Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia …
CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO
Andrzej Juliusz Sarwa
CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (9)
Wtorek 4 marca 1710 roku
Markiz jak zwykle śniadał skromnie, w odosobnieniu, więc Mikołaj – chociaż chciał jak najszybciej porozmawiać o wczorajszej przygodzie, musiał cierpliwie poczekać, aż Balletti po śniadaniu przyjdzie do salonu, by wypić tu bavarèisę1, na pokrzepienie ciała i rozjaśnienie umysłu.
– Czemu taka zatroskana mina, Mikołaju? Nie najlepiej spałeś?
– I to także, lecz mam poważniejszy problem.
– Jakiż to?
Wtedy młodzieniec opowiedział wszystko, co go spotkało i co go przez to trapiło.
Balletti nie zastanawiając się wiele, zbył go jednym krótkim zdaniem:
– Tedy jedź, chłopcze, do Paryża!
– Ale…
– Może czeka cię tam jakaś ciekawa przygoda? Może Los, może sama Ananke2 tak chce tobą pokierować, jak ty sam byś nigdy nie zechciał?
– Może… ale słowa pana, monsieur, budzą we mnie obawę i przestrach… trapi mnie zaś i coś innego jeszcze.
– Cóż takiego?
– A to dlaczego panna posłała za mną tego, budzącego dreszcz niepokoju, umyślnego z liścikiem?
– Nie przyszło ci do głowy, że to ani ta panna, ani o ciebie chodziło?
– Jakże to?
– Może to była zwykła pomyłka i nic więcej? Doręczyciel pomylił adresata? To się zdarza. Tym bardziej w nocy.
– Tego nie wziąłem pod uwagę.
– No to teraz weź.
– Więc co mi robić wypada?
– A! To już co tam chcesz!
– Lecz co by mi pan markiz radził?
– Nie jestem od udzielania rad. Czasem mogę coś podpowiedzieć, ale teraz sam zdecyduj.
– Hmm…
– To żadna decyzja – Balletti się uśmiechnął.
– Więc może zaryzykuję i jeśli nie natknę się na tę cudną dziewczynę przez dzisiejszy dzień i wieczór ruszę do Paryża.
– A jakże ją poznasz? Wszak może nosić maskę, a właściwie to na pewno będzie ją nosić.
– Po kostiumie!
– Jeśli jest zamożna, to przez dwa dni z rzędu nie założy tego samego. Wczorajszy był już mocno ubielony kredą i gipsem, widać nie szczędzono jej wyrazów podziwu i sypano na pannę konfetti garściami.
– Serce mi podpowie!
– A skoro tak uważasz, to dopij swoją bavarèisę i pędź, czym prędzej pędź! – markiz znów się roześmiał.
– Ba! Dokąd?… miasta nie znam zupełnie…
– Kieruj się tam, gdzie największe tłumy. Ja bym obstawiał Piazza San Marco i Rialto3. Wczoraj twoja tajemnicza Pauline przyodziała się w morettę4, com zauważył, bo żeby z tobą rozmawiać, musiała zdejmować maskę. Jeśli dziś uzna, że lepsza będzie baùta, to nie masz najmniejszych nawet szans, żeby ją rozpoznać. Nawet po figurze.
– Może mi się poszczęści.
– Zatem próbuj! A co jeśli jej nie spotkasz?
– Wtedy pojadę do Paryża.
Markiz parsknął śmiechem.
– Zatem będzie tak, jak Ktoś za ciebie zaplanował!
– Kto niby? Dopiero co, sugerował pan, że to przypadek.
– Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia Ktoś coś względem ciebie zaplanował.
– No… nie do końca… chyba?…
– I owszem, nikt cię tam przemocą nie wywiezie, ostatecznie sam będziesz musiał zdecydować, ale...
Mikołaj i zaniepokojony i zakłopotany już nieco tą rozmową zmienił temat.
– A pan, panie markizie, co dziś będzie robił?
– Ja? Ja się udaję na schadzkę z owym dziewczęciem, z którym wczoraj wespół śpiewaliśmy barkarole mojej kompozycji. Udatne były, musisz to chyba przyznać.
Mikołaj aż oczy wybałuszył ze zdumienia.
– Tak, tak, chłopcze, lata eksperiencji, maestrii i znajomość czułych słówek… No… i może jeszcze te brylanty na skromnym ubraniu… Zderzenie prostoty z wytwornym zbytkiem… co na damach robi wrażenie. Chyba że są to jędze o wyschniętych dziuplach, które już niczego nie mogą skosztować z owych specjałów, którymi się objadały za młodu. W tych znajdziesz tylko ocet, zawiść, zazdrość, nienawiść i brak nadziei…
– Lecz ona by mogła być córką pańską, panie markizie! A tak w ogóle jest przecie młodą mężatką!
– Cóż z tego? Jest świeża i delikatna. Więc pewnikiem wybornie smakuje! A ty? Co byś wybrał vitello tonnato5 – potrawę z cielątka karmionego stokrotkami i młodziuchną słodką trawą, czy brasato al Barolo6 z wołu–staruszka, który skąpo jadał, smagany był często i przez najmniej dziesięć lat i furkę ciągnął i pole orał kamieniste?
Mikołaj tylko machnął ręką.
– Pan pozwoli, panie markizie, że się oddalę. Nie mogę tego słuchać. Bezecne to i cyniczne.
– Ależ oczywiście! Nie przeczę! Weź jednak ze sobą pana Bartusza. Wszak potom go wynajął za bardzo godziwe pieniądze, by cię strzegł. Baùty dla was obu są już przygotowane.
* * *
– Paniczu, niechże już panicz da pokój. Nóg nie czuję. Zmrok dawno zapadł, a my uganiamy się po mieście niczym dwóch obłąkanych.
– Panie Bartuszu, to serce mnie gna!
– Oj, widzę, widzę. Mnie natomiast w brzuchu burczy. Zjadłbym coś i przepił. Jutro Popielec i post, teraz ostatnie godziny, żeby sobie jeszcze godziwie podjeść i jakimś szlachetnym trunkiem gardło przepłukać. Bardzom, paniczu, zasmakował w tej, jak tu mówią grappa di moscato7, owej wonnej gorzałce – niebo w gębie i przyjemny, o jak przyjemny szum w głowie!
– No to niechże i tak będzie, bom i ja zgłodniał. Ale miast gorzałki wolę się napić passito bianco8… O, może tu wejdźmy… sądząc po zapachach, pewnie da się tu dobrze i smacznie zjeść.
Mikołaj z Bartuszem przekroczyli próg drzwi, spoza których dolatywały nie tylko smakowite aromaty, ale i gwar wesoło bawiących się ludzi.
* * *
Było już dobrze po północy, gdy Białecki zakończył kilkanaście godzin trwającą eskapadę. Daremna ona jednak była, bo – jak przewidział markiz – nie spotkał tej, której szukał.
Zmęczony ponad wszelkie wyobrażenie, zzuł z siebie ubranie, cisnął je na podłogę obok łóżka i zatonąwszy w pościeli, pogrążył się we śnie.
Nie minęło i pięć minut, a chrapał tak, że aż prawie ściany drżały i żadna mysz z licznie zamieszkujących tę izbę sypialną nie zaryzykowała, żeby chociaż wystawić nosek z dziurki, nie mówiąc już o wyjściu z ukrycia, by poszukać czegoś do zjedzenia.
* * *
Rankiem, gdy Mikołaj i Bartusz w miarę wypoczęci wyleźli z pościeli i zaczęli się zastanawiać nad jakimś postnym śniadaniem, właściciel austerii, w której się zatrzymali, poskrobawszy w drzwi, skoro tylko usłyszał zaproszenie do wejścia, zginając się w ukłonach, zbliżył się do pana Białeckiego i wręczył mu zalakowany list. A oczyma zlustrował dwa bardzo mocne skórzane wory mieszczące w sobie zawartość znacznej wagi, z samego wyglądu sądząc, stojące wpodle drzwi. Gdybyż to wiedział, że bez wątpienia są w nich złote luidory, życie naszych podróżnych mogłoby nie być warte i funta kłaków. Na szczęście jednakowoż nie był tego świadom.
Mikołaj złamał pieczęć z odciśniętym symbolem pięcioramiennej gwiazdy zamiast herbu, rozpostarł kartkę i przeczytał kilkanaście słów zaledwie:
Młodzieńcze, nasze drogi się rozchodzą. Nadal ucz się hiszpańskiego w miarę możności, a mnie nie szukaj. Pewnie kiedyś się jeszcze spotkamy… Czy w Paryżu?… Niekoniecznie… Sugeruję, byś uzupełnił wykształcenie w Salamance…
List nie był podpisany, lecz Mikołaj już na pierwszy rzut oka rozpoznał pismo markiza. Przez chwilę podumał, zamówił rybę z warzywami na parze, z odrobiną oliwy i nieco chleba opiekanego na węglach, iżby był chrupki, po czym rzekł do pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka.
– Więc co, panie Bartuszu? Do Paryża?
– Jak panicz uważa, ja mam jedynie panicza strzec, ot co. Cyrograf na trzy lata podpisałem, co by was, paniczu pilnować i towarzystwa wam dotrzymywać. Umowa rzecz święta to raz, a dwa jakoś was polubiłem, chociaż nie od razu. Tylko widzę tu jeden problem. Pierwszy zapewne, potem przypuszczalnie wyniknie ich przy różnych sytuacjach więcej.
– Jakiż to problem?
– Nader prozaiczny, paniczu. Jakże się do tego Paryża mamy dostać? Per pedes9? Na dodatek z taką ilością złota?
– No tak, więc co?
– Więc trzeba nam jakąś porządną karetę nabyć, ze sprytnie zamaskowaną skrytką. Ot co! A to zajmie pewnikiem kilka dni, bo i herb waszmości trzeba będzie na drzwiczkach wymalować, co by wiedziano, że szlachetnie urodzony karetą ową podróżuje, a nie mieszczuch jakiś lichy czy kupczyk.
Bartusz na chwilę zamilkł, a potem kontynuował:
– A tak w ogóle, paniczu Mikołaju, czy to mus jakiś, tak od razu do tego Paryża? Nie moglibyśmy i kawałka Italii obejrzeć?
– Ba! I nawet by trzeba! Wystarajcie się o mapy, to rzecz całą rozważymy. Może się zastanowimy nad jakąś trasą?
– Mapy są, pan markiz nas we wszystko zaopatrzył…
Nie minęło wiele chwil, a obaj pochylali się nad kartą Włoch.
– Jeśli by panicz pozwolił, nie uznając tego za zuchwałość z mojej strony, to ja bym taką podróż zaproponował: statkiem do Bari, pokłonić się św. Mikołajowi, patronowi panicza i o wstawiennictwo u tronu Bożego poprosić na resztę życia.
– Ale wenecjanie dowodzą, że tamte relikwie są fałszywe, a prawdziwe znajdują się tutaj, u nich, na Lido10, u benedyktynów. To przecie na Lido bliżej, do Bari zaś cała wyprawa!
– Hm… można pomodlić się i na Lido, ale Ojciec Święty, papież, za autentyczne uznał szczątki świętego przechowywane w Bari…
– Niechże wam będzie. Płyniemy do Bari. Ze złotem w kufrach podróżnych. Nieroztropnie i niebezpiecznie. Ale inaczej się nie da. A potem?
– A kto by się domyślił, co w tych kufrach jest?! Więc płyniemy do Bari i tam dopiero obstalowujemy karetę, kupujemy konie i ową karetą, etapami, jedziemy do Neapolu, stamtąd do Rzymu, Florencji, Pizy, Genui i Turynu. Z Turynu zaś przez Grenoble do Lyonu. Z Lyonu natomiast przez Nevers i Wersal do Paryża.
– To do Paryża doturlamy się jesienią! Bój się pan Boga, panie Bartuszu!
– Nie popasając nigdzie zbyt długo, wymieniając konie w trasie, znajdziemy się tam szybciej, niż się paniczowi zdaje.
– A co będziemy robić, prócz podziwiania italskich widoków i zwiedzania tych miast starożytnych?
– Będziemy się uczyć fechtunku i gadać po francusku.
– Wszak wy, panie Bartuszu, po francusku ni w ząb!
– No właśnie. A przecież do Francji się udajemy…
– Zatem niechaj będzie tak, jak żeście obmyślili, waszmość.
* * *
Bari przywitało ich wspaniałą pogodą. Wszędzie rozkwitłe kwiaty i zioła wydzielały cudne aromaty. Słońce zaś ze wszystkiego wydobywało takie barwy, o takim nasyceniu, jakich nigdy nasi wędrowcy w dalekiej północnej krainie nie widzieli. Leciuchna słonawa bryza studziła im twarze, a gwar miasta tętniącego życiem, miły był ich uszom po dniach spędzonych na morzu, gdzie słychać było tylko skrzypienie więźby korabia, łopot żagli, pokrzykiwania marynarzy i plusk fal…
=-=================-===============-=
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
===============================================
1Bavarèisa – słodki pobudzający napój przyrządzany z kawy, czekolady, śmietanki i syropu z cukru trzcinowego.
2Grecka bogini nieuchronności losu i przeznaczenia.
3Najstarsza część Wenecji – rynek i most tej samej nazwy.
4Moretta – wenecki kostium karnawałowy, który składał się wykwintnych sukien, ozdób, zwiewnych szali, welonów, małego kapelusika i okrągłej maski, której wewnętrzną wypustkę należało przytrzymywać zębami, tak aby maska nie spadła z twarzy, dlatego też, gdy osoba w ten sposób przebrana chciała wdać się z kimś w konwersację, musiała maskę zdjąć i pokazać twarz.
5Bardzo delikatna i wyborna cielęcina w sosie z tuńczyka, anchois, kaparów oraz jaj. Wykwintne danie znane już starożytnym Rzymianom.
6Wołowina al Barolo – wołowina duszona według specjalnego przepisu. Danie znane już starożytnym Rzymianom.
7Destylat z wytłoczyn winogron muszkatowych.
8Wino – biały, aromatyczny, słodki włoski muszkat.
9Per pedes – na piechotę (łac.).
10Lido – wenecka wyspa, która odgradza Lagunę Wenecką od otwartego morza.