Ostrze rozrąbało głowę, arcybiskup oddał ducha. Męczeństwo świętego Jozafata Kuncewicza
Miał pięć lat, kiedy zobaczył znak. Podczas wizyty w cerkwi matka objaśniała mu Ofiarę Ukrzyżowania. A on nagle ujrzał, jak od krucyfiksu odrywa się płomienna iskra. Wnętrze świątyni tonęło w półmroku, wierni kornie chylili głowy, czując na sobie spojrzenia Chrystusa i świętych spływające z ikon. A świecąca iskierka, widoczna tylko dla małego chłopca, wirowała w powietrzu, nieuchronnie zbliżając się do malca. W końcu dopadła go, wbiła mu się wprost w serce. Poczuł ból – tak ostry, że zapamiętał go na całe życie. Boleść ustąpiła po chwili, ale ogień miał w nim pozostać już na zawsze.
Droga
Urodził się w 1580 roku we Włodzimierzu Wołyńskim, w rusińskiej rodzinie Kunczyców. Na chrzcie otrzymał imię Iwan (Jan). Rodzice byli pobożnymi wyznawcami prawosławia i to im zawdzięczał zanurzenie się w pięknie liturgii wschodniej. Ojciec pragnął wykierować go na kupca, ale dorastający Iwan czuł, że jest stworzony do rzeczy wyższych. Płonął w nim ogień, rozniecony przed laty przez iskierkę z cerkiewnego krucyfiksu.
Gdy terminował w Wilnie, zachwycił go katolicyzm. A był to czas wielkich burz. Zawarta w 1596 roku Unia Brzeska dawała szansę czcicielom obrządku bizantyjskiego na powrót do jedności ze Stolicą Apostolską. Wrzały emocje i umysły. Zwolennicy Unii i prawosławia ścierali się w zażartych sporach. Trzeba było opowiedzieć się po jednej ze stron.
Młody Iwan dokonał wyboru. W roku 1604 przywdział habit bazylianina w unickim kościele Świętej Trójcy w Wilnie. Otrzymał zakonne imię Jozafat. Szczęście odnalazł w klasztornej celi, w modlitwie i nieraz drastycznych umartwieniach. Oprócz postów praktykował samobiczowanie, nosił włosienicę i łańcuch z kolcami, ofiarując swe cierpienia za nawrócenie schizmatyków. Porywający kaznodzieja i przenikliwy spowiednik, chętnie wspierał pensjonariuszy szpitali, przytułków i więzień.
Po kilku latach studiów teologicznych otrzymał święcenia kapłańskie, w wieku 38 lat mianowano go biskupem pomocniczym diecezji połockiej, a następnie jej ordynariuszem. Wzbraniał się gwałtownie przed tymi zaszczytami, uznając się za ich niegodnego. Jednakże jako arcypasterz diecezji spisał się znakomicie, przyczyniając się do wzmocnienia unickich parafii. Dbał o rozwój duchowy i moralny parafian, pilnował dyscypliny kleru, uporządkował sprawy finansowe, zwalczał wszelkiego rodzaju nadużycia. Dzięki niemu ogromna liczba prawosławnych przystąpiła do Unii, stąd przylgnął doń przydomek „duszochwata” (łowcy dusz).
Próba sił
Tymczasem narastał konflikt z przeciwnikami Unii (dyzunitami). W 1619 roku po ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej wojażował Teofan III – prawosławny patriarcha Jerozolimy. Nie oglądając się na zgodę króla, wyświęcił w kijowskiej Ławrze Peczerskiej szereg biskupów, odtwarzając hierarchię prawosławną uprzednio zlikwidowaną przez Unię Brzeską. Prawosławnym arcybiskupem połockim został Melecjusz Smotrycki, który niemal natychmiast rozpoczął ostrą walkę z unitą Jozafatem.
Do publicznych polemik i oskarżeń włączyli się anonimowi autorzy oszczerczych pamfletów. Jozafatowi zarzucano niestworzone rzeczy – pogromy ludności prawosławnej, nawrócenia pod przymusem, a nawet wykopywanie z ziemi zwłok dyzunitów i rzucanie ich psom na pożarcie. Tymczasem prawda była inna. Relacje naocznych świadków, tak katolików, jak prawosławnych, mówią o nadzwyczajnej dobroci i łagodności Jozafata. Archidiakon Doroteusz zaświadczał: „Wiedział dobrze Jozafat, że ze schizmatykami nic się nie zyskuje przez gwałt. We wszystkich przeto z nimi stosunkach używał słów anielską tchnących słodyczą. Przemowy jego pełne były apostolskiego namaszczenia i gorliwości, pełne ojcowskiej dobroci”. Sam hierarcha w liście do kanclerza litewskiego Lwa Sapiehy stwierdzał: „Do Unii, żebym kiedy kogo gwałtem przymuszał, to się nigdy nie pokaże”.
A zamęt narastał. W niektórych miastach prawosławni zyskali poparcie lokalnych władz. W Witebsku rada miejska poparła Smotryckiego, doszło do wypędzeń unitów i odbierania im cerkwi. Wbrew temu „duszochwat” nadal odnosił imponujące sukcesy misyjne. Nawet zatwardziali innowiercy okazywali mu wielki szacunek. Tym bardziej był niebezpieczny dla dyzunickich fanatyków. Doszło do pierwszych zamachów na jego życie, jeszcze nieskutecznych. Zacietrzewieni wrogowie Unii Brzeskiej postanowili więc wywołać masowy tumult.
Ludzie i psy
12 listopada 1623 roku podburzony tłum wtargnął do wnętrza pałacu arcybiskupiego w Witebsku. Rozległ się ryk: „Bij, zabij papistę, łacinnika!”.
Motłoch dopadł najpierw kilkoro służby, srodze pastwiąc się nad ofiarami. Wtedy na spotkanie nieproszonych gości pospieszył sam arcybiskup Jozafat. Uczynił nad przybyszami znak krzyża, po czym przemówił. Świadkowie zapamiętali jego słowa: „– Dziatki, dlaczego bijecie czeladkę moją? Nie zabijajcie ich. Jeśli macie coś przeciwko mnie, owóż jestem!”.
Od hierarchy biły takie majestat i powaga, że napastnicy zamarli. Wydawało się, że żaden nie podniesie ręki na arcypasterza. Nagle z bocznych drzwi komnaty wyłoniło się dwóch mężczyzn. Szli w stronę hierarchy spiesznym krokiem; zapamiętano ich niesamowite oczy, przypominające wzrok obłąkanych. Jeden ugodził Jozafata pałką, zwalając go z nóg. Drugi dzierżył topór – ten wziął szeroki zamach i ciął leżącego.
Bestia poczuła krew. Znów rozległ się wrzask gawiedzi. Motłoch wywlókł zwłoki na podwórko, pastwiąc się nad nimi strasznie. Trupa rozstrzeliwano z samopałów, kopano, opluwano. Postawiono go na nogi i szydzono: „Czyż dzisiaj nie niedziela? Trzeba ci mówić kazanie, arcybiskupie!”.
Wtedy pojawił się pies. Kroniki nie odnotowały, czy zwierz był własnością pałacu arcybiskupiego, czy też przybiegł z miasta zwabiony hałasem. Jego przeraźliwe ujadanie na moment zagłuszyło wrzask tłuszczy. Pies wpadł między opryszków, kłapiąc szczękami, aż odskoczyli przestraszeni. Przez dobrą chwilę zwierzę warowało przy zwłokach męczennika, broniąc do nich dostępu. Wodziło po zebranych wściekłymi ślepiami, obnażając kły i warcząc głucho, niepogodzone ze złem i nie szukające z nim pojednania – stworzenie najbardziej ludzkie ze wszystkich obecnych…
Ale człowiecza bestia nie dała sobie wydrzeć żeru. Opryszkowie rzucili się tłumnie; znów poszły w ruch pałki i siekiery. Psisko broniło się zaciekle, padało pod ciosami, by znów poderwać się do walki, aż wreszcie legło nieruchomo. Oprawcy poćwiartowali je, potem ułożyli zmasakrowane szczątki na trupie arcybiskupa, by pohańbić męczennika, mieszając jego krew z psią posoką. Następnie powleczono ciało Jozafata ulicami miasta, nad rzekę, by ostatecznie zatopić je w nurtach Dźwiny.
Każda męczeńska śmierć kryje w sobie jakieś podobieństwo do Ofiary z Golgoty. Kaźń Jozafata była względem Niej bliźniaczą poprzez samotność w godzinie śmierci. Dość jeszcze wtedy liczni łacinnicy i unici Witebska, niczym niegdyś przerażeni Apostołowie, zaszyli się w swoich domach; żaden nie pospieszył z pomocą ani ze słowem protestu.
Krwawiąca rana
W końcu w mieście nastała martwa cisza. Ulice wyludniły się. Ostatni gapie przemykali chyłkiem do domów, ze spuszczonymi głowami, nie patrząc sobie w oczy. Gdy zapadły ciemności, rozbudziły się uśpione sumienia.
Wielu sprawców osaczyła rozpacz. Wiedzieli przecież, że zamordowali świętego męża, powszechnie szanowanego nawet przez innowierców. W nocy powiesił się na belce pod stropem własnego domu uczestnik zajazdu, co pierwszy zadał cios arcybiskupowi. Ciszę rozdarł skowyt kobiety, która podczas napadu sprofanowała zwłoki, ze śmiechem wyrywając brodę zabitemu hierarsze. Teraz szła ulicami po omacku, krzycząc rozpaczliwie, że Bóg za karę odebrał jej wzrok… Ludzi ogarnęła zgroza.
Nad ranem naród rzucił się tłumnie nad rzekę. Przeszukiwano przybrzeżne zarośla, na wodę spuszczono łodzie wyposażone w bosaki i sieci. Szóstego dnia wyłowiono zwłoki. Ku zdumieniu zebranych ciało nie okazywało oznak rozkładu. Jedynie z rany na czole wciąż ciekła strużka krwi.
„Tymczasem miasto Połock zażądało zwrotu ciała swego arcybiskupa. […] Kiedy miano wynosić trumnę, cała prawie ludność Witebska zebrała się przed cerkwią, a krzycząc i płacząc wyznawała swoją zbrodnię. […] Lud się cisnął, aby się dotknąć trumny. Jęk i płacz był ogólny; katolicy wysławiali świętego, schyzmatycy przeklinali sprawców zabójstwa, inni znowu polecali się w głos jego modlitwom, sami zabójcy wyznawali z płaczem swą zbrodnię. Żydzi wołali, że to cud, iż ciało tak długo się zachowało, protestanci wyszli ze swoim pastorem i ten chciał nieść trumnę, mówiąc: »Nieszczęśliwi! Zabili niewinnego!«” – pisał ojciec Alfons Guépin.
Potem było jeszcze większe zadziwienie. Trumnę przewieziono do połockiej katedry, gdzie przez czternaście miesięcy była wystawiona na katafalku. Co jakiś czas otwierano ją i wówczas oczom wiernych ukazywało się ciało nietknięte rozkładem, ciągle krwawiące z rany na czole. Arcybiskup został pochowany w Białej Radziwiłłowskiej, po latach jego ciało znalazło się w Wiedniu, by ostatecznie spocząć w Bazylice Świętego Piotra w Rzymie. Zwłoki wciąż nie poddawały się prawom natury, co pozostaje zagadką dla naukowców.
Śmierć „duszochwata” nie wyznaczyła końca jego działalności, przeciwnie, zapoczątkowała jego największe sukcesy. Raz po raz zgłaszano przypadki nawróceń na katolicyzm oraz uzdrowień dokonywanych za wstawiennictwem męczennika. Nawrócili się wszyscy (z wyjątkiem jednego) zabójcy hierarchy. Bodaj najgłośniejsza była konwersja niegdysiejszego zaciętego wroga Jozafata, prawosławnego arcybiskupa Smotryckiego. Głęboko wstrząśnięty wieścią o dokonanym mordzie, udał się w pielgrzymkę na Wschód, do Konstantynopola i Ziemi Świętej. Po powrocie złożył katolickie wyznanie wiary, odwołał swe błędne nauki i potępił oszczerczą kampanię nienawiści prowadzoną niegdyś przeciw męczennikowi.
W 1642 roku papież Urban VIII zaliczył Jozafata do grona błogosławionych. W roku 1867 papież Pius IX ogłosił go świętym Kościoła.
Włókna duszy albo sprawa smaku
„Prawda, że dobry jest pokój publiczny, ale ten, który zostawił nam Chrystus, nie zaś ów pokój, o którym powiedział: »Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz« (Mt 10, 34). Co za społeczność może być światłości z ciemnościami? Jaka zgoda między Chrystusem a Belialem? Między katolikami a synami schizmy i herezji? Między kościołami katolickimi a bluźnierstwami schizmatyków? Co za pokój będzie, gdy obrazą Bożą poczyniony?” – pisał św. Jozafat Kuncewicz.
Trudno uciec przed pytaniem, jak zachowałby się witebski męczennik, gdyby Bóg postawił go w innym czasie i miejscu? Zapewne najłatwiej go sobie wyobrazić w tłumie unitów z XIX-wiecznego Pratulina czy Drelowa, nieulękle patrzących w wyloty karabinowych luf. Lub może w ziemskim obrazie piekła – Gułagu, w którym łacinnicy, unici i prawosławni cierpieli razem katusze z rąk czerwonych oprawców. Albo też w niezliczonych miejscach kaźni w Afryce i Azji, gdzie katolicy i wierni Kościołów Wschodnich umierają pospołu pod nożem islamisty.
Jak jednak nasz święty czułby się w dzisiejszym Kościele starej Europy? Co rzekłby, gdyby znalazł się wśród hierarchów, dla których najistotniejsze jest wygłaszanie modnych kocopałów o potrzebie ochrony równowagi ekologicznej planety? Albo pośród „katolików otwartych” zatroskanych jedynie o dobre samopoczucie dzieciobójczyń i sodomitów? Bądź wśród małych judaszów parafialnych, piszących donosy o srogich księżowskich przewinach – niegdyś „głoszeniu kazań antypaństwowych”, zaś niedawno „łamaniu przepisów antysanitarnych”?
Czy arcybiskup Jozafat milczałby widząc, jak ordynariusz Innsbrucka zachwyca się zdjęciem świńskiego serca w prezerwatywie, zawieszonym w szpitalnej kaplicy? Czy nie zawrzałby świętym gniewem na pomysł błogosławienia par pederastów – bluźnierczej parodii sakramentu małżeństwa? A jak skomentowałby wieść o swoistym sojuszu Ołtarza z Partią, kiedy to świecki dygnitarz otrzymał kościelną „dyspensę” od wierności małżeńskiej?
Chyba najboleśniejszą kwestią dla naszego świętego byłaby dzisiejsza kondycja jego ukochanego Kościoła unickiego, we współczesnej Polsce zawłaszczonego przez Ukraińską Cerkiew Greckokatolicką. Już nawet nie wspominając o rezuńskich nożach święconych w bluźnierczych obrzędach podczas Wielkiej Rzezi Wołyńsko-Małopolskiej, nie sposób wyobrazić sobie Jozafata stojącego obok arcybiskupa Światosława Szewczuka, gdy ten majaczył o „niewinnych chłopcach” z UPA, którzy „uczą nas kochać i szanować się nawzajem”…
Święty Jozafat walczył z prawosławiem, zarazem miłując jego wyznawców. Przecie prawosławnymi byli jego rodzice, przecież to w cerkwi doświadczył obecności Boga.
Czy poparłby dzisiejsze działania żydowskiego prezydenta Ukrainy, zajmującego siłą prawosławne świątynie z oskarżenia o „szpiegostwo, dywersję, przechowywanie wrogiej literatury i dolarów” (zarzuty jakby wyjęte wprost z dawnych podręczników stalinowskich śledczych)? Czy zachwyciłyby go pomysły kijowskich włodarzy utworzenia schizmatyckiego „kościoła narodowego” (co także musi wywoływać określone skojarzenia u osób pamiętających komunę)?
Po czyjej stronie stanąłby święty, widząc ową prawosławną niewiastę, wyszydzaną w Kijowie przez tłum mentalnych rezunów, kiedy – samotna wśród zacietrzewionej hałastry – modliła się na klęczkach przed Ławrą Peczerską, właśnie szturmowaną przez bezpiekę Zełeńskiego? Wierzę, że wielki męczennik Unii upadłby na kolana przy tej kobiecie, i trwałby razem z nią w modlitwie – oboje otoczeni przez wrogi motłoch, pośród ciszy piłatowego milczenia chrześcijańskich wspólnot i mediów całego świata.
Pan Bóg pisze prosto po liniach krzywych.
Andrzej Solak