Salon oburzonych. Trzaskowski przeciw ludowi

Salon oburzonych. Trzaskowski przeciw ludowi

Wzywają do „zastopowania trendu prawicowego pospólstwa i szaleństwa”

Ludwik Pęzioł https://pch24.pl/salon-oburzonych-trzaskowski-przeciw-ludowi/

(Oprac. PCh24.pl)

Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich wywołały w krajowych „elitkach” prawdziwą erupcję pogardy wobec zwykłych Polaków. Reakcje pełne poczucia wyższości dobitnie pokazują, skąd bierze się ich gotowość do przekazywania kontroli nad państwem międzynarodowym gremiom.

Mantrą „wykształconego inteligenta z wielkich ośrodków” pozostaje utyskiwanie na populizm, który rzekomo trawi polską politykę. Jedną z podstawowych cech populizmu — w jego najczęściej przytaczanej definicji — jest przeciwstawianie ludu złowrogim elitom, co uznawane bywa za tanią, demagogiczną i dzielącą naród retorykę. Cóż jednak począć, gdy to same „elity” okazują otwartą wrogość wobec społeczeństwa, sugerując (a nierzadko wprost deklarując), że lud trzeba „wziąć za mordę”? Czy w takim przypadku tzw. populistyczni podżegacze nie zostają przypadkiem pozbawieni pracy — bo „elity” samodzielnie odgrywają ich rolę? A może nigdy nie było żadnego podżegania — jedynie wierne opisywanie rzeczywistości, oparte na wieloletnich obserwacjach?

„Kołtuneria” idzie do urn

Wydawałoby się, że przedstawiciel elit powinien umieć poskromić emocje i – kierując się instynktem samozachowawczym – powstrzymać się od obrażania ponad dziesięciu milionów obywateli, którzy w pierwszej turze zagłosowali na kandydatów prawicy. Choćby po to, by w drugiej turze pozyskać choćby ułamek ich głosów – co przy obecnym układzie sił może zaważyć na wyniku wyborów. Okazuje się jednak, że niechęć „elitek” do tej części społeczeństwa jest tak silna, że chęć jej zamanifestowania góruje nad zmysłem politycznym, którym same się chełpią.

Doskonałym przykładem tej postawy jest prof. Radosław Markowski, który w licznych studiach telewizyjnych obsadza sympatyków prawicy w roli pasożytów, żerujących na dobrobycie wytwarzanym przez elektorat lewicowo-liberalny. Co więcej, popełnia przy tym szkolny błąd, jednocześnie zarzucając tej grupie brak kompetencji politycznych – co dodaje całej sytuacji tragikomicznego wydźwięku. I nie jest w tym odosobniony – wielu jego towarzyszy po prostu nie potrafi się powstrzymać. To silniejsze od nich.

Uderzające jest to, że „elitki”, tak chętnie potępiające ideologie rasistowskie, same nie stronią od klasizmu – a przecież ten, jak pokazuje historia różnych zakątków świata, potrafił przynieść równie wiele, jeśli nie więcej ofiar. Pogardliwe określenia wobec uboższych czy gorzej (formalnie) wykształconych warstw społeczeństwa stanowią integralny element retoryki lewicowo-liberalnej inteligencji, środowisk artystycznych i dziennikarskiego mainstreamu. Kompozytor Zbigniew Preisner wzywał do „zastopowania trendu prawicowego pospólstwa i szaleństwa”. Krystyna Janda ubolewała, że wybory pokazały, iż „polskie społeczeństwo to naród, w którym króluje chamstwo i cwaniactwo”. Znana z medialnych kontrowersji aktywistka Justyna Klimasara sięgnęła po klasykę – przywołując „ciemnotę” polskiego ludu. Tymczasem niekoronowany król polskiego klasizmu, prof. Wojciech Sadurski, sugerował niskie IQ każdemu, kto nie popiera Rafała Trzaskowskiego, a widzów Krzysztofa Stanowskiego, który nie opowiedział się za „właściwym kandydatem”, nazwał po prostu „kibolstwem”.

Przebił go jednak prof. Jan Hartman, który określił wyborców prawicy mianem „debili, faszystów, nieuków i bigotek”; a złoty medal klasizmu w kategorii żeńskiej, należałoby chyba przyznać  prof. Magdalenie Środzie, która wyraziła pogardę wobec faktu, że jeden z kandydatów dorabiał w czasie studiów jako ochroniarz — uznając to najwyraźniej za coś godnego potępienia — i umieściła tego typu osoby do szufladki „cwaniaków”. Oberwało się zresztą nie tylko jednostkom, lecz całemu społeczeństwu: zdaniem Środy Polacy „nie cenią wolności, brzydzą się równością i tolerancją” i najwyraźniej „potrzebują ciężkiego buta na karku”. Nie zawiedli też zawodowi tropiciele antysemityzmu: psycholog Michał Bilewicz publicznie pytał – w kontekście wyborów – „po której stronie drzwi w Jedwabnem staniesz?”, a portal Onet starał się rozpaczliwie skojarzyć Karola Nawrockiego z faszyzmem i hitleryzmem (inne media i NGO-sy robiły to samo z Braunem i Mentzenem). Osobnym przypadkiem pozostaje pogrążony w mentalnym rozdwojeniu pisarz Jakub Żulczyk – z jednej strony potępiający elitaryzm, z drugiej bez oporów stygmatyzujący Nawrockiego jako „ulicznego chama” na podstawie trzeciorzędnych przesłanek.

To wszystko stanowi reprezentatywną próbkę, którą możemy dziś bez trudu przeanalizować dzięki popularności mediów społecznościowych. Ich zaletą jest to, że czas między powstaniem myśli a jej ogłoszeniem światu jest krótki – co oznacza, że wiele wypowiedzi, zwłaszcza tych emocjonalnych , oddaje autentyczne nastroje i poglądy przedstawicieli „wyższych sfer”. Dla nas stanowi to dodatkową wskazówkę: jeśli kimś się pogardza i żywi wobec niego niechęć, trudno oczekiwać, by działano na rzecz jego upodmiotowienia. Przeciwnie – naturalnym celem staje się jego marginalizacja. Problem w tym, że ta „kołtuneria” i „pospólstwo”, które elity chciałyby usunąć z debaty publicznej, to większość polskiego społeczeństwa. Cóż więc z tą demokracją, o której elity tak często mówią? No trudno, trzeba pozostawić fasadę wyborów powszechnych, a w istocie przekształcić system w stronę oligarchii liberalnej.

Lęk salonu

Każdy z głównych kandydatów prawicowych (z braku miejsca pomińmy tych, którzy uzyskali słabsze wyniki, choć podobne mechanizmy dotyczą również ich) symbolizuje coś, co budzi odrazę u tzw. „inteligenta”: Braun – obskurantyzm i antysemityzm, Mentzen – wspomniane już cwaniactwo, a Nawrocki – nienajszlachetniejsze pochodzenie i związki z „ulicą”. Ta trójgłowa figura budzi paniczny lęk „proeuropejskiej inteligencji”, która od lat dostrzega ją w polskim ludzie.

To, jak owe „elitki” wyobrażają sobie przeciętnego Polaka oraz swój własny obóz, jest oczywiście rażąco sprzeczne z rzeczywistością. Cwaniactwo, układy z mafią czy pseudonaukowe „płaskoziemstwo” (choćby w postaci ślepego przyjmowania każdej modnej bzdury z Zachodu) są równie dobrze, albo i lepiej udokumentowane po ich stronie. Trwałe obrzydzenie zwykłymi Polakami daje się jednak wyjaśnić z perspektywy socjologicznej – zwłaszcza jako mechanizm podkreślania własnej pozycji w hierarchii społecznej. Można więc sądzić, że choć tego typu postawy szkodzą politycznie, to służą indywidualnym interesom – ostentacyjna pogarda wobec „plebsu” przynosi prestiż wśród własnej klasy. A ponieważ egoizm jest integralnym składnikiem liberalnego światopoglądu, nie dziwi, że profesorowie, celebryci i inni przedstawiciele establishmentu myślą przede wszystkim o sobie, a dopiero w drugiej kolejności – o losie całego obozu.

Ponieważ jesteśmy już na etapie drugiej tury wyborów, analizę wizerunku Brauna i Mentzena w oczach Salonu zostawmy na osobny artykuł. Skupmy się natomiast na nienawiści, jaka spadła na Karola Nawrockiego. To przypadek szczególny – obnażający wszystkie najgorsze uprzedzenia warstwy uważającej się za krajowych „aristoi”. Wystarczy porównać ten atak z tym, jaki spotkał Andrzeja Dudę pięć i dziesięć lat temu – był on zdecydowanie łagodniejszy, bo Duda pochodził z krakowskiej inteligencji, co nieco amortyzowało agresję. Nawrocki jest natomiast ucieleśnieniem największego koszmaru Salonu: człowiekiem wychowanym przez ulicę, świadectwem niepowodzenia transformacji, zaprzeczeniem propagandy geremkowszczyzny i michnikowszczyzny, które przez dekady wmawiały, że wszystko poszło dobrze.

Jego historia pokazuje, że „elitki” gotowe są stosować stygmatyzację i stereotypy – których rzekomo nie znoszą – wobec warstw uboższych. Działa tu mentalność kastowa: „pospólstwo”, które – przez sam fakt życia w niepewnych warunkach i w otoczeniu, którego się nie wybiera – zostaje zrównane z półświatkiem. Wyobraźmy sobie, że te same kryteria stosowano by wobec środowisk LGBT – osoba, która by się na to odważyła, zostałaby natychmiast wyklęta przez demoliberalny mainstream. Tymczasem wobec kandydatów z ludu – wszystko uchodzi na sucho. Nawrocki staje się więc figurą tego, czego establishment najbardziej się obawia: brutalnego, nieokrzesanego motłochu, który – co gorsza – może wygrać liczebnością i zburzyć monopol liberałów. Łatwość, z jaką „elita” dehumanizuje i pomawia ludzi jego pokroju, pokazuje, jak głęboko zakorzenione są jej uprzedzenia. Bo dla niej lud to siedlisko złodziejstwa, chuliganerii, moralnej degeneracji. I dlatego nie ma większego wroga niż człowiek wywodzący się z ludu, który zyskuje realną władzę. Im bardziej taki ktoś jest atakowany, tym większy strach zdradza atakujący.

Wyborczy sukces prawicy wpisuje się w szerszy trend narastającego znużenia (anty)kulturą woke, szaleństwami migracyjnymi i ekoterrorystycznymi ideologiami. To wszystko przeraża lewicowych i liberalnych rewolucjonistów, którzy dobrze wiedzą, że jeśli nie zatrzymają tej fali, backlash dotrze także do Polski. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że w ostatnich dniach Stany Zjednoczone – przewidując możliwą zmianę władzy – zaczęły wyraźnie sygnalizować niezadowolenie z łamania praw opozycji przez rząd Tuska. „Elity” rządzące zdają sobie sprawę, że porażka Trzaskowskiego w drugiej turze, zwłaszcza po chwilowym zakopaniu topora wojennego przez różne nurty prawicy – od dryfujących ku centrum po radykalne – może zapoczątkować formowanie się prawicowej koalicji, będącej dla nich śmiertelnym zagrożeniem.

Ludwik Pęzioł