O pewnej jedności. (Z rozważań o miłości i prawdzie)

O pewnej jedności

(Z rozważań o miłości i prawdzie)

Kazimierz Nowosielski

„Nie stać cię, żeby powiedzieć prawdę?” – czasem w skrytości ducha, albo głośno pytamy nie tylko samych siebie. A dzieje się tak, gdyż ona – sądzimy– jest nie tylko sprawą faktów, ale i sumienia. Otóż fundamentalne doświadczenie realności rzeczy, jak też faktyczności naszego istnienia, tak czy inaczej każe się nam upominać o zgodność wypowiadanych o nich sądów z tym, czym jest to, co jest – jako byt i nasze w nim bytowanie. Elementarna uczciwość w tym zakresie jawi się jako nieomijalna powinność zmysłów, rozumu i… serca zarazem. Dopiero w odniesieniu do prawdy one wszystkie zdają się odsłaniać swe głęboko antropologiczne, kulturowe, czy najzwyczajniej ludzkie, związane z codziennym życiem znaczenie. Zatem być może nie bez powodu, przynajmniej od czasu do czasu, pojawia się w nas przekonanie, że człowiek prawdy jest również – jak to się mówi – prawym człowiekiem. I choć czasami dość trudne bywa spełnianie się owej wspólnoty prawdy rzeczy, serca i sumienia, to jednak upominamy się o nią, a przynajmniej za nią tęsknimy.

Dziś na tę jedność został przypuszczony bezpardonowy, noszący znamiona cywilizacyjnego (a właściwie: antycywilizacyjnego) projektu, atak. Jak chyba nigdy dotąd jest on zarazem zinstytucjonalizowany oraz zideologizowany; idzie przez uniwersytety i kulturę masową, tak przez małe i duże wspólnoty, jak i świadomość pojedynczego człowieka; na rozmaite sposoby przejmuje władzę nad językiem i bez skrupułów usiłuje wpłynąć na praktykę codziennego życia… Aspirując do miana dziejowej i zarazem globalnej konieczności, rozgłasza przy tym, że skrajny indywidualizm oraz anarchia są tego procederu jednym z najważniejszych celów i jednocześnie najwspanialszym wyrazem. Jego naczelnym hasłem: Bądź sobą i praktykuj wszystkie wolności!

Choć postuluje likwidację wszelkich autorytetów, to przecież i on ma swoich generałów, ekspedycyjne korpusy, bogatych sponsorów i kadry influecerów. Przeciw wspomnianej jedności sprzysięgły się rozmaitej maści relatywizmy i różnoimienne a zakamuflowane w swej istocie totalitaryzmy (frankfurcki neomarksizm, genderyzm, postmodernizm, wokeizm…), a celem ich wszystkich: zanegowanie tak obiektywnego istnienia rzeczy oraz zachodzących między nimi relacji, jak też wiecznościowych aspektów żywej miłości, w tym nade wszystko miłości Boga do człowieka i człowieka do Boga. W tej permisywnej i zarazem mniej lub bardziej skrycie represyjnej „kulturze” wszystko zależy od punktu widzenia i narracji, która tę sytuację wyraża. Kto sądzi inaczej, uważają jej propagatorzy, jest despotą i aksjologicznym uzurpatorem. Nie ma dlań miejsca w przestrzeni wolności bez granic.

Najogólniej rzec można, idzie o zanegowanie sensu ludzkiego wzrastania w prawdzie i w miłości, który stanowi istotę, jakby korzeń i serce, naszej łacińskiej cywilizacji. Podwaliny pod nią kładli nade wszystko starożytni Grecy, poszukujący jego transcendentalnego (Platon) i realnego (Arystoteles) odniesienia, czy też umocowania tak w niedosiężnej rzeczywistości bogów, jak w dostępnej nam realności ziemskiego bytu. Z umiłowania prawdy i dążenia do niej, twierdził pierwszy, bierze się twórcze życie człowieka, zaś z badania rzeczy oraz zachodzących między nimi zależności, sądził drugi, wiedza o tym, kim jesteśmy i gdzie jesteśmy, zaś z połączenia ich obu – mądrość, którą uważali za największy skarb śmiertelnych. Kultura to nieustanne wyprawianie się na jego poszukiwanie.

Wy go szukacie daleko – u początku nowej ery, kiedy już zmierzchał hellenistyczny świat, powiadał św. Paweł na ateńskim Areopagu – podczas gdy On (Sens, Logos) „jest niedaleko od każdego z nas” (Dz 17, 16 34); to Jezus Chrystus, który przychodzi z prawdą miłości i z miłością prawdy zarazem – w jednej osobie Bóg i człowiek. A przybywa, jak w litanii do Jego Serca wyznają chrześcijanie, jako „odwieczne upragnienie świata”.

Miłość i prawda stoją w centrum zbawczej misji oraz posługi Jezusa. To On, na pytanie, które z Bożych przykazań najważniejsze, odpowiada: „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Nie ma przykazania większego od tych” (Mk 12, 30 – 31). A więc na drodze do pełni Bożej miłości, jak również dla życia w niej i dla niej jako nie do ominięcia jawi się też spełnianie powinności umysłu, którego najważniejszym wszak zadaniem jest to, byśmy uniknęli życia w kłamstwie! Chrystus wielokrotnie w swoim nauczaniu na prawdę się powołuje, i na nią też wskazują Jego uczniowie. Głosi On chwałę Boga Ojca, na którego prawdziwą obecność powoływali się prorocy (Iż 65, 16; Jr 10, 10) i natchnieni autorzy Psalmów (Ps 25, 5; 51, 6; 86,11), jak i na prawdę swej odkupicielskiej misji wskazuje On sam: „Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha głosu mego ” – powiada przed Piłatem (J18, 37). Są to stwierdzenia rozstrzygające, graniczne w dziejach człowieka, przejmujące i wstrząsające zarazem. Duktem tych słów szli Jego uczniowie („Nie możemy bowiem nic przeciwko prawdzie, ale za prawdą” – głosił św. Paweł (2 Kor 13, 8) – i tak się dzieje, jeśli chodzi o prawdziwych świadków i wyznawców Chrystusa, aż do dzisiaj.

W chrześcijaństwie Bóg jest źródłem, dysponentem i gwarantem prawdy. Wszak nie może być inaczej skoro On, wierzymy, z samej swej istoty jest prawdziwy, i nie do zastąpienia przez jakikolwiek inny byt czy istnienie. Jeśli jest jeden, to i jedna jest prawda, a tylko różne drogi do niej prowadzące – a najważniejsza z nich: Chrystusowa. To za nią Jezus Chrystus oddał swoje życie, i ją też potwierdził swoim zmartwychwstaniem. Na pytanie Piłata „A czym jest prawda?” (J 19, 38) On nie odpowiada, że jest ich wiele, i że w związku z tym słuszność jak najbardziej może być tak po stronie sanhedrynu, jak i namiestnika cezara. A przecież mógłby, niczym dzisiejsi „postępowcy” powołać się na tolerancję w tej mierze – i być może uniknąłby śmierci krzyżowej. Jednakże dla Niego wierność w miłości Bogu Najwyższemu i Jedynemu była zarazem wiernością tej prawdzie, którą całym sobą głosił i zaświadczał – i nie chciał temu zaprzeczyć. Za tę jedność miłości i prawdy dał się ukrzyżować. Ona, powtórzmy, jest istotą chrześcijaństwa, w którym chodzi nade wszystko o to, jak powiada św. Paweł, by „czynić prawdę w miłości” (Ef 4, 15). Ona idzie tak przez realność ludzkiego bytowania, jak i przez nasze metafizyczne tęsknoty, a obie zostały uwiarygodnione przez Jezusa Chrystusa – człowieka i Boga jednocześnie, Nauczyciela i Odkupiciela zarazem.

Boża prawda, na którą On wskazuje i którą całym sobą uwiarygodnia, jest z daru Niebios oraz z trudów związanych z realnością naszego ziemskiego żywota. Tę prawdę trzeba nam nie tylko w mozole zdobywać, ale i wyklęczeć. Ona jest z łaski oraz z naszego – poprzez „myśl, mowę i uczynki” – zaangażowania w rzeczywistość taką, jaką ona jest; jest z pracy, czuwania, i z pieśni pochwalnej Boga prawdziwego… Doświadczamy jej, dociekamy jej sensu, szukamy, ale… i ona nas poszukuje – i na nas czeka. („Kołaczcie, a otworzą wam” Mt 7, 7); ona nas uprzedza i poprzedza jednocześnie. Nie nam śmiertelnym dociec jej absolutnego znaczenia, ale i też nie w naszym najgłębiej człowieczym interesie ją omijać, czy też lekceważyć. Człowieczy bój o prawdę – powiada się w chrześcijaństwie – odbywa się zawsze w horyzoncie wiecznej prawdy, a zatem: trudź się, kochaj i miej wzgląd na nią. Tylko prawda odsyłająca nas do swego źródła ma moc wyzwalającą; wyzwalającą z niewoli zakłamania, ułudy, grzechu czy zwątpienia. Tu idzie o najwyższą stawkę: o życie wieczne człowieka.

Czasy są post-religijne – ogłaszają głośni i wpływowi obserwatorzy oraz komentatorzy naszej epoki; żyjemy – twierdzą zwolennicy „nowego porządku świata” – w czasach post-prawdy – i winniśmy się z tym pogodzić. „Każdy ma swoją prawdę!” – słyszymy. A zatem niechaj każdy wybiera sobie taką rzeczywistość, jaka pasuje do jego oczekiwań, i takiego siebie, jakim się sam sobie zamarzy – i niech tak postępuje, gdyż „rozprzęgły się granice świata”, i „płynna jest ludzka tożsamość”. Oferta w tym zakresie wydaje się przebogata, niewyczerpalna i dobrowolna – i nikt nie powinien sobie oraz innym czegokolwiek zabraniać. Wszak wielu może być bogów, wiele prawd i z wieloma naturami rzeczy mamy do czynienia. I tak dla przykładu nasza płciowość to tylko sprawa kulturowej konwencji – i niczego więcej. Tolerancja, twierdzą, ma być znakiem rozpoznawczym współczesnego człowieka. I zaraz przy tym dodają: nie ma wolności dla wrogów wolności – i biada tym, którzy są temu przeciwni.

Ale jeśli nie ma prawdy – zauważają inni – to co zostaje? Kłamstwo, życie w ułudach, destrukcja, zamęt… Tolerancja, twierdzą, nie zastąpi nam prawdy – i są jakieś granice zgody na rozmaite ontologiczne wymysły i światopoglądowe uzurpacje. (I tak zwany zdrowy rozsądek też w tej materii winien mieć coś do powiedzenia!). Jest takie ludowe powiedzonko: „Gdyby babcia miała wąsy, to byłby z niej dziadek”. Kiedy je słyszał mój ojciec – rolnik, który wiedział, po co się prowadzi krowę do byka, i od razu potrafił rozpoznać płeć nowo narodzonego cielęcia, od razu dodawał: „Oj, nie byłby, nie byłby!”. A kiedy pod koniec polonistycznych studiów, przyjechawszy do domu na wakacje, jąłem mu „mądrze” wykładać, że istotą demokracji jest negocjowanie wszelkich wartości – i jakim to wielkim cywilizacyjnym osiągnięciem jest „współczesna filozofia dialogu”, on ze spokojem skonstatował: „Synu, widły to są widły, a nie dialog trzonka z zębami”. I tyle.

Tęsknota oraz uczestnictwo w miłości i w prawdzie czynią nas obecnymi zarówno w tym, co jest, jak i w tym, co było i co będzie, a także w wiecznym Dalej, które trzeba by pisać dużą literą, gdyż jest uświęcone obecnością Boga w nas samych i dla nas. I trzeba się też nam zgodzić, że nikt ze śmiertelnych nie jest posiadaczem prawdy absolutnej – i należy być pokornym nawet w wołaniu o nią. Coś o tym wiedzą święci i prawdziwi uczeni, prawdziwi mędrcy i artyści, i… moja mama, gdy mnie strofowała: „Nie kombinuj. Mów, jak jest… Szkoda życia na kłamstwo. Nie tędy droga do Pana Boga”. I to ją łączyło z Platonem, który uważał, że prawda przybywa z nieskończonego wysoka i jest darem bogów, i z Arystotelesem sądzącym, że się zawiera w realności bytu, a rozum i zmysły wychodzą jej na spotkanie, jak też ze św. Tomaszem uważającym, że prawda wynika z istnienia rzeczy, a rzeczy istnieją dzięki swojemu Stwórcy, oraz z Norwidem, który w „Vade – mecum” zauważał, że „Prawda – się razem dochodzi i czeka”…

W chrześcijaństwie prawda pełni nade wszystko rolę soteriologiczną (zbawczą) i praktyczną, gdyż wydobywa człowieka z nieświadomości co do istoty jego człowieczeństwa; tego człowieczeństwa, w którym jest doświadczenie zagubienia oraz upadku, jak też przeczucie, czy poczucie, że jest się wezwanym do obecności w czymś większym i ważniejszym niźli nasza doraźność. W chrześcijaństwie owo „coś więcej” nosi imię Boga żywego i osobowego, w Trójcy Świętej Jedynego – i pokora, determinacja oraz odwaga w świadczeniu Tej ostatniej zdają się tego najważniejszym wyrazem. „Błogosławieni, którzy wiedzą, jak są ubodzy” – oto początek drogi wskazywanej przez Odkupiciela. „Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej – będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda nas wyzwoli” (J 8, 31 – 32). To ostatnie, czyli wyzwolenie wszak nie może się spełniać bez jego pragnienia, bez naszej za nim tęsknoty i naszego doń dążenia – całym sobą: myślą, mową, każdym uczynkiem rąk i woli… „Co prawdą jest – pisał Cyprian Norwid w liście do Mariana Sokołowskiego (2 VIII 1865) – jest nią w obrocie planet na niebiesiech, i w ziarnku piasku, i w sercu, i w kieszeni, i wszędzie – inaczej, to żarty”. Ona jest jedna, podkreśla poeta, choć na różne sposoby osiągana. A jej wezwanie oraz spełnianie się idzie tak przez osobę człowieka, jak i przez rodziny, narody, przez całą ludzką wspólnotę; urzeczywistnia się w miłości Ojczyzny i w trosce o dobrostan każdego mieszkańca Ziemi. Do miłości – wszyscy to wiemy – nie można nikogo przymuszać, ale życia w prawdzie należałoby się jednak tak czy inaczej domagać. Bez tego nijaczeje człowieczeństwo w człowieku, rozprzęgają się międzyludzkie relacje; nie wiemy dokąd idziemy i po co – i w konsekwencji prędzej czy później wszystko pochłania nicość.

Ten, kto przychodzi do drugiego człowieka, aby mu powiedzieć, że prawdy nie ma, najprawdopodobniej jest człowiekiem złych zamiarów – i nie ma w nim miłości. On uprzedzająco kwestionuje zarówno samą istotę ich wzajemnego komunikowania się, jak też całą doświadczaną przezeń realność istnienia. Usuwa mu również ten grunt pod nogami, na którym ów człowiek może się jeszcze bronić.

Kazimierz Nowosielski