. Owszem walały się na nim porzucone pakunki, rozbite walizki, rozmaite przedmioty, które nieszczęśnicy z Płocka, z okolicznych miejscowości oraz uchodźcy z dalszych stron daremnie próbowali byli ocalić. Pierze z rozdartej kołdry unosiło się w powiewach wiatru. Na drewnianej mostowej jezdni stało też kilka uszkodzonych i porzuconych wozów i bryczek, z których w pośpiechu ucieczki odprzęgnięto konie. Jeden z pojazdów był unieruchomiony, ponieważ śmiertelna kula ugodziła konia, który teraz leżał przed nim martwy, w pełnej uprzęży Nieco dalej zlegała krowa, jedyna żywicielka rodziny jaką zrozpaczony właściciel stracił w takichże okolicznościach. Ludzi na moście nie było, rannych oraz tych już nieżyjących zdołano w porę unieść. Pod gwałtownym, a jednoczesnym naciskiem stóp, kół i kopyt ustąpiły tu i owdzie belkowania nawierzchni. W tych miejscach ziały teraz dziury, popod którymi wił się szarobury nurt wiślany.
Jak się rzekło, przez taki most, także w czasie największej kanonady przetaczającej się nad rzeką, próbował się przedostać niejeden śmiałek. Ludzie, przeważnie mężczyźni w pełni sił, co wywoływało objawy zgorszenia u wielu osób pozostających wciąż po stronie płockiej wyruszali pojedynczo lub grupkami, szybkim pędem lub skokami przęsło za przęsłem, kryjąc się za grubymi belkami mostowej balustrady. Nic z tego nie wychodziło, bowiem gdy postacie na moście, wykraczając poza zbawienną zasłonę nadbrzeżnej zieleni, stawały się widoczne z bolszewickich stanowisk poza Wzgórzem Tumskim, także i tych znajdujących się po przeciwnej stronie przyczółka, na wschodnich obrzeżach Płocka, znowu zaczynał terkotać co najmniej jeden karabin maszynowy, odłupując z mostowej konstrukcji jasne drzazgi.
Podciągnęli nowe kulomioty, łobuzy!… O, już dwa grają!… Krzyżowy ogień… Sponad rzeki rozlegały się krzyki. Ktoś biegł dalej. Ktoś wracał co tchu, kuśtykając wyraźnie. Inny to zrywał się do biegu, to padał.
– Tak tak mamrotał na ten widok ów zażywny jegomość ze Straży Obywatelskiej do nas ci junacy nie chcieli się przyłączyć, by tutaj było więcej rąk na bolszewika. Woleli uchodzić za Wisłę, skórę własną ocalić. Naszych słów, mów i próśb serdecznych nie posłuchali, ale, patrzcie jeno państwo kochani, wrażej kuli to ci łaskawcy słuchają… słuchają pokornie, juchy jedne. 0, ten tam, chłop jak dąb, osiłek, zuch jak malowanie… Mi się wyrywał, widzieliście, lecz niech no tylko sowieci strzelą, patrzcie, wraca do nas grzecznie.
E, hej! Młodzieńcze! starszy zamachał w kierunku powracających z mostu. Zdecydowałeś się… co? Po namyśle, krótkim… he, he!… zaciągnąć się pod sztandar narodowy? Witaj, ach, witaj, roboty tu wiele… I dla ciebie się znajdzie… i broń też na cię czeka. Obyś tylko podołał, bo coś mi się widzi, że ty… tego owego… Toć tu, patrzaj bracie, u nas nawet chłopcy małe, łepki niedorosłe, owe harcerzyki kochane do karabina aż się rwą. A sił to one iw połowie takich nie mają, bawolich jak te twoje…
Dajcież im już pokój, zacny panie – zagadnęła z boku jakaś staruszka. Toć toto ledwo co śmierci uszło, a wy z nich szydzicie… jak okrutnie.
– Wygodnie wam, babciu, tak mówić, bo to, co trzeba, ja właśnie wypowiedziałem i wy już powtarzać tego nie musicie. Zwolnieni od takiego gadania już jesteście. Boć to lepiej chyba że chłop drugiego chłopa zruga… Gdyby tak mnie, jak ja ich, niewiasta konfundowała, to bym się pewnie pod ziemię ze wstydu zapadł. No, chyba że kobieta w latach, matrona, babka wnukom… Takiej wolno to powiedziawszy, skłonił się wytwornie swojej rozmówczyni. Starsza pani, nie nie mówiąc, pokiwała tylko głową, gładząc ręką jasne, różowymi wstążeczkami przyozdobione warkoczyki kilkuletniej dziewczynki, tulącej się w fałdy jej ciemnej sukni.
Młodzi zaś ludzie, z pospuszczanym wzrokiem mijali dworującego z nich jegomościa ze Straży Obywatelskiej, rozglądając się nerwowo, gdzie by tu się skryć przed ludzkimi oczyma. Niektórzy otrzymali na moście postrzały, lekkie na ogół zadraśnięcia. Wstyd męski przemógł nad bólem, gdyż nawet ci umykali przed pełniącymi tu posługę sanitarną niewiastami.
W świetle mostu widać było, jak ktoś, przebiegłszy uprzednio dobre ponad sto metrów, leżał teraz, kryjąc się przed kulami wśród zalegających jezdnię gratów. Zabili Maćka, zabili... jęknął jakiś męski głos. Eee jeszcze nie ozwał się inny. Patrzcie .. Umarł Maciek umarł, już leży na desce. A jak ma zagrają, podskoczyłby jeszcze zanucił – Bo w Mazarze taka dusza, jak zagrają, to się rusza zawtórowano mu z kilku stron, także od stanowiska naszych harcerzy Oj Dana, dana, da—na… Da—na, dana-a…
Rzeczywiście, ten tutaj wciąż żywy Maciek, jak i tamten z przyśpiewki, nadal ruszał się na mostowych deskach. To pełznąc, to podbiegając, i on także zmierzał z powrotem na płocki brzeg.
Most był wciąż nie do przebycia. Pan major Janusz Mościcki, doświadczony choć młody oficer [23 lata, przebył już epopee wojsk na Sybirze. md], mający komendę nad całym tutejszym zgrupowaniem, lecz w praktyce mogący dowodzić oddziałami broniącymi się w niezajętej jeszcze przez wroga części miasta, zrozumiał, iż w bitwie o Płock nadeszła taka chwila, która może się okazać przełomowa. Siły polskie wyraźnie słabły; bolszewickie, przeciwnie, rosły. Co się w obecnej chwili dzieje poza linią trzymanych jeszcze przez Polaków ulicznych barykad, w dzielnicach zawładniętych przez bolszewików, to nie było dokładnie wiadome. Wysłani zwiadowcy jeszcze nie wrócili. Kto zaś przedarł się od tamtej strony, coraz inne szczegóły przynosił, nie zawsze z tych, które najbardziej interesują dowódcę. Artyleria nasza na Radziwiu, sama pod ostrzałem; Flotylla Wiślana walczy z najwyższym wysiłkiem. Dowódcy wstrzymują ogień armatni, nie chcąc razić naszych rozproszonych po mieście a odosobnionych punktów oporu, nie mając zarazem sprawdzonych informacji o stanowiskach nieprzyjaciela, które można by skutecznie ostrzelać.
A nieprzyjaciel szykuje kolejny, i zapewne lepiej niż poprzednie zorganizowany szturm na most. Ponure acz trzeźwe obrachunki pana majora zostały przerwane bliskimi wołaniami: Panie komendancie, panie komendancie, goniec z pierwszej linii! Przed dowódcą przyczółka prężył się na baczność żołnierz w sfatygowanym i do cna przepoconym mundurze: Panie majorze, goniec z placówki „ulica Dominikańska”!
– Spocznij rzekł młody major. Słucham .
– Nasz porucznik kazał mi to wręczyć panu majorowi – odparł goniec, wyciągając zza pazuchy zmiętą kopertę. Dziękuję. Chłopcy, dajcie gońcowi gdzieś tu odpocząć… Wody mu dajcie. Dziękuję, odmaszerować! Tak jest! Major wydobył z koperty białą kartkę i zaczął czytać; nie trwało to długo. Przesyłka zawierała dość precyzyjny szkic ogni dla naszych baterii stojących na Radziwiu, więc i dla okrętów artyleryjskich. [były tam nasze dwa czy trzy monitory md]
Wyglądało na to, że dowódca jednego z odcinków obrony przedmościa, tyleż na uprzedni rozkaz, co z oczywistej potrzeby chwili, rozpoznał liczne stanowiska artylerii Gaj-Chana, jak też i lokalizację bolszewickich punktów dowodzenia, parków amunicyjnych i większych skupisk wrażych sił. Te ostatnie były dość ruchome, boć przecie całe czerwone wojsko rzuciło się rabować miasto. Po krótkim czasie podobny meldunek przysłał majorowi Mościckiemu dowódca innego odcinka. Dopiero nieco później dowiedział się pan major, że ten wywiad był zbiorowym dziełem tyleż żołnierzy, co i zwykłych mieszkańców miasta, także kobiet niemających na pozór pojęcia o rzeczy wojskowej, lecz przede wszystkim wszędobylskich harcerzy. Dowódca obrony Płocka rozumiał już, co ma uczynić. Oto łączność telefoniczna zerwana. Wiadomości nie da się także przekazać na tamtą stronę rzeki chorągiewkami, na sposób marynarski, inaczej mówiąc harcerski. Żywy duch nie może wychynąć, by stamtąd potwierdzić odbieranie depeszy, bowiem sowieci sieką teraz po lewym brzegu ze wszystkiego co mają pod ręką. A czas nagli.
„Lecz czy już teraz? szarpał się Z myślami młody oficer. Czy poczekać do nocy? Nie. Czekać nie wolno. Każda chwila jest niezmiernie droga. Bo przecież noce, chociaż sierpniowe, są teraz na tyle jasne, że i wówczas czerwoni mogą obserwować jakikolwiek ruch na moście; mogą sobie zawsze racą przyświecić, więc strzelać jak za dnia. Zresztą, w most wstrzelali się już dawno; wystarczy im tylko pociągnąć za spust. Biją przecież z karabinów i armat ponad wodą, nie dopuszczając naszych do rzeki. Zatem — teraz!”
Młody komendant rozejrzał się wokół i zawołał: Ochotnik do przeniesienia meldunku przez Wisłę! Do mnie! Ruszyło od razu ku majorowi kilku żołnierzy, w tym owych nieumundurowanych z biało-czerwonymi opaskami na rękawach Wszyscy jęli się przepychać, żaden nie ustępował.
– Dziękuję wam za tę gotowość. Ale jak ja mam wybrać? Dobrze… Kto ma nazwisko na „A”?
– Ja! Strzelec Abryczyński melduje się na rozkaz! — zakrzyknął junak w zielonym mundurze i tejże barwy rogatywce na głowie.
– W porządku. Oto przesyłka. Schowajcie dobrze w wewnętrznej kieszeni bluzy. Doręczycie dowódcy artylerii na tamtym brzegu. Tak jest!
Drewniany most, dołem wzmacniany stalowymi okratowaniami prosty jak struna, jak olimpijska bieżnia, ukazał się oczom śmiałka. Oto zadanie, oto ów bieg „na milę”, w jakim już niebawem wystąpi polski zawodnik.
Lecz uczyni to tutaj, w Płocku, nie zaś w dalekiej Antwerpii, gdzie właśnie trwają kolejne Igrzyska Olimpijskie. Tam biegacze rywalizują ze sobą wzajem, zaś stawką jest zaszczytny laur zwycięzcy i podziw całego świata. Tutaj rywalami samotnego biegacza nie są inni atleci grający fair play, ale wraży krasnoarmiejcy, którzy niebawem zaczną do niego strzelać jak do zaszczutej zwierzyny. Bo też stawką, o wielu innych ludzi… bardzo wielu.
Tam, w Antwerpii, sportowcy z różnych krajów świata zażywają wytchnienia po niedawno zakończonej wielkiej wojnie i oddają się pokojowej rywalizacji. Tutaj, polski żołnierz ściga się ze śmiercią, aby sobą samym zasłonić przed zagładą zarówno to życie rozkrzewiające się w odrodzonej Ojczyźnie, jak i spokojną egzystencję tych naszych bliźnich zamieszkujących rozległe kraje Zachodu. Jednak oni, żyjący daleko od źródeł czerwonego niebezpieczeństwa nie zdają sobie z tego sprawy, nie rozumieją, nie pomagają. Oni już świętują i bawią się, my nadal walczymy o przetrwanie.
Biec dokładnie mostem na wprost nie można było, bowiem, jak się rzekło, rozmaite sprzęty zalegające jezdnię zmuszały do ich omijania; nadto, jeden z wozów stał w poprzek, gdzieś w połowie długości mostowej przeprawy, ponad głównym Wiślanym nurtem. „Będę się krył za tymi kilkoma wozami” pomyślał Abryczyński. Był to rosły młodzieniec, tam skąd pochodził znany jako wybitny sportsmen. Taką też sławę zyskał sobie we własnym pułku, choć w wojennym czasie wyczynów sportowych nie dokonywało się na stadionie, lecz przeważnie w akcji bojowej. Rogatywkę podpiął pod brodą, schylił się, by lepiej zasznurować buty. . Karabin możecie zostawić, tam proście o nowy – poklepał go po ramieniu sierżant. Ładownice też zostawcie, będzie wam swobodniej.
Zaiste, bronią tego żołnierza miała być teraz szybkość, zręczność, spostrzegawczość, także przebiegłość. Jak zmylić strzelca bolszewickiego, by celował tam, gdzie już lub jeszcze nie ma polskiego gońca? Szeregowy Abryczyński ponownie zmierzył wzrokiem swą trasę, uśmiechnął się do sierżanta, ucałował dobyty zza kołnierza medalik szkaplerzny, przeżegnał się pospiesznie i ruszył miarowym truchtem ku ładnym kutym barierkom mostowego przyczółka.
Gdy wybiegnie spoza zasłony zieleni, weźmie najwyższy pęd. Czy przypadnie za pierwszym z kolei wozem, czy pogna dalej, nie zatrzymując się to zależy w wielkiej mierze od strzelających bolszewików i od orientacji samego Abryczyńskiego.
Nowa bitwa wrzała już opodal. Za rozrosłymi drzewami, za zabudowaniami na wyniosłości, pierwsza linia obrońców przedmościa właśnie powstrzymywała na swoich ulicznych barykadach kolejny atak sowiecki. Lecz tutaj, gdzie mostowe wiązania opierały się o brzeg, wszystkie oczy zwrócone były ku oddalającej się sylwetce w zielonym mundurze. I nie dość chyba było huku i jazgotu wszelakiej broni, skoro tu wszyscy, jako odgłos najbardziej wyrazisty, słyszeli pospieszny tupot butów Abryczyńskiego o drewnianą nawierzchnię wiślanego mostu. Z zaciśniętymi wargami czekano na jeden jeszcze odgłos. Tak, to ten, już: „tra—ta—ta—tal”. Znów z prawa, spoza Tumskiego Wzgórza bije nieprzyjacielski kulomiot. Drugi siecze z lewej strony. Widać z daleka drzazgi rwące się na drewnianych barierach. Biegnący pędem goniec także je musi dostrzec, musi też, oprócz własnego oddechu, dosłyszeć za sobą stukot kul o mostowa balustradę. Musi błyskawicznie decydować, czy zapaść natychmiast, czy jeszcze przyspieszyć kroku.
Ooo Goniec potknął się… lecz biegnie dalej.
O Znowu… Ale za chwilę dotrze do połowy mostu. Lecz ruch jego oddalającej się sylwetki nie jest już taki miarowy. Prawa ręka biegacza jakby przywarła do ciała, nie wykonuje wraz z lewą rytmicznych wymachów. Widać, jak dzielny młodzian dopada porzuconej bryczki i kryje się za nią. Widzi to dokładnie pan major Mościcki przez swoją lornetkę. Lewą ręką Abryczyński jakby zamachał… Lecz nie, nie dostał kolejnego postrzału.
Zrywa się z miejsca i gna dalej, po niezastawionej już niczym mostowej bieżni. Chłopaki na tamtym brzegu musieli go dostrzec, i on ich, dlatego kiwa ręką uspokaja sierżant zebranych żołnierzy i cywili. Łubudu! dudnią za plecami nieodległe wybuchy ręcznych granatów, od strony przeciwnej, od pierwszej linii obrony przyczółka. Ach, jakże konieczne jest celne wsparcie artylerii z Radziwia. Wtem, śmiałek upadł, jeszcze ponad wodą, o jakieś sto metrów od kępy drzew rosnących u przeciwległego mostowego podjazdu. jednak cekaemy bolszewickie nie przestały razić w tamtym kierunku, ponad Wiślaną taflą.
Major Mościcki i jeden jeszcze oficer obserwujący przez lornetki przebieg zdarzeń widzieli, iż sowieci miarowo ostrzeliwują odcinek pomiędzy miejscem upadku biegacza a lewym brzegiem. Pomimo tego ktoś stamtąd ruszył w stronę Abryczyńskiego, lecz padł wkrótce, zerwał się i zawrócił w pędzie, ścigany niewidocznymi z oddali pociskami.
Chłopaka nie uratują, meldunku nie odbiorą mruknął głos w obserwującej te sceny gromadzie. Wtem za plecami patrzących ku Wiśle pojawił się nadbiegły od strony miasta żołnierz z meldunkiem z pierwszej linii. Chwilę trwało, zanim major sformułował stosowne rozkazy. Że zaś nasi harcerze kręcili się właśnie w pobliżu jego osoby, przeto skinął, by podeszli. Oni na to przecież czekali.
– Panie majorze, zastęp „Wilki” melduje swoją gotowość! zapiszczał druh Dyonizy Kowłowski, prężąc się na baczność przed człowiekiem, który był nieco starszy od jego własnego drużynowego, również wojującego gdzieś od pewnego czasu. Twarze zgromadzonych wokół żołnierzy rozjaśniły się uśmiechem; lecz już nie tym pobłażliwym i drwiącym, jak by to się mogło tutaj wydarzyć jeszcze kilka dni temu. Uśmiechy były przyjazne, braterskie i ojcowskie, pełne zaciekawienia i uznania.
Te dzielne łepki ze skautowskimi lilijkami udowodniły już przecież swą wartość w służbie polegającej na przenoszeniu informacji, środków opatrunkowych i skrzynek z amunicją. Ich nieco starsi koledzy strzelali właśnie do wroga spoza nieodległych barykad.
Jeden z was pójdzie się czegoś dowiedzieć na placówkę przy Misjonarskiej. Po drodze zgłosi się u pani Rościszewskiej w gimnazjum żeńskim rzekł szybko młody major.
A czego jeszcze chcecie? mruknął spostrzegłszy dziwne spojrzenia chłopców. Tylko szybko... – My chcemy biec na tamten brzeg z meldunkiem — odpowiedziano prawie chórem.
A to dopiero… Widzieliście, co się stało z tym żołnierzem Może już nie żyje.
– No dobrze, kto ma nazwisko na „A”, na „B”… na „C”… -Ja, ja! wyskoczył do góry jeden z harcerzy. Patrzcie życie mu niemiłe. Ale pójdziesz… tyle, że nie na most, ale po wiadomości na Warszawską. Mina chłopca zrzedła w jednej chwili, lecz bez ociągania zakrzyknął: „Tak jest!”, i odebrawszy krótką ustną instrukcję, ruszył biegiem w swoją stronę. Cześć Dyziek… cześć, chłopaki… czuwaj żegnali się druhowie.
Major, nie wypytując już o pierwszą literę nazwiska, bo czas naglił, szybko wyprawił z rozkazem następnego z brzegu chłopca, tyle że na przeciwne skrzydło swego obronnego ugrupowania. Głośno przy tym przekonywał, opanowując z trudem dziwne jakieś i zapewne niestosowne rozbawienie, iż zadanie jakie im właśnie daje jest najtrudniejsze, bowiem dotrzeć trzeba na samą pierwszą linię, stając bezpośrednio w obliczu okrutnego nieprzyjaciela.
Była to prawda, z której młodzi fantaści chyba nie zdawali sobie całkiem sprawy. Zdążyli już bowiem przywyknąć do takich praktyk. Oni zafiksowali sobie w swoich płowowłosych łepetynach coś jeszcze. Gdy posłańcy byli odbiegli we wskazanych kierunkach i gdy odeszły pospiesznie oddziały zbrojnych mające zasilić obsadę barykad, Dyzio Kowłowski wraz z dwoma pozostałymi druhami nadal nie odstępował majora Mościckiego.
Ten to spostrzegł: Na most?… I mowy o tym być nie może…
Tak ale… wzrost… Tamten żołnierz był dobrze widoczny ponad barierą… Gdy biegł, czerwoni widzieli go… Gdyby się był schylił, biegłby wolniej… A my… niech pan major popatrzy.
Komendant obrony Płocka zastanowił się, rzucił jakimś nowym wzrokiem ku harcerzom, lecz trwało to krótką chwilę:
Dobrze przyjmuję wasza ofiarę, pobiegnie jeden. Major był młody i nieoswojony, widać, jeszcze z tym, że ma pełne prawo wskazywać podwładnych li tylko wedle własnego uznania, także tych tu cywilnych po prawdzie ochotników, aby wykonali niewykonalne nawet zadanie. Sumienie podpowiadało mu, że w takich szczególnych okolicznościach wydaje po prostu wyroki śmierci na owych dzielnych, wspaniałych ludzi, młodszych i starszych.
By więc arbitralnie nie wyznaczać kolejnego gońca, znowu zawołał swoim zwyczajem: Czyje nazwisko zaczyna się na „D”… „E”…? Ledwie zaczął, dwaj koledzy Dyzia spojrzeli po sobie z wyrazem bezgranicznego zawodu w oczach, bowiem litery, na które zaczynały się ich nazwiska, stały u końca alfabetu.
Sam zaś Dyzio, nie pozwalając dokończyć swemu dowódcy, wystąpił naprzód: To ja… nazywam się Kowłowski, harcerz po przyrzeczeniu Dyonizy Kowłowski. Wołają na mnie Dyzio…
Harcerz nie jest, zdaje się, zazdrośnikiem powiedział major, widząc minorowe miny towarzyszy Dyzia. I dla was będzie robota… Co? Mało jej tutaj? potoczył wokół ręką. Dyziu masz tu drugi egzemplarz przesyłki dla dowódcy artylerii To musi dotrzeć na tamtą stronę! Kapralu, dajcie mu pakiet z opatrunkiem, dajcie dwa… Posłuchaj, Dyziu… ty się przy Abryczyńskim nie zatrzymuj… Tobie nie wolno! Nie zatrzymuj się tam, to rozkaz! W biegu podrzucisz przy nim opatrunek. Będziesz widział porusza się… czy nie, jest plama krwi, czy nie… Powiesz o tym na tamtym brzegu. Oni już się nim zajmą.
Młody dowódca spojrzał chłopcu w oczy i, jak starszy brat, potrząsnął jego ramieniem.
Ty musisz doręczyć przesyłkę. Tym sposobem ratujesz i Abryczyńskiego, jeśli żyje, i nas wszystkich, całe miasto… i wiele więcej niż miasto. O, żebyś ty chłopcze wiedział jak wiele.
Ja to wiem, panie majorze odparł żywo Dyzio, marszcząc czoło, unosząc nieco głowę i z wielką powagą spoglądając w oczy swego rozmówcy. My ratujemy cywilizację chrześcijańską.
Kilka osób obecnych przy tej wymianie zdań znieruchomiało. Poczęto spozierać w milczeniu to na chłopca, to po sobie wzajem. Cały ów krajobraz walczącego miasta, frontowej rzeki i jej brzegów, nabrał w pojęciu tych ludzi innego wymiaru jakby nie swojskiego już tylko i bardzo tutejszego, lecz jakiegoś wielkiego, nieogarnionego, wręcz ponad przestrzenią i czasem.
Ach skoro tak… to, cóż, wszystko jasne… Ruszaj druhu.
Młody major zmieszał się nieco, zrozumiawszy, że jego przydługa mowa kierowana do tego chłopca była raczej zbędna. Chłopiec bowiem i bez tego wiedział, o co tu chodzi. Proste czynności, polegające właściwie na chodzeniu lub bieganiu, a to pod ciężarem skrzynki z nabojami, a to z wielką paką bandaży, a to, jak teraz, z jakimś ważnym zawiniątkiem, na skradaniu się i wypatrywaniu nieprzyjacielskich pozycji, a wreszcie i samo strzelanie, były dla niego po prostu owym „ratowaniem cywilizacji chrześcijańskiej”. Chłopiec ten w, zdawałoby się, drobiazgu znajdował wymiar bezkresu, to jest sztuka.
Dowódca ledwie dostrzegalnie zakreślił znak krzyża za oddalającym się malcem. Podobnie uczyniło i kilka innych osób. Były to takie chwile, o których, pomimo że ważne, trudno później powiedzieć, jak minęły. Są też, owszem, w życiu, lecz już w życiu dorosłym i takie chwile, kiedy to te wcześniejsze, dawno minione, scena po scenie, odsłona za odsłoną, przypominają się z niebywałą wprost dokładnością.
Tak się zdarza, lecz Dyziowi Kowłowskiemu było jeszcze do tego daleko. Po latach wiedział, że tamtego letniego przedwieczerza biegł był wytrwale, coraz to wymijając przeszkody; barierę mostu miał gdzieś na wysokości nosa, a oczy wlepione w światło mostowej jezdni. „Głowę…” to było ostatnie słowo, jakie za sobą słyszał. Zapewne wołano za nim: „Niżej głowę!”. „Gdy schylę głowę, będę wolniej biegł” pomyślał Jak błyskawica przemknęły mu w pamięci całkiem niedawne instrukcje dotyczące sylwetki sportowca, udzielane przez braci, którzy rzecz byli poznali na zajęciach „Sokoła”. Rytmiczne ruchy rąk i nóg, miarowy oddech, wystukiwanie taktu obutymi w trzewiki stopami — raz—raz—raz…
Tak biegają gdzieś tam daleko olimpijczycy, owi antwerpscy lekkoatleci. Ta zbitka wspomnień „z mostu”, jako najwyrazistszych, może najlepiej utrzyma się w Dyziowej głowie, najwcześniej usadowi się w pamięci chłopca. Ruszył do biegu, uświadamiając sobie wjednej chwili, że oto obaj jego bracia zapewne biją się teraz zaciekle, o dziesiątki kilometrów stad.
Tak przecież było w istocie. Niebawem jego starszy brat Władysław zostanie ranny w walce, lecz koledzy zdołają go znieść bezpiecznie z pobojowiska. Władysław nie dotrze więc do Ciechanowa, pod który podchodzą obecnie nasze siły. Natomiast Stasiowi dane będzie wyzwalać to miasto i wedrzeć się doń wraz z pierwszym polskim oddziałem.
Ludność tamtejsza, pamiętna swojej przedwczesnej euforii sprzed niespełna czterech dni oraz surowych represji, jakie na nią niebawem spadły za tak ochocze sprzyjanie „białopolskim” ułanom, spozierać będzie ostrożnie zza okiennych firanek, nie mając wciąż pewności, kto górą. Przecież nie na próżno przez sto minionych godzin biły na południe od miasta nasze działa. ]uż słychać pośród nocnej strzelaniny jakby fale triumfalnego pogłosu, jakieś radosne szmery, wiwaty. Po bramach kamienic dudnią belki, jakimi zapiera się je teraz czym prędzej od środka, aby czerwoni nie mogli zbiec na podwórza ani wedrzeć się do domostw. Zaś nasi zbrojni chłopcy – ochotnicy gonią ich poprzez ciemne ulice kłują, rąbią, bodą, sieką… Piechotę wspierają w tym dziele jacyś jezdni. Od południa nadchodzi „żelazna osiemnastka”, której forpoczty stają o świtaniu w owym starym grodzie, a wkrótce potem docierają do piastowskiego zamku. Tak tutaj, jak i w innych wyzwalanych przez Wojsko Polskie miastach i powiatach, trwoga pada na owych miejscowych zdrajców, jacy uważali się być lepszymi i mądrzejszymi od swych ziomków i od najpierwszych obywateli. To oni, wraz z pojawieniem się bolszewików, zakładali pospiesznie owe rewolucyjne komitety, czerwone milicje i grupy dywersyjne, których członkowie tak wiele krzywd zdążyli uczynić swoim sąsiadom, współmieszkańcom, polskim żołnierzom i całemu krajowi. Kto więc nie uciekł w te pędy z bolszewikami, ten był natychmiast chwytany i oddawany pod sąd. Zaś karę za zbrodnię zdrady wymierzano wtedy jedną. Zaprawdę, groźne było imię Najjaśniejszej Rzeczypospolitej dla tych, co podnieśli na nią rękę.
Jednak Polska jest wielka, rozprzestrzeniona szeroko. Jej żołnierze, ci pasujący się na śmierć i życie z krasnoarmiejcami na równinach Mazowsza, nie wiedzieli wtedy jeszcze, iż sowieckie, próżne, lecz oficjalne i posyłane w świat przechwałki o wzięciu Warszawy ośmielą Niemców do kolejnego zuchwałego napadu na naszych rodaków na Śląsku. Wszakże polska samoobrona w tamtym regionie, zorganizowana i pokierowana znacznie lepiej niż przed rokiem, nie dopuści do dalszych bezkarnych mordów, grabieży i podpaleń, przystępując do zdecydowanej i udanej kontrakcji. Tak rozpoczęło się drugie, lecz przecież nie ostatnie śląskie powstanie.
Ruch małego chłopca na płockim moście widoczny był oto z dala przez drewniane sztachety balustrady. Nie, nikt się oczywiście nie łudził, że bolszewicy nie dojrzą pojawienia się nowego posłańca. Gdy Dyzio usłyszał za sobą świergot goniących go kul, padł szybko na drewnianą jezdnię, po czym, jak na leśnych manewrach, dał susa pod najbliższy z porzuconych pojazdów, ten z zabitym koniem. Sowiecki kulomiot walił znowu, wybijając niektóre deski z mostowej poręczy, jeszcze niżej, tak, że Dyzio miał wrażenie, iż jeden z pocisków drasnął go w pośladki.
Zresztą, jak już powiedziano, przeżycia na moście były tak skondensowane i w tak wielkim stopniu skłębiły się w jedną całość, że niemało później czasu musiało minąć, czasu już spokojnego by Dyonizy Kowłowski mógł w swej głowie rozszczepić tę zbitkę na poszczególne odcinki biegu, padania, czołgania… Pamięta, oczywiście… Gdy następna seria, posłana zupełnie nisko i niecelnie, zadźwięczała o stalowe belki wspierające jezdnię, zerwał się wreszcie spoza wozu i gnał dalej. Po chwili znowu musiał paść, i to twarzą w wybitą w moście dziurę.
Oto nagły widok wijących się bardzo nisko nurtów wiślanych trwało to jedno mgnienie, lecz przyniosło niejaki spokój. „Czegokolwiek byśmy my tu nie wyprawiali, to rzeka płynie sobie, idealnie obojętna na to wszystko… I będzie tak płynąć, jak i dawniej płynęła ona nasza. Bądź pozdrowiona, rzeko!” takie oto „filozoficzne” zawołanie towarzyszy wspomnieniu tamtego obrazu, z dziury w płockim moście.
O, jak kląć musiał sowiecki celowniczy, może ze dwa razy starszy od polskiego gońca, gdy ledwie z daleka widoczny kształt przemierzył już połowę długości wiślanej przeprawy. Jak nerwowo pociągać musiał z butelki zrabowany markowy alkohol dowódca sowieckiej placówki. Sklął celowniczego, zdzielił go przez łeb i błyskawicznie zawezwał innego. To dawało naszemu harcerzowi cenne sekundy, dziesiątki sekund. Biegł dalej, lepiej niż zwykłą bitewną kanonadę słysząc własny oddech i bicie własnego serca; miarowy, szybki tupot kroków mieszał się ze stukotem pocisków o mostową konstrukcję.
Na ostatnim odcinku tej szczególnej bieżni kulomioty, lecz także coraz gęstsze kule bolszewickich strzelców wyborowych tak przyparły Dyzia do jezdni, iż ten ostatni, bodaj piąty w kolejności pad wykonał właśnie tuż przy Abryczyńskim; o nie, to nie było złamanie zakazu majora Mościckiego. Młody żołnierz nie dawał znaków życia; leżał w kałuży własnej krwi. Dyszący ciężko, odchodzący od zmysłów Dyzio pamiętał, że ma jemu zostawić opatrunki, co też i bezwiednie uczynił.
Ciężki karabin maszynowy walił tuż ponad obydwoma Polakami żywym i martwym. „I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do…” znacznie później Dyonizy Kowłowski uświadomił sobie, uczciwie, przed sobą samy , że tam i wtedy, przy tym poległym strzelcu, przeszyło jego świadomość jakieś skojarzenie, ubrane w takie właśnie słowa, zasłyszane czy to w szkole, czy w domu, czy na zbiórce drużyny… Przypominał sobie później i to, jak ledwie żywy, nawet nie czując piekącego bólu w lewym ramieniu wraża kula go jednak dosięgła dobiegał do celu.
Wtedy, gdy brakowało doń już około stu metrów, wyruszył mu naprzeciw żołnierz, a zapewne dwóch. Wykonywali jakieś podskoki, machali rękami to znów padali na deski jezdni. Ze swego finiszu w tym najważniejszym biegu życia nasz harcerz doprawdy niewiele pamięta. O nie lepiej powiedzieć że bardzo wiele, lecz kolejne szczegóły tej odsłony, jak i poprzednich, z ledwością dają się rozróżnić. Gnał więc z największym wysileniem na chwiejących się „watowatych” nogach, czując jakby go dławił jakiś ciężar w okolicy oskrzeli machając rękami z najwyższym trudem, ze wzrokiem utkwionym w linię pomiędzy bliskimi już krawędziami mostowych barier. Za tą linią naziemna droga na nasypie opadała nieco ku kępie rosnących przy niej drzew tam było ocalenie. Bolszewiccy celowniczowie i strzelcy na czas krótki skupili uwagę na nowym obiekcie, czyli na postaciach obu wystawiających się na kule żołnierzy. O to właśnie szło.
To wystarczyło aby Dyzio dopadł do mety. O Własnych siłach dobiegał do zbawiennej, a majaczącej mu przed oczyma plamy zieleni, pomimo rozrywających się obok pocisków armatnich, bowiem sowieci wznowili właśnie ostrzał lewobrzeżnego przyczółka. Lecz uczynili to na próżno.
– Masz u mnie Krzyż Walecznych, młody druhu... — mruknął na płockim brzegu major Mościcki, oddalając lornetkę od oczu. I tamten, co został na moście, też…
W tejże chwili obaj wspierający naszego harcerza wojacy byli już przy nim. Jeden odebrał kopertę wysupłaną zza Dyziowej pazuchy i pognał w stronę nieodległego budynku.
– Pędem do dowódcy! ryknął. – Zza domu wyskoczył koń unoszący przytulonego do grzywy jeźdźca.
Wkrótce po tym, gdy Dyzio łapał równy oddech i mógł już wstać, działobitnia na Radziwiu, która także były dosięgły niszczące pociski wroga, zagrała pomimo poniesionych strat ze zdwojoną energią.
Wprawne uszy żołnierskie na prawym brzegu rzeki wnet to wychwyciły. W serca obrońców miasta wstąpiła otucha. Odtąd napastnicy nie postąpili już dalej, nie zagrozili obronie mostu, nie przedostali się nad sam brzeg Wiślany. Bitwa toczyła się jeszcze przez wiele godzin, aż nazajutrz wyrzucono bolszewików z Płocka.
Niebawem rozebrzmiały, rozkołysały się dzwony zwycięstwa, te katedralne i te inne, jakże liczne, po wszystkich świątyniach owej nadwiślańskiej krainy. Czy gdzie blask letniego słońca z błękitów niebieskich, czy szarobure chmury i lejący się z nich na utrudzoną ziemię ciepły deszcz, one biły wciąż i biły radośnie, jak na największe święto.
Bo też było to święto niebywałe. W katedrze, noszącej wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, sam ksiądz biskup płocki wstępuje na stopnie ołtarza ze Mszą dziękczynną, zaś asystuje mu w tym nabożeństwie liczne duchowieństwo, gromada ministrantów w białych komżach oraz wielkie rzesze ludu i wojska. Pośród światła świec i dymu kadzideł celebrans trwa w kornej modlitwie ubrany w ów słynny, bogato haftowany ornat i takąż kapę, odziedziczone po jednym ze swoich poprzedników sprzed wieków, królewiczu Karolu Ferdynandzie.
Tego dnia, wśród huku organów, dźwięku dzwonów i dzwonków poniesie się po szerokiej krainie owo dziękczynne Te Deum.