Norwegia, Sigrid Undset, katolicyzm.

Szukały starych ścieżek. Przypadek Sigrid Undset

pch24.pl/maciejewski-sigrid-undset

Kiedy tylko świat obiegła informacja o przyznaniu tegorocznej Nagrody Nobla Jonowi Fosse, w ślad za prasowymi komunikatami podążyła – jak zwykle – smuga ciekawostek na temat pisarza. Jedną z częściej podawanych była informacja, że Fosse jest – co dość niezwykłe jak na Norwega – katolikiem. Jego drogę do Kościoła (ostatecznie konwersji dokonał w 2012 roku) utorować miały pisma nadreńskiego mistyka, Mistrza Eckharta. Ale pisarz będący od kilku tygodni na ustach całego świata nie jest najlepszym kandydatem do znalezienia się na Indeksie Ksiąg Zapomnianych. Za to jako pretekst do przypomnienia sobie o jego rodaczce, innej laureatce literackiego Nobla i gorliwej katoliczce – przypadek Fossego nadaje się znakomicie.

Sytuacja katolicyzmu w Norwegii, jednym z najdoszczętniej zsekularyzowanych europejskich państw, jest dziś inna niż sto lat temu – panująca tam obecnie religijna obojętność nastała po długiej epoce antykatolickiej fobii. Dopiero w 1843 roku została wydana zgoda na założenie w Christianii (dzisiejsze Oslo) katolickiej świątyni z „własnym” księdzem. Wcześniej – od 1573 roku – działalność Kościoła Rzymsko-katolickiego na terenie Norwegii była całkowicie zakazana, a wszelkie ślady istnienia tej religii – praktycznie wymazane; prawo do posiadał tu wyłącznie Norweski Kościół Protestancki. W połowie XIX wieku kraj ten zamieszkiwało około stu katolików – cudzoziemców i ledwie trzech Norwegów tego wyznania. Niechęć ta odbiła się również w norweskim języku. Termin „papież” (norw. pave), oprócz określenia opisującego głowę Kościoła katolickiego, jest też synonimem słów: arbitralny, despotyczny czy arogancki. Osobę zachowującą się w ten sposób prosi się w Norwegii, by przestała „papieżyć” (norw. papisteri). Od słowa „pave” pochodzą też tak sympatyczne określenia, jak: blagier (norw. skrytepave), oszust (norw. juksepave) czy malkontent (norw. sytepave). Jeszcze w 1959 roku w konstytucji Norwegii istniał zapis zakazujący wstępu na jego teren członkom zakonu jezuitów, tak zwane „jesuittloven”.

Jedną z przełomowych dat w historii norweskiego katolicyzmu jest rok 1924, w którym konwersji dokonuje pisarka, przyszła laureatka literackiej nagrody Nobla, Sigrid Undset. To wydarzenie zdefiniowało na wiele lat charakter wspólnoty katolickiej w Norwegii, kojarzącej się odtąd głównie z intelektualnymi elitami. Bo też faktycznie, „nadreprezentowani” byli w niej intelektualiści, pisarze czy poeci. Z kolei ze względu na głośną działalność Undset, jednoznacznie promującą rzymski katolicyzm w swoich pismach, zaczęło się też mówić o „prozelickich zapędach” norweskich katolików.

Tymczasem w rodzinnym domu małej Sigrid panowała atmosfera religijnego indyferentyzmu. Przyszła pisarka została ochrzczona w państwowym kościele Norwegii, w jej rodzinie od czasu do czasu nawet się modlono, ale – jak zapisała w swoich wspomnieniach – „Bóg, religia i wszystko, co się z tym wiąże, było czymś tak ogromnie dalekim i mglistym, że właściwie nigdy nie było o tym mowy w naszym domu”. Atmosfera, która ją kształtowała wolna była zarówno od antykatolickich fobii jak i generalnie, żarliwości jakiegokolwiek rodzaju. „Mogłabym nawet powiedzieć, że dziękuję Bogu za to, że wzrastałam jak poganka” – napisze wiele lat później.

Jej pierwsze wspomnienia związane ze spotkaniem z Państwowym Kościołem Norwegii są bowiem dość przygnębiające. Gdy jako kilkuletnia dziewczynka, za namową swej niani udała się na nabożeństwo, zobaczyła pastora, który im dłużej mówił, tym bardziej ona stawała się poirytowana. „Nie wyniosłam absolutnie nic z tego, co mówił, choć kilka zdań powtarzał wielokrotnie. A przy tym mówił w tak dziwny sposób, głos jego wznosił się wysoko, to znów opadał, a niektórym słowom nadawał taki dziwny akcent: siedziałam z uczuciem wielkiego zażenowania, wyglądało to bowiem tak, jakby on się zgrywał”.

Być może istnieje zdrowy ateizm – tak jak wiara może być chora. Tym, co drażniło Undset w jej protestanckim otoczeniu najbardziej, było tworzenie przez ludzi Boga na własny obraz i podobieństwo; zaspokajającego indywidualne braki, odpowiadającego na spersonalizowane potrzeby. Każdy miał swojego Chrystusa, ale żaden z nich nie był ani trochę prawdziwy. Dlaczego – pytała przyszła pisarka samą siebie – miałabym dorzucać własnego Boga do tego korowodu przebierańców? Przecież ten przeze mnie wymyślony będzie równie nieprawdziwy. Moje złudzenia nie będą się niczym różnić, chyba tylko poza tym, że będą właśnie moje, własne. A więc po co? Z powodu zwyczaju, dla zachowania społecznej konwencji a może funkcji terapeutycznych?

Mówimy o przyszłej pisarce, a więc dziewczynie, której wyobraźnia była ponadprzeciętnie rozwinięta, miała bogate życie wewnętrzne i posiadała umiejętność kreowania wiarygodnych psychologicznie postaci. „Jej Bóg” mógł być z tych wszystkich powodów dużo ciekawszą, bardziej rozbudowaną postacią niż ci tworzeni na obraz i podobieństwo jej rodziny i przyjaciół. Niemniej – oparła się ona potrzebie tworzenia go. Pozostała na zewnątrz wiary.

„To w protestantyzmie, takim, jakim go poznałam – pisała Undset – tkwiło to nieszczęście, że prawie każdy człowiek, którego spotkałam, a który był bardzo religijny, miał swoje «osobiste przekonania», albo swoje «własne zdanie» o chrześcijaństwie. Stąd uważałam, że nie jest mi potrzebny taki Bóg, który istniałby tylko po to, aby mówić «tak» moim ideałom i uprzedzeniom. One były takie, jakie miały być, zgodne z moją naturą i wychowaniem, dobrze wiedziałam, co mam na myśli i wystarczy, że sama się za nimi opowiadałam bez potrzeby konstruowania sobie Boga, który miałby się ze mną zgadzać”.

Skupiam się tak mocno na tym punkcie, ponieważ właśnie w tej konkretne decyzji Undset –ujawnia się kluczowy rys jej późniejszego pisarstwa. Potężny instynkt, gorące pragnienie rzeczywistości. Teologiczne i moralne kategorie nie będą w jej książkach czymś wrzuconym do fabuły z zewnątrz, żadnym „propagandowym, prozelickim naddatkiem”. Grzech, odkupienie, sakrament, dogmat – mają w tej prozie status fundamentu rzeczywistości. To wokół nich krążą fabuły, one odbijają się w rysach twarzy i charakteru poszczególnych postaci.

Pierwszy rys Kościoła rzymskiego, który przyciągnął doń Undset, polegał na traktowaniu swych wiernych poważnie. Na początek to całkiem wiele. Jeszcze przed nawróceniem pisała: „Kościół rzymski ma przynajmniej formę, która nie drażni ludzkiej inteligencji, tak jak przeróżne sekty protestanckie. Poza formą Kościoła rzymskiego całe chrześcijaństwo robi na mnie wrażenie jakiegoś nieudanego, rozpadającego się omletu”.

To, że Undset uchroniła się w młodości przed religijnym subiektywizmem właściwym dla protestantyzmu, że w tym oporze przeszła próbę sumienia i charakteru, uratowało jej wyobraźnie, pozwoliło zachować jej dziewiczość. W chwili, gdy umysł i dusza Undset zetknęły się z katolicką prawdą – prawdą obiektywną, taką samą dla wszystkich ludzi, żyjących w każdym miejscu i czasie – powstały dzięki temu spotkaniu fabuły i postaci tak złożone, oryginalne a jednocześnie wiarygodne jak to jest tylko możliwe. Indywidualny talent i osobowość są bowiem jak pryzmat. Nie mogą wyprodukować feerii barw, nie posiadają ich w sobie. Padną one na paletę, kartkę papieru czy zeszyt nutowy tylko wtedy, gdy artysta – pryzmat uchyli okno światłości czekającej cierpliwie za jego plecami. Istnienie jednego Absolutu jest gwarancją powstawania kolejnych, tysięcy i milionów oryginalnych, fikcyjnych postaci. Jeden rodzi wielu. Pstrokata wielość wydaje z siebie zawsze jedną i tę samą nudę.

A czas najbardziej intensywnego rozwoju duchowego Undset przypada na lata I Wojny Światowej i okres powojenny. Epokę, w której nowość, oryginalność i indywidualizm wypełniały kolejna miejsca w panteonie nowoczesnych bożków. Lata dwudzieste XX wieku zapisały się w historii jako być może najbardziej niemoralna dekada w dziejach. Powojenne rozprężenie moralne i duchowe nie miało w sobie niczego z oczyszczającego katharsis, wręcz przeciwnie – Europa puściła się w jakiś szaleńczy taniec, mający wyprzeć z jej pamięci grozę minionych lat. Wartości starego świata zostały zakopane w błocie na polach Verdun. Szalała hiszpanka i hiperinflacja, nic nie było pewne, stałe ani dające się chociaż z minimalną dozą prawdopodobieństwa przewidzieć.

A jednocześnie to właśnie ten okres jest również czasem być może najbardziej masowych konwersji na katolicyzm. Fenomen, którego jednym z przejawów była jej własna historia, tłumaczyła Undset następująco: „Historia Kościoła jest jak paradygmat boskich losów w ludzkich rękach. Kościół był nośnikiem myśli, które umrzeć nie mogą — a którym większość ludzi nie jest w stanie sprostać w swym życiu — ale zawsze po jakimś czasie ludzie ci odkrywają, że nie mogą żyć poza nimi. Mam wrażenie, że tkwię zupełnie samotna w świecie pełnym «nowych prądów» i szukam punktu oparcia, prądów, które nie dadzą się wyprzeć ani uniknąć — tęsknię do starego Kościoła na skale, który nigdy nie powiedział, że coś jest dobre dlatego, że jest nowe, albo dlatego, że jest stare; ale przeciwnie, tęsknię do tego Kościoła, który w sakramencie ma wino, które jest najlepsze, kiedy jest stare, i ma chleb, który jest najlepszy, kiedy jest świeży”.

Swoją najsłynniejszą książkę, „Krystyna córka Lavransa” pisze w okresie bezpośrednio poprzedzającym konwersję. Jest to niedająca się z niczym innym porównać mieszanka skandynawskiej sagi, greckiej tragedii i chrześcijańskiego moralitetu. Ale „Krystyna…” wystaje poza każdą z tych szufladek. Jest przede wszystkim historią duszy tytułowej postaci. Duszy w ciele dziewczyny, kobiety. To zaś umiejscowione zostaje na tle surowych krajobrazów średniowiecznej Norwegii. Ale między tymi trzema poziomami – duchowym, cielesnym, historyczno-społecznym – nie toczy się nic w rodzaju gry o sumie zerowej. Żaden z nich nie jest „na dokładkę” czy kosztem innego. Krystyna córka Lavransa jest postacią integralną. Wszystko ma tu swoje miejsce i znaczenie; każdy gest i element stroju; wszystkie zwyczaje i wierzenia, winy i pokuty, cnoty i sakramenty. Krystyna jest mikrokosmosem – postacią, która ogniskuje w sobie nieskończoną wielość sensów i znaczeń. Przepływają przez tę postać strumienie zarówno losu jak i łaski.

Po „Krystynie córce Lavransa” Undset wybrała się w przeszłość raz jeszcze, tym razem na spotkanie „Olafa syna Auduna”. Obie te wyprawy Akademia Szwedzka uhonorowała w 1928 roku literacką nagrodą Nobla za „niezapomniany opis skandynawskiego średniowiecza”. W tym samym roku Sigrid Undset wstępuje do trzeciego zakonu Dominikanów.

Jej historia przypomina mi pod wieloma względami inną, dziejącą się w tym samym czasie; tej samej „najbardziej niemoralnej dekadzie w dziejach”. Edyta Stein urodziła się w środowisku równie czy może nawet jeszcze bardziej niechętnym katolicyzmowi. Jej matka, wierząca Żydówka, do końca nie pogodziła się z konwersją Edyty. To samo było w młodej filozof pragnienie prawdy, dotarcia do źródeł, fundamentów rzeczywistości. Jak Undset szukała za pomocą literatury, tak Stein – filozofii. Na seminarium do Edmunda Husserla uczęszczała razem m.in. z Martinem Heideggerem (swoją drogą, niedoszłym katolickim kapłanem) czy Romanem Ingardenem. Ale ostateczny głód poznania zaspokoiła dopiero lektura „Dziejów duszy” Teresy z Avili. Edyta Stein pochłonęła ją w jedną noc, nad ranem wydając z siebie westchnienie ulgi: „To jest prawda”. Tylko mając świadomość jak wieloma obwarowaniami i zastrzeżeniami otoczone było to pojęcie w jej czasach i umysłowym środowisku, a jednocześnie jak bardzo Stein pragnęła tego, co jest owego słowa treścią można zrozumieć wagę tamtej nocy i tego wyznania. Jak Undset zostaje dominikańską tercjarką, tak Edyta Stein – karmelitanką bosą.

Te dwa, niemal równoległe życiorysy (Stein umiera w Auschwitz, Undset – wkrótce po zakończeniu II Wojny Światowej) opowiadają jedną historię. Tęsknoty za prawdą, do której dotrzeć trzeba „starymi ścieżkami” („Szukali starych ścieżek” to tytuł wyznań Undset spisanych tuż po konwersji), często zadeptanymi i trudnymi do odtworzenia. Ale cel tej podróży jest zawsze tak samo nowy i młody. Jak wszystko, co wieczne.

Jan Maciejewski