Stanisław Michalkiewicz 25 czerwca 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5201
Za pierwszej komuny, w spoistym murze frontu ideologicznego było parę otworów, przez które można było złapać trochę świeższego powietrza. Jednym z nich były piosenki. W swoim czasie partia próbowała zasklepić również i ten otwór, forsując tak zwane „pieśni masowe”, na przykład: „nie zna granic, ni kordonów pieśni zew (…) nie zamilknie, nie ucichnie wolny śpiew” – a rozbrzmiewało to w samym środku stalinowskiej nocy, którą, zgodnie ze słowami innej piosenki, rozświetlało „stalinowskie jasne słońce”.
Trudno się zatem dziwić, że ludzie uciekali od tego, gdzie tylko mogli, między innymi – w stronę jazzu – który też znajdował się na celowniku partii. Kiedy już tzw. „reakcyjne podziemie” zostało przez MBP rozgromione, a ci, którzy przeżyli, gnili w więzieniach, pojawiło się nowe podziemie – właśnie jazzowe – którego nieformalnym przywódcą był Leopold Tyrmand. Potem Stalin umarł, ale mróz od wschodu nie popuszczał – aż w 1955 roku pojawiła się jaskółka zwiastująca odwilż, w postaci Festiwalu Młodzieży i Studentów, który odblokował wiele zasklepionych przez mróz otworów, między innymi – piosenkarski. W rezultacie partia przestała walczyć z „bikiniarzami” i jazzem, który ostatecznie wyszedł z podziemia 6 sierpnia 1956 roku, kiedy to w Sopocie rozpoczął się Festiwal Muzyki Jazzowej, na którym wszystkie koncerty zapowiadał i prowadził Leopold Tyrmand. Potem, to znaczy – w drugiej połowie lat 60-tych – jazzowe koncerty odbywały się nawet w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im, Józefa Stalina, na które, jako student, przyjeżdżałem z Lublina, by posłuchać Duke Ellingtona, Rolanda Kirka, no i muzyków tutejszych, których weteranem był Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, a w najlepszej formie objawiali się Andrzej Kurylewicz, Jan „Ptaszyn” Wróblewski, Zbigniew Namysłowski, czy niewidomy Mieczysław Kosz.
Z biegiem lat jazz robił się coraz bardziej dostojny zwłaszcza, że masową publiczność zaczął zdobywać big-beat, u którego początków była Karin Stanek, śpiewająca: „O Jimmy Joe, ja kocham ciebie!” – no a który potem niesłychanie się rozmnożył w dziesiątki zespołów znanych w całym kraju, nie licząc tych, których sława nie przekraczała granic powiatu. W 1963 roku po raz pierwszy odbył się Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, na którym objawiła się Polsce, a potem również reszcie świata, niezapomniana Ewa Demarczyk.
Ten Festiwal był, można powiedzieć, ogólnopolskim wydarzeniem towarzyskim, przede wszystkim z tego powodu, że telewizory stanowiły jeszcze rzadkość, więc na oglądanie transmisji Festiwalu w Opolu umawiali się znajomi szczęśliwych właścicieli telewizora, którzy przy tej okazji wydawali coś w rodzaju przyjęcia.
Ale nie tylko z tego powodu. Ówczesne dziennikarstwo, podobnie jak współczesne, skrępowane było wieloma ograniczeniami i uzależnieniami nieoficjalnymi, jako że całkiem spora część dziennikarskich gwiazd, podobnie jak i teraz, pokątnie uprawiała tajną współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa, zapewniając sobie w ten sposób kariery i stanowiska. Warunkiem sine qua non zachowania jednego i drugiego było ćwierkanie w sposób nakazany przez partię – ale właśnie z okazji Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, partia udzielała dyspensy. Dopiero wtedy czytelnicy prasy mogli się przekonać, że siermiężni na codzień żurnaliści, potrafią dokonywać finezyjnych analiz, przy okazji podszczypując kolegów, którzy z jakichś całkiem innych powodów wcześniej im podpadli. Festiwalowa publicystyka wznosiła się wtedy na najwyższy poziom, by po zakończeniu opolskiej imprezy przeżywać bolesny powrót do rzeczywistości.
Potem, to znaczy – podczas solidarnościowego karnawału – pojawił się niczym meteor, Festiwal Piosenki Prawdziwej, na którym zalety artystyczne piosenek często przyćmiewane były politycznym zaangażowaniem. Z tamtych czasów zapamiętałem piosenkę zaczynającą się od okrzyku: „pchamy”. Chodziło o taczki, które „pchamy aż po życia kres”. Utkwiła mi ona w pamięci ze względu na bardzo azjatycką melodię. Przypomniałem ją sobie podczas pobytu w Wietnamie, gdzie skojarzyła mi się ona z losem „wrogów ludu”, skierowanych do pracy na ryżowiskach. Przydzielony nam przewodnik, oczywiście ubek, no bo jakże inaczej, twierdził co prawda, że obozów reedukacyjnych już „nie ma”, ale kiedy zapytałem go, co by się stało, gdybym tak na rogu ulicy krzyknął: „precz z komuną”, bez wahania odpowiedział, że poszedłbym do obozu. Rzeczywiście – „aż po życia kres”.
A właśnie rozpoczął się 59 Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, ale podobno już mało kogo rajcuje. Przede wszystkim ze względów politycznych, bo obóz „dobrej zmiany”, do którego należy rządowa telewizja, również na odcinku przemysłu rozrywkowego, rywalizuje z obozem zdrady i zaprzaństwa, z którym związane są telewizje nierządne. One urządzają „swoje” festiwale i w ten sposób, przynajmniej w tej dziedzinie, realizowana jest doktryna „oddzielnego rozwoju”, zwana kiedyś apartheidem. Toteż żadnemu przeciwnikowi Jarosława Kaczyńskiego nie może podobać się nic, co pojawi się na „rządowym” festiwalu, bo w przeciwnym razie bedą go wytykali palcami jako ćwoka – no i oczywiście odwrotnie. Ale myślę, że nie jest to powód jedyny. Kiedyś, w koszmarnych czasach komuny, piosenki festiwalowe trzymały pewien poziom, zarówno literacki, jak i muzyczny. Teksty bowiem pisali ludzie o pewnym poziomie kultury literackiej, no a muzykę – też kompozytorzy na poziomie.
Teraz bywa rozmaicie, bo czy to ze względów merkantylnych, czy jakichś innych, piosenkarze sami piszą teksty swoich piosenek, a bywa, że i muzykę. W większości przypadków dobrze to nie wygląda, podobnie jak w przypadku aktorów; kiedy mówią tekstem napisanym przez, dajmy na to, Szekspira, to wszystko jest w porządku, ale kiedy zaczynają wygłaszać własne teksty, to już bywa gorzej. Na wszelki tedy wypadek wielu piosenkarzy śpiewa po angielsku, to znaczy – tak mówią – ale to nie zawsze wystarcza. Żeby więc jakoś podnieść atrakcyjność swoich występów, przed wyjściem na estradę rozbierają się albo fizycznie, albo psychicznie, opowiadając o swoim życiu płciowym. Publiczności to nie przeszkadza, podobnie jak piosenki; podobają się wszystkie i wszystkie są oklaskiwane, bo jakże tu nie oklaskiwać, skoro już zapłaciło się za bilet? Podobnie jest w teatrze, gdzie oklaskiwanie sztuki, bez względu na jej wartość, należy do dobrego tonu.
Kiedyś bywało inaczej; w okresie międzywojennym w jednym z warszawskich teatrów wystawiono awangardową sztukę. Siedzący na sali Bohdan Zalutyński, nie mogąc już wytrzymać wstał i huknął, że za czasów carskich nigdy by nie ośmielono się wystawić czegoś takiego w miejskim teatrze, po czym wyprowadził z przybytku Melpomeny znaczną część publiczności na kolację.