Powinniśmy przywrócić swoim rodzinom lekarzy domowych. Możemy.
Mirosław Dakowski
Od bardzo dawna instytucja lekarza rodzinnego działała dobrze.
Dwory, zamożne rodziny w miastach miały swoich lekarzy, wzywanych w razie potrzeby. A lekarze pielęgnowali cenną dla nich – swoją praktykę. Dr Watson udający się z Sherlockiem na niebezpieczną wyprawę, starannie przekazywał swą praktykę młodszemu zaufanemu koledze. A rodziny wiedziały, że temu nowemu można zaufać.
Czytałem, że pierwszy na świecie ubezpieczenia społeczne wprowadził kanclerz Bismarck.
Z czasem doprowadziło to do powstania ogromnej sieci, struktury biurokratycznej, operującej miliardami a z upływem czasu coraz mniej mogącej ani chcącej pomóc chorym ludziom.
W krajach eksploatowanych z zewnątrz, jak obecnie Polska sytuacja jest jeszcze tragiczniejsza. My przecież płacimy za wykształcenie lekarzy, pielęgniarek, a oni pracują i leczą w krajach lepiej płacących. Pozatem młodzi lekarze są wykształceni coraz bardziej na procedurach i ich wypełnianiu, a nie uzdrawianiu czy pomocy w uzdrawianiu człowieka. Liczyć można jeszcze na starych lekarzy ale oni są oczywiście przepracowani i jest ich coraz mniej.
O standardach w tak zwanej „opiece zdrowotnej” parę przykładów:
Człowiek od dwóch dni krzyczący, wyjący z bólu, a nie potrafiący wskazać nawet miejsca tego bólu. Wezwane pogotowie przyjeżdża dużym, dobrze wyekwipowanym pojazdem medycznym. Wciągają chorego do środka, mierzę mu puls, ciśnienie i EKG. Zupełnie nie zainteresowani gdzie go boli i co to może być – a można to przecież sprawdzić, przecież na pewno mają USG. Chorego wyciągają ze swojej maszyny i każą odwieźć do domu. Pa pa!!
Drugi przykład: Nagły ogromny ból w podbrzuszu. Niedziela po południu, chorego wiozą do szpitala, tam po sporym czekaniu przyjmuje lekarz.
Nie sprawdza, które to miejsce boli, może któreś jest gorące czy twarde. Nie ogląda przez USG czy rentgena, lecz wyznacza silny antybiotyk – i odsyła do domu. Na szczęście antybiotyk zadziałał, ale jego efekty uboczne są ogromne i ciągle trwają. Wyglądało, jakby podwieziono cierpiącego człowieka pod automat z receptami: wcisnąłeś na automacie miejsce gdzie boli i od razu automat wystawia wydrukowuje ci receptę. Po co w takim razie wydajemy pieniądze na uczenie lekarzy ?
A cała służba zdrowia czy, za przeproszeniem, ministerstwo „Zdrowia”, to chore okrutne narzędzia do kolejnego opodatkowania ludzi. Liczyć na nich już nie możemy.
Musimy się więc ratować sami a taka możliwość jest, właśnie przez cichy nielegalny powrót do lekarzy domowych. Było takie usiłowanie w latach 90, ale szybko je zdławiono. Otóż należy poszukać wśród zaufanych, najlepiej wśród rodziny czy przyjaciół jakiegoś lekarza, który potrafi jeszcze leczyć ludzi, a nie wykonywać mechanicznie procedury. Konieczne jest umówienie się z nim, oczywiście odpłatne, bo lekarz też z czegoś musi żyć, na opiekę nad całą naszą rodziną. Czy będzie to opłata ryczałtowa, na przykład za miesiąc, czy też za każdy przyjazd do domu to jest do ustalenia.
Oczywiście musi być to taki lekarz, który poza wiedzą i uczciwością ma również chody w przychodniach zdrowia, czy w szpitalach. Bo koniecznie musi tam umieszczać potrzebującego swojego pacjenta, najczęściej na tak zwany krzywy ryj. Na pytanie, czy jest to sprawiedliwe wobec braku lekarzy i znanych kłopotów, odpowiem że jest to pytanie dla Julek. Naszym zadaniem jest natomiast ratować zdrowie własnej rodziny.
Oczywiście lekarz i rodzina muszą uzgodnić jak taką pożyteczną inicjatywę ukrywać przed pazerną służbą zdrowia, ale to ludzie rozsądni na pewno już potrafią.
Celem tej notki jest przełamanie popularnego przekonania, że jedynym źródłem leczenia jest oficjalna „służba zdrowia”, lub, zwykle jednorazowa, wizyta u profesora, ale nie zobowiązująca lekarza do dalszej opieki, najwyżej do jednorazowego wciśnięcia na swój oddział szpitalny, oczywiście przepełniony. Prywatny lekarz domowy usuwa większość naszych obecnych kłopotów.
Z relacji znajomych oraz z internetu widzę, że czekanie na pierwszą wizytę u kardiologa, urologa, itp to wiele miesięcy, a często więcej niż rok. A przychodnie nie mogą zatrudnić drugiego, często zresztą jedynego specjalisty, bo nie ma kandydatów! Doprowadzenie do tego stanu to już nie jest tylko katastrofa, ale zbrodnia, prawda?
Mieliśmy w naszych dziejach epizody tajnego nauczania, tak pod zaborem rosyjskim i jak i pruskim, potem pod Niemcami – hitlerowcami i w czasie rusko-żydowskiej okupacji, za komuny.
Teraz czas na tajną medycynę.