Nicea albo śmierć! Rok 1097. Allah Akbar! Zofia Kossak.

Nicea albo śmierć! Rok 1097. Allah Akbar!

Zofia Kossak KRZYŻOWCY tom 2, str. 252, wyd. PAX 1983

[Oblężenie Nicei md]

Rozdział trzynasty Allah Akbar!

Szeroką przestrzeń zajmują wojska sułtana Kilidż-Arslana. Śpieszą się, płosząc po drodze stada onagro, czyli dzikich osłów, antylopy szablorogie i zające pustynne. Nadeszły szybkim pochodem nie tracąc ni chwili czasu. Zapał pędzi je jak płomień. Święta wojna! Święta wojna! Biada zuchwałym niewiernym, chwała wyznawcom Proroka!

    Idą w wielkiej sile. Samej jazdy jest dziesięć dżamatów, w każdym dża­macie po pięć segbat, a w każdym segbat blisko tysiąc ludzi. Gdy wypuszczą strzały, tworzy się ciemna chmura podobna lecącej szarańczy. Gdy wyciągną krzywe szable, błysk przelatuje ponad szeregami jak nagłe olśnienie pioru­na. Są tu wszystkie szczepy, wszystkie rody z Bitynii, Lidii, Frygii. Są też Arabowie z Nedżdu, czarni jak Murzyni i jaśniejsi od nich Arabowie ze szczęśliwej krainy Jemen, i Beduini z pustyni w białych albo czarnych chu­stach, objętych na głowie trzykrotną opaską. Śniadolicy, o sępich wydatnych rysach, podobni są z dala do kruków.

Przed sułtanem Kilidż-Arslanem niosą sułtański, siedmiokrotny mendżuk, to jest buńczuk, z ogonów kozowołów, oprawny w złoto, zwieńczo­ny złotym miesiącem. Przed emirami noszą mendżuk potrójny, koński, przed szeikiem pojedynczy. Bezpośrednim podwładnym szeika, nie posia­dającym prawa do buńczuka, jest aga. Adze podlegają czorbadżowie, czyli dziesiętnicy. Czorbadży, równie jak ordapasza lub wezyr, to wyrażenia tureckie przywleczone przez Seldżuków, niemiłe Arabom, przecie roz­powszechniające się coraz bardziej w świecie muzułmańskim.

Koń sułtana jest biały jak mleko, ale czarnej skóry, przeto gdy spotnieje, zdaje się maści stalowej. Ogon, jak śnieżny wodospad, spływa. aż do ziemi. Na zadzie nosi pięciokrotne święte znamię palców Mahometa. Rząd szcze­rozłoty. Napierśnik spięty brylantową gwiazdą. Choć nie tak bogato przy­strojone, wszystkie konie wokoło są piękne, lotne i cenne. Znają tylko stęp i galop. W galopie wyciągają się nad ziemią jak strzała puszczona z cięci­wy. Stanowią najwyższe ukochanie i dumę swych jeźdźców.

Dla rycerza Zachodu koń, horz, jest również rzeczą najważniejszą i pożądaną, stanowi dowód bogactwa, dostojeństwa i znaczenia. Lecz dla Araba jest czymś więcej jeszcze: najserdeczniejszym ukochaniem duszy. Za konia wojownik arabski odda żonę (to najłatwiej), synów, majątek i życie. Konia umiłował Prorok. Nie wzniósł się do siódmego nieba na grzbiecie wielbłąda ani na grzbiecie orła, ani na grzbiecie gazeli. Płomienny rumak Borak podleciał pod niebo jak chmura. Więc nic dziwnego, że każdy z wiernych żywi cześć i podziw dla konia.         .

Każdemu stoi w pamięci niedawne zdarzenie w plemieniu Nagli, gdy nieubłagani wrogowie ścigali jeźdźca, którego klacz pomykała niestrudze­nie, sadząc jak sarna przez rozpadliny i głazy. Ścigali go cały dzień, a ona nie ustawała. Jęli wołać: Stój! Jesteśmy przyjaciółmi! Pozwól nam ucało­wać czoło twojej dzielnej klaczy!

Więc stanął. Uczcili zwierzę. Wyrzekli sakramentalne: “Idź umyć nogi twojego wierzchowca i dopiero sam pij wodę” – po czym rozjechali się w pokoju.

Na czele każdego segbatu cwałuje brzękliwa muzyka na szałamajach podobnych francuskim obojom, fletach, tołumbasach, litaurach, dzwon­kach i brzękadłach. choć donośny dźwiękliwy jej zgiełk ginie w głośnej wrzawie. Nie śpiew to, lecz miarowe chóralne powtarzanie sur Koranu. Język arabski jest dźwięczny i dzwoniący. Zgłoski dżir, dżin i dżan bębnią w nim jak grad padający na pokrywę kotła. Ten dźwięk upaja, oszołamia. Każe zapomnieć o zmęczeniu, pragnieniu i głodzie. Swobodni ludzie pusty­ni miłują nade wszystko rym i rytm. Miłują je prawie na równi z wolnością i koniem. W uniesieniu nie potrafią mówić inaczej jak wierszem. Wierszem pełnym kwiecistych metafor pisane są urzędowe dokumenty kalifów z Bagdadu. Wierszem improwizują płaczki żale swe po zmarłych. W pieśniach, wierszach są zawarte stare kroniki arabskie. Największym zaszczytem jest posiadać w rodzinie poetę. I teraz w pochodzie powtarzają wielkim głosem rymowane sury, opiewające chwałę Allacha, co zalecił świętą wojnę.

…Pytał się anioł Gabriel Proroka: W czym leży istota wiary?

Odrzekł Mohammed: Wyznawać, że Allach jest jeden, a jam jego prorok, pil­nować godzin modlitwy, pościć miesiąc Ramadan i odbyć pielgrzymkę do Mekki.

…Zmarszczył brwi anioł Gabriel i zapytał wtóre: W czym leży istota wiary? Odrzekł Mohammed: Wyznawać. że Allach jest jeden, a jam jego prorok. Pro­wadzić wojnę świętą z niewiernymi, pilnować godzin modlitwy, pościć miesiąc Ramadan i pielgrzymować do Mekki…

Lecz anioł pyta po trzecie: W czym leży istota wiary? Odrzekł Mohammed: O, potężny Gabrielu! Wyznawać, że Allach jest jeden. a jam jego prorok, i prowa­dzić świętą wojnę z niewiernymi.

Wtedy rozchmurzył się anioł mówiąc: Przysięgam na noc nadchodzącą i zorzę, kiedy rozkwita. żeś sprawiedliwie odrzekł. Mohammedzie!…

Teraz wojownicy powtarzają śpiewnie powieść o rozkoszach raju. O lep­kich wdziękach czarnookich hurys, które ich powitają na lożach o złotym wezgłowiu. Na myśl o tym oczy płoną. Cudowna nagroda oczekuje ich niechybnie. Nic jej nie umknie, nic jej nie oddali, skoro wyszli na wojnę świętą, czyn, co jest Bogu najmilszy…

O biada. biada niewiernym, co przyszli niebacznie z daleka, wyzywając gniew dzieci Proroka! Poczują na karkach gniot ciężkiej stopy zwycięzców. Chyba… chyba że się upokorzą i uczczą Allacha…

W tym jednym razie z wrogów nienawistnych, pogardzonych, staliby się przyjaciółmi, nieomal pobratymcami. Dla muzułmanów nie istnieją różnice narodowości, języka albo barwy skóry. Jedna różnica to różnica wiary. Kto wiarę przyjął i pomaga ją szerzyć, jest bratem i współplemień­cem. Brat, który wiary doskonałej nie wyznaje, jest wrogiem. Obróć na niego co prędzej miecz, zanim cię Allach ukarze!

Niegdyś, przed świętym dniem Hidżry, Arabowie żyli jako inni ludzie, pożądając cudzego wielbłąda, konia lub dziewczyny… Lecz islam przeorał ich dusze i dziś każdy z tych wojowników pragnie najgorętszym, męskim pożądaniem jednego tylko: by cały świat uwierzył w Proroka.

Rudy tuman podnosi się spod kopyt końskich, przesłania pół nieba. Gdyby nie on, kto wie, czy rozognieni wojownicy nie dojrzeliby wśród chmur… otwartych dla nich wrót raju… I tak zda się im chwilami, że coś nieziemsko pięknego przebłyskuje pośród pyłu, niby zaklęty gród kolumno­wy Irem, widziadło zaczarowane, zwidujące się oczom zbłąkanych w pu­styni… I przeżywając zawczasu słodycze oczekującej nagrody przysięgają, że walczyć będą zawzięcie jak Szanfary, co położył sam jeden stu wrogów z plemienia synów Samana, że pozostaną wierni jak Ibn Samuaal, co dał zamęczyć syna w swoich oczach, lecz przyjaciela nie wydał –  zginął pięknie jak piewca wolnej pustyni, Antara…

Ruch gorączkowy panuje w chrześcijańskich obozach. Giermkowie już wiodą panom konie, podają do ręki kopie. Już rycerze stają w szyku obrzednim, zwanym płotem, szeregi za szeregami, drużyny za drużynami. Już się rozciągnęli ławą, z prawej mając miasto, z tyłu obwarowane obozy. Szeregi stoją głęboko. Od nadlatującej chmary pogan brzmi głośne, dźwięcz­ne la illah el Allah, Mohammed rasul Allah! – nad krzyżowcami polatuje twarde, zwięzłe: Bóg tak chce! Bóg tak chce!!

Wielkie pięści w żelaznej łuskowatej rękawicy dygocą z radości, obej­mując drzewce. Bitwa! Bitwa! Od dwóch lat upragnione, oczekiwane zmie­rzenie się z poganami nadchodzi nareszcie! Bóg tak chciał! Bóg ich wiódł! Bóg teraz pomoże zwyciężyć. Ustokrotni siłę każdego ramienia, uzbroi mocą. Bóg… Bóg…

Napięta siła wiary drży jednako nad oboma wojskami. Dwie wiary zderzą się jak dwa tarany, jak dwie chmury pełne burzy. Grom, który z te­go starcia wyleci, wstrząśnie ziemią. Posłyszy go cały świat.

…La ilah el Allah, Mohammed rasul Allah!

Bóg tak chce! Bóg tak chce!

Żelazną strugą starają się wbić chrześcijańscy rycerze w ciało armii muzułmańskiej. Rozepchnąć klinem na dwoje, stratować lśniących jedwa­biem jeźdźców i drobne, polotne ich konie. W części im się to udaje. Nie mogą Arabowie zdzierżyć straszliwego impetu natarcia. Lecz że ich takty­ka jest inna, nie płoszą się tym zbytecznie.

Dążeniem sułtana Kilidż-Arsla­na jest dać się nieprzyjacielowi, owszem, zanurzyć, zapędzić głęboko. Natenczas otoczyć, oderwać od trzonu wojska, obezwładnić gęstwą. Roz­bić stalowy klin nacierających na sto poszczególnych ognisk walki. Oślepić chmurą strzał. Pozorną ucieczką rozciągnąć w nieładzie hufce. Dopieroż rzucić do boju pozostałe wojska, stojące opodal, i przejść po brzuchach niewiernych. Że strzały odskakują od płatów pancernych, Saraceni usi­łują razić konie. Konie noszą wprawdzie żelazne napierśniki i takież przy­czółka, na zadach mają łuskowany kropierz, lecz muzułmanie mierzą w nie osłonione niczym brzuchy, w nogi. Gdy od lewego skrzydła z hukiem i szu­mem nadbiegają lotaryńscy, Godfryd na czele z mieczem wzniesionym do góry, nim dopadną szeregów nieprzyjaciela, boki Godfrydowego bachmata zjeżone są strzałami, że gniady źrebiec widzi się jak rumak skrzydlaty Bo­rak, co niósł Proroka do nieba. Dzielny koń przebiega tak parę staj, aż wali się nagle na nozdrza. Giermek pędem podprowadza księciu drugiego wierz­chowca. Podobnie zwalono już konie pod panami de la Hache, Baldwinem du Bourg i jednym z Salviac de Viel. Dosiadają zastępczych koni klnąc i wygrażając muzułmanom za tak zdradziecką modłę walki.

Na czele swoich drużyn Rajmund St Gilles walczy jak uosobiony żywioł boju, jak Keus, Płomień chodzący. Przy nim Ademar, biskup z Puy. Miecz w jednej dłoni, krzyż w drugiej. Wodze rzucone na łęk. Koń mądry, sam się powiedzie. Za biskupem Piotr, skulony, na poły przytomny. Nie chce się przyznać przed sobą samym, że zgiełk bitewny, który otaczającym ryce­rzom rozdyma nozdrza, upaja jak wino, jego przeraża, odbiera resztę od­wagi i sil. Patrząc na widomy jego lęk krzyczą ze śmiechem, by wracał do obozu, do bab. Ale Piotr nie chce wracać. Chce przełamać swą bojaźń i walczyć. Jeżeli zginie, tym lepiej.

Tuż przy nim Walter Bez Mienia. Ten się nie lęka. Biskup może rzucić wodze, modląc się i bijąc na przemiany, bo Walter nad nim czuwa. Nie dbając o siebie osłania przede wszystkim wodza. Straszliwy jego miecz tnie ludzi wpół, odrzuca z rozmachem precz głowy. Raz po raz czyni się luz wokoło biskupa. Niech patrzą inni rycerze, niech widzą, zali pogar­dzany bękart zasłużył na pas?!

Lecz komu tam w głowie patrzeć, gdy każdy sobą zajęty. De la Tour przebija kopią szóstego już przeciwnika, wywleka z siodła, unosi do góry, trzyma w powietrzu wbitego na drzewce i ciska z rozmachem bluzgające krwią ciało na szeregi wrogów. Bracia Salviac de Viel walczą ramię przy ramieniu, każdy bardziej baczny na drugiego niż na siebie. Jak żeńcy zboże, tak ścinają wrogów panowie de Foix, d’Armaillac, de Luz, de Beau­gency. Śląska gromada trzyma się w kupie, rąbie zaciekle niby drwale pu­szczę. Plunąwszy w garść walą z rozmachem mieczem od lewego, jak to­porem. Padają rdzy, których nie powstydziłby się sam pan de Melun. Zwołują się hasłem rodowym Nogodzice i Oświęty, Zawory i Nowiny.

Tylko Strzegonie walczą milcząc. Ich zawołania plemiennego godzi się używać jeno w śmiertelnej potrzebie, gdy znikąd nie masz ocalenia. Nie walczą przez to mniej mężnie. Choć w obczyźnie, oddaleni od Śląska bardziej niż którykolwiek z przeddziadów był oddalony, biją ochoczo jak pod Kruszwicą czy Kijowem. Miarowo i pewnie, na odlew i z góry. Bacząc, by nie dać się rozerwać i otoczyć, suną nieustępliwym szeregiem, giermków mając poza sobą.

Na jedną tylko chwilę ramiona ich słabną, to gdy z głębi, spośród pogan nadciągają wielbłądnicy. Pokraczne stworzenia pędzą, wyciągając długie szyje. Plaskają niekształtne rozpłaszczone kopyta, podobne zwojom bu­rego sukna. Szpetne złośliwe pyski plują na konie cuchnącą śliną.

– Dla Boga! – krzyczy Tarchała prawie z przerażeniem. Lecz drudzy uspokajają go żywo. Czyż nie widział już tych pokrak płowych w Bizancjum? Bydlę jak każde inne, z którego miecz juchę snadno wypuści… .

Młodzieńczą, dawno straconą siłę dłoni odzyskał stary Anzelm de Ribaumont, gdy ochrania ukochaną głowę Pawła Engelrama. Niech mło­dzianek walczy z szaloną nieopatrznością młodości. Stary czuwa nad nim pilnie.

Godfryd lotaryński bije się z twarzą uniesioną. natchnioną. nieziemską. Jak gdyby walczył z szatanem twarz w twarz. Między jednym ciosem a dru­gim spogląda w górę, spodziewając się ujrzeć tam współwalczącego w obło­kach archanioła Michała, wodza wojsk anielskich; świętego Jerzego, po­gromcę smoka Lewiatana lub świętego Teodora, Bożego żołnierza. Choć z natury niezbyt mocny, nie mogący równać się z siłaczami jak de Melun, Walter Bez Mienia albo de la Tour – w uniesieniu wali nie gorzej od nich. Gdy odrąbuje ramiona, przebija na wylot tułowia, zdaje mu się, że druz­goce Zło samo. Niech się rozpada w drzazgi, niech nigdy nie wstanie! I łagodny Godfryd z rozkoszą czuje pod kopytami trzeszczące kości po­walonych nieprzyjaciół.

Pięć godzin już wałczą bez przerwy w rozedrganym upałem powietrzu, żarze słonecznym tak srogim, że rozpalony pancerz parzy ciało przez kaf­tan skórzany, gdy wojska obu Robertów, Szczepana de Blois, Hugona i Boemunda, warujące po przeciwnej stronie grodu, dowiadują się dopiero o bitwie. Co duchu stają w szeregu, ruszają skoro w bój. Lecz droga nie­łatwa. Z jednej strony miasto, z drugiej własne obwarowane obozy, oparte o strome wzgórza, z zachodniej strony grodu nieobeszłe jezioro.

W wąskim przejściu pomiędzy murami grodu a częstokołem obozowym z kołów drew­nianych i ludzkich piszczeli, z bramy wschodniej wypada Ibrahim, syn emira Mudżahida, z trzema segbat przedniej jazdy. Zastawia drogę. Nie mogąc rozwinąć się ni przeciwnika ominąć, rycerze stracą na walkę z Ibra­himem czas dość długi, który wystarczy, być może, Kilidż-Arslanowi na przełamanie Lotaryńskich i Prowansalczyków.

Zawsze przytomny Boemund nie pcha się do walki, gdzie tylko pierwsze czwórki biją się, a reszta depcze sobie po piętach i klnie. Wyłazi samoje­den na jedną z rozpoczętych wież oblężniczych, niezdarny stos belek i drą­gów. Z tego podwyższenia ogarnia wzrokiem większą przestrzeń. Widzi, jak Flandryjczycy ścierają się z Ibrahimem, zatrzymując cały pochód. Z murów oblężeni miotają na nich kamienie, oszczepy, włócznie. Szyją chmurą strzał. Taka zabawa może trwać snadno do wieczora.

W oddali, z drugiej strony grodu, obłok kurzawy zdradza miejsce, gdzie toczy się walka. Upragniona bitwa rozgrywa się tam bez rycerstwa, stoją­cego tu bezczynnie!

Szybko Boemund schodzi z wieży, cofa swych ludzi, wydaje rozkazy. W mig rozwalają częstokół zasypując fosę. Pędzą w poprzek obozowiska sadząc przez sznury namiotów. Struchlałe niewiasty i pachołcy patrzą na nich w zadziwieniu.

Już obalają częstokół po przeciwnej stronie, wdzierają się na wzgórza, spuszczają stromym stokiem w dół i – na koniec droga wolna. Konie pędzą muskając brzuchami ziemię. Schylone w pól ucha kopie lśnią nie­cierpliwie. Już minęli Ibrahima. Czy uderzyć nań od tylu, czy lecieć, nie tracąc chwili, ku tamtym?

[—-]

Największy czas wesprzeć Rajmundowych, Godfrydowych, którym po sześciogodzinnym boju w spiekocie ramiona mdleją, tchu nie staje. Spod przyłbicy ściekają pot i krew. Wyschłe usta nie mogą wydobyć głosu. Gdybyż z rozpalonych niebios spadła kropla deszczu! Gdybyż kto dał kubek wody!

Ta myśl słaniających się z pragnienia i trudu rycerzy miałaż w sobie moc porozumiewawczą? Siedząca w namiocie Elwiry Florina podsuwa nie­śmiało. że może by zanieść wody walczącym rycerzom?.. Od rana tkwią na upale…

Elwira się waha, ale inne podchwytują. Blanka gotowa jest pobiec od razu. A dworki Elwiry aż ręce składają, by im również pozwolono. Więc dumna pani przystaje.

I już biegnie bezładna gromada kilkudziesięciu kobiet. z konwiami, stągwiami. kubkami i czerpakami. Porwane zapałem nie dbają o możli­we niebezpieczeństwo. Mogą je pogany ogarnąć. mogą dosięgnąć strzały z murów. Mniejsza o to. Dostoją swoim. Nie przyszły tutaj na próżno, nie są dla mężów zawadą. Choćby wypadło zginąć, czyż nie są wszystkie z dobrej krwi rycerskiej?

Już je ujrzeli walczący woje. Początkowo niechętne zdumienie przera­dza się szybko w radosne uznanie. Ciepła, mętna woda smakuje jak nektar. Spalone usta z rozkoszą cedzą ożywczą wilgoć. starając się zatrzymać ją w sobie jak najdłużej. Nie piją wiele. pomni, że tylu innych czeka. Parę łyków wystarczy. Z wdzięcznością patrzą na poczciwe białki, czując w so­bie rosnącą chęć najświetniejszego wykazania się w ich oczach. Hej, to już nie zdobywanie “twierdzy miłości” ani turniej na dziedzińcu, ani gonitwa do pierścienia! Niech widzą dobre dziewczęta, jak walczą ich rycerze, niech się podziwią! Spłonione dziewki, okrutnie rade ze swego pomysłu, nie kwapią się stąd odchodzić.

De la Tour wiedzie Rajmunda ogłuszonego silnym ciosem, co spełzł po szyszaku. Szłom wytrzymał, lecz grabiego zamroczyło. Zapominając o zwykłej dumie, Elwira śpieszy ku niemu z wodą, z dłońmi pragnącymi przynieść ulgę.

Dobra. dobra żono… bełkocze Rajmund na poły przytomny. Pierwszy raz ją taką widzi. Coś wiąże się pomiędzy nimi i rośnie, nie znane dotychczas. Bliższa wspólnota na dobro i zło.

Bitwa trwa nadal, nieustępliwa. Okrutna, zażarta. Normanowie, flandryjczycy przerąbali się nareszcie przez Ibrahimowych i walą z chrzęstem w bok wojsk muzułmańskich. Baczny na wszystko, stojący na wzgórzu sułtan wysyła przeciw nim ostatnie, nieczynne dotąd dżamaty. Ścierają się z Normanami w pędzie, przelatują skroś siebie, zawracają, by znowu uderzyć.

Równocześnie niebo, stojące dotąd nieruchomym, rozżarzonym słupem, poczyna drgać. rudzieć i szarzeć jak spłowiała ścierń. Z nagła po­rywa się wicher. Kręci tumanem kurzawy, oślepia, rozdyma burnusy jak żagle, ogony końskie jak żagwie, proporce jak napięte struny. Dmie od chrześcijan ku Arabom, z północy na południe. Wielbłądy chrapią i stękają. Konie cofają się. Allach doświadcza wiernych Iblis wspomaga giaurów!

Podobni sępom Beduini pierwsi zawracają konie. Za nimi reszta. Gdy hasło raz dane, daremnie grozi sułtan, daremnie szeicy zawodzą wspaniałe sury. W świście burzy nikt nie słyszy ich głosu, nawoływania. Nim jeździec zamyśli odwrót, koń sam się obraca z wiatrem. W żrącym rudym tumanie rycerze ścigają pierzchających. Zrozpaczony Ibrahim zabiera niedobitki swoich, zachodzi z boku, uderza na oślep, borykając się z wichurą. Zaled­wie się sczepił z fryzami, wpada nań z tyłu Szczepan de Blois ze swoimi ludźmi. Daremne męstwo. Oddział Ibrahima otoczony, ujęty w żelazne kleszcze. Nie ujdzie z niego ani żywa noga!

Elwira, Blanka, Fiorina, reszta kobiet. schwycona przez zawieruchę, zbłąkane, nie wiedzą, co począć, gdzie iść. W trwodze przypadły jak prze­piórki pod skałami. Ani marzyć o odnalezieniu drogi do obozu w gęstej oćmie walącej z nóg, zapierającej dech. Są same. Paziowie Elwiry, chwyci­wszy broń i konie zabitych, pognali za rycerstwem w swych kusych. cudac­kich strojach. Niech ich ukarzą za to, że rzucili wachlarz pani i pachnidło. Trudno. Nie mogli dłużej wydzierżyć!

Na pobojowisku siła trupów. Całe zwały. Ukazują się, to giną w prze­błyskach dnia, gdy na chwilę przerwie się obłok kurzawy. Leżą społem do­brzy rycerze, giermcy, ścierciały, pachołcy i poganie. Splątani razem w obję­ciu śmiertelnym, bo walczyli jeszcze na ziemi, do ostatniego tchu. Konie, wielbłądy leżą przewalone. Obok nich wyprute jelita w buchających parą lub zsiniałych, strupiałych już kręgach. Tu i ówdzie odrąbane głowy, ra­miona. Bezkształtne tułowia. Nad głowami skulonych ze strachu kobiet łomot skrzydeł. To sępy zleciały na skały. Będą tu czekać do rana. Zdobycz im już nie ucieknie. W swej sępiej mowie wychwalają świętą wojnę. Jaki­kolwiek jest jej wynik, one osiągają korzyść.

Niewidzialne za chmurą pyłu słońce zaszło i wiatr raptownie ucicha. Tak raptownie, że przyzwyczajone do przeciwstawiania się jego naporowi ciało chwieje się niby zapadając w próżnię. Pył powoli opada. Daleko, I w górze, ukazuje się chłodne seledynowe niebo, na którym za chwilę wzej­dzie czerwony miesiąc. Gdzieś tuż blisko skomlą żarłoczne szakale. Od leżących nieruchomo trupów idzie groza.

Ukryte w załomie skalnym kobiety nie śmią opuścić swojej kryjówki. Zresztą nie wiedzą, gdzie droga. W pustynnej zamieci odbiły się daleko od obozu, aż na drugą stronę grodu. Co począć teraz? Po upalnym żarze dnia chłód nocy przenika je aż do kości. I strach, strach…

  W oddali tętent kopyt. Kto nadjeżdża? Swój czy wróg? Ktoś wola. Wy­wołuje po imieniu. To swoi!

Tak, to Rajmund St. Gilles, z nim Swenon, d’Armaillac, de la Tour, de Foix, de Beaugency. Nie zastawszy niewiast w obozie szukają ich stro­pieni. Są czarni z trudu, zachrypli, lecz zadowoleni z boju.

– Tym chłystkom daruj – mówił Rajmund do Elwiry, która żali mu się na paziów – dobrze stawali, jak mi Bóg miły! Jużem im obiecał giermkowanie… Zwycięstwo jest wielkie, nie ma co gadać. I nasze, własne, bo Nor­many z Fryzami przyszły na sam koniec…

Butumitos, gad obrzydły, ani się pomknął z pomocą. Stał i czekał, co z nami… Poślem mu za to trzy tysiące, albo więcej, głów pogańskich. Niech widzi, jako wojujem… Resztę głów procami ciśnie się do grodu…

– Siła ich legło? – dopytują ciekawie niewiasty.

– Na oko więcej niźli sześć tysięcy… naszych także niemało… Siadajcie na koń, bo kawał drogi, a późno.

Podsadzają niewiasty na okryte kropierzami końskie zady. Każdy ry­cerz bierze jedną, a poniektóry dwie. Jedną z przodu na łęk, drugą z tyłu. Konie wprawdzie setnie znużone, ale stępa jakoś się dowloką.

[—-]

Miesiąc już się wytoczył wysoko na niebo. Już się wyzłocił z czerwieni. Ciche przed godziną pole zaczyna się ożywiać. Wśród zmarłych kręcą się żywi. Gromady sług obcinają głowy zmarłym. Śpieszą się, gdyż o świcie głowy mają być rzucone do miasta. Sprawnie to czynią i szybko, jakby je­sienią na polu obcinali z naci rzepę. Przerzucają się do siebie głowami ze śmiechem. Inni pchają je do wielkich skórzanych miechów i taszczą do obo­zu. Jeszcze inni zbierają broń, obdzierają ciała z przyodziewku, kłócąc się przy tym zawzięcie. Giermcy twierdzą, że po cięciu poznają rękę swego pana, przeto dana zdobycz do niego należy. Szakale ziewają wśród skał. Łatwiej żreć rozdziane trupy, ale przykro czekać.

[—-]

Emir Mudżahid, syn Dżubaira, siedzi w swym pałacu w sali zegarowej. Złoty krogulec upuszcza sześć złocistych kul, które toczą się z brzękiem po złocistej misie, gdy aga-szeik w otoczeniu muszyrów przynosi mu gło­wę Ibrahima rzuconą na wały. Tył czaszki zgnieciony procą, lecz twarz prawie nieruszona. Cienkie dumne rysy. Zawarte na wieki oczy. Odszedł chwalebnie, wzgardziwszy szatą długiego wieku. Ukochany jedynak, Ibrahim…

– Bism’ilah el rohman el rahim – mówi emir pewnym głosem – przez Boga miłosiernego i łaskawego, jestem szczęśliwy, że syn mój zginął w świę­tej wojnie, jestem ponad pojęcie szczęśliwy…

Obecni schylają głowy z uznaniem.

– Niechajcie mnie chwilę samego – prosi szczęśliwy emir półgłosem, jakby wstydliwie.

  Wychodzą z głębokim ukłonem, tylko głowa Ibrahima pozostaje, biała jak giezło na purpurowej chuście.

Emir Mudżahid ujmuje ją ostrożnie w ojcowskie dłonie. Fontanna cicho pluszcze. Na martwe lico poczynają padać sznurem lśniące krople… Z fon­tanny? Nie, to emir Mudżahid płacze starczymi, bezsilnymi łzami, niegodnymi pobożnego wyznawcy Koranu. Niech mu to Prorok wybaczy!

Dorylea 1097. STRZYGA  w akcji. Zofia Kossak.

Dorylea 1097. STRZYGA  w akcji.

Zofia Kossak KRZYŻOWCY tom 2, str. 15, wyd. PAX 1983

Kraj stawał się coraz bardziej pustynny, upał coraz cięższy. Spalony, równy step słał się nieskończenie, nie zdradzając nigdzie wody świeżością zieleni. Prowansalczycy i Normanowie wędrowali już trzy dni. Prowansal­czykom powiodło się lepiej, gdyż na szlaku swym napotkali dużą osadę Leuka o bogatych studniach i odnowili zapas wody w skórzanych przy­troczonych do siodła worach. Normanowie nie trafili na żadną wodę i trze­ciego dnia pochodu, wysączywszy ostatnie krople ciepłego, cuchnącego skórą płynu, szli słaniając się z gorąca i umęczenia.

Daleko na widnokręgu błękitniały góry. Widok ten dodawał sił. Ormia­nin przewodnik zapewniał Arnulda, kapelana normandzkiego Roberta, że z gór wypływa rzeka, która w górnym biegu zachowała niewątpliwie wodę. Będzie woda! Przed wieczorem będzie woda! Będzie cień, będzie pasza! Iść! Iść! Jakoż spopielałe od suszy, kamieniami zasłane łożysko stru­mienia, wzdłuż którego posuwali się od dwu dni, jęło ciemnieć i wilgotnieć. Spuszczone ze smyczy psy wybiegły naprzód. skomląc z uciechy i węsząc niedaleką wodę. Woda! Woda! Żwir na dnie suchego wadi stał się wyraźnie mokry. Piesi chwytali go w garść i przykładali z rozkoszą do ust i spieczonej twarzy. Porządek pochodu zupełnie prysł. Każdy wyrywał naprzód, jak mógł, by pierwszy dopaść nie zmąconej jeszcze wody. Góry były coraz bliższe.

Zowią je Dogorganhi lub Gorgoni, a tamte podle, Ozellis – objaśniał kapelana Ormianin. – Na ten potok poganie wołają Sareh-Su czyli Żółta Woda. Zasię dolinę, z której wypływa, mianują Dorylea. Jest i wieś tej sa­mej nazwy. Dorylea to po grecku, po pogańsku Ineu-Su, czyli Pieczary, bo w górach naokoło pełno jest pieczar, przez tutejsze demony zwane dżinami, wierconych. W jednych tutejsi grzebią zmarłych, w drugich sami mieszkają. Zobaczycie je, panie, stąd…

Spojrzeli obaj uważnie, przysłaniając oczy dłońmi. bo słońce zniżało się już ku zachodowi. Pieczar nie było widać. Zbocza gór pokrywał jedno­stajny, niski las.

– Dziwaczny jakiś bór… Chyba krze? – zauważył Arnuld i urwał spoj­rzawszy w osłupiałą twarz przewodnika.

– Tam las nie rośnie… – wybąkał tenże dygocząc.

– Więc cóż to jest?

– Nie wiem…

         – To wojsko! Saraceny! – zakrzyknął kapelan wytężywszy wzrok. ­

– Nie mylę się! Saraceny! Wasza Miłość– rzucił się ku Robertowi – trąbić do bitwy! Nieprzyjaciel tuż!

Saraceny ! Saraceny ! – okrzyk poszedł po szeregach. Zapanował nieopisany zamęt. Trąby ryczały chrapliwie, powiększając wrzawę. Ci, co się już napili, biegli stawać w szyku. Nad brzegiem rzeki utworzył się zator spragnionych ludzi i koni.

Nie godzi się zaczynać bitwy pod wieczór! Czekać rana! – wołają niektórzy. Iście, w ojczyźnie nikomu by na myśl nie przyszło walczyć pod noc, gdy za chwilę na Anioł Pański będą dzwonić. Lecz muzułmanie nie czekają, pragnąc wyzyskać panujące wśród Latyńców zamieszanie. Już się ruszyli ze wzgórz. Las ożył. Cała dolina i otaczające ją góry drgają, ruszają się, pokryte nieprzejrzanym mrowiem nieprzyjaciela. Jest ich moc nieprze­liczona, jak gdyby zeszli się tu z całej ziemi, jakby wyczarowały ich dżiny lub wyłoniły pieczary z wnętrzności gór. Gaj buńczuków ponad nimi.

Nad buńczukami okrzyk: Allah akbar! – rzucony przez trzysta tysięcy piersi.

         To Kilidż-Arslan zebrał cały islam i znalazłszy dogodne oparcie w gó­rach czeka tutaj. Żądny, by pomścić Niceę.

…La ilah el Allah. Mohammed rasul Allah!

         Już się ruszyli do natarcia, już spływają z gór, już się wywalają strumie­niem z wąwozów. Suną coraz szybciej jak górska lawina, rozlewają pstrym morzem. Morze wygina się sprawnie w tuk, w sierp, w kształt miesiąca ro­gami zwróconego ku wrogowi. Rogi stanowią wysunięte naprzód skrzydła, mające otoczyć i zdławić Latyńców.

O, nie tak skoro! Szybko ustawiają się trzy poszczególne człony armii, głęboko zebrane w szeregi, długą linią broniące dostępu. Pośrodku wysu­nięci nieco w przód. godząc wprost we wnękę muzułmańskiego miesiąca, stają Robert normandzki i Szczepan de Blois. Na prawo od nich Boemund z Tankredem. Na lewo Robert flandryjski ze Swenonem i grabią de Verman­dois. Już się związali, już szczęk broni, łoskot uderzanych mieczami tarczy niesie się ku górom, powraca odbity echem.

Z rycerzy mało który zdążył napoić konia, zaczerpnąć hełmem tak oczekiwanej wody. Nie pora myśleć o pragnieniu, gdy zmierzyć się trzeba z całą potęgą muzułmańską Wschodu. Będzie pora pić, gdy zwyciężą. Na­poją się wtedy do syta ci, co nie polegną.

Lecz nieznanym wyrokiem Doli przeznaczone zwycięstwo lub klęska nierychło jeszcze nastąpi. Prędki mrok już zaległ podgórze, schodzi na do­linę. Za chwilę ukaże się miesiąc. Bić się przy miesiącu niedobra to wróżba. I grzech. Ale cóż począć? Nikt boju nie zaprzestaje. Walczą w gęstniejącym cieniu, potem w zupełnej oćmie. Nareszcie nie mogąc odróżnić swoich od cudzych stają i stać będą nieruchomo do rana, nie schodząc z koni, nie je­dząc i nie pijąc, nie wypuszczając broni z ręki. Z pierwszym promieniem słońca opuszczą miecz wzniesiony z wieczora.

Sen nie ima się nikogo. Na rozkaz Boemunda (zaraz na początku bitwy Boemund objął nie pytany naczelne dowództwo i pozostali książęta poddali mu się bez oporu, wiedząc, że w rzutkości dowodzenia jeden Rajmund St. Gilles może się z nim zrównać), na rozkaz Boemunda zatem czeladź z pomocą pieszych utwierdza warowny obóz oparty o rzekę, mający za­bezpieczyć tyły armii. Wyprzężone wozy sczepiają łańcuchami poczwórnym szeregiem. W środku obozu umieści się niewiasty, dzieci, chorych, słabych, wszystko, co w boju może być zawadą.

Piorunem rozkazane, piorunem wykonane. Pędem zderzając się w ciemni, zajeżdżają wozy, duchem wyprzęgają konie. Ciury, woźnice, pachołki zwijają się jak w ukropie. Nim świt nadejdzie, poczwórny kwadrat wozów złączonych łańcuchami, powrozami w częstokół nie do zdobycia, obsa­dzony drugim murem szczytników i toporników, będzie gotowy. Namioty szlachetnych pań rozbite.

Bezsenna noc szybko mija w gorączce oczekiwania. Nasiąka srebrną bladością. Na lewo zza wzgórza wytryskują dwa długie jaskrawe promie­nie, jak owe, co zdobiły głowę Mojżesza, schodzącego z góry po rozmowie z Panem, za nimi nagle, niby wyplute z katapulty, wystrzela słońce czerwo­ną kulą, od razu palącą. Każdy kształt przybiera barwę fioletową, obrze­żoną płomienną otęczą.

Ave maris Stella! – intonują potężnym chórem rycerze.

 La ilah el Allah, Mohammed rasul Allah!

Gorze! Gorze! Niby na skinienie bitwa rozstępuje się na całej przestrzeni doliny, odbija echem o góry. Walka przybiera od razu największy impet, zaciekłość, zawziętość. Muzułmanie usiłują użyć zwykłej swej taktyki odciągnięcia nieprzyjaciela pozorną ucieczką, obskoczenia, okrążenia. Lecz Latyńcy już poznali pod Niceą te zdradzieckie sposoby pogańskie. Nie dają się unieść zapałowi i ciasno dzierżą szeregi. Nawet porywczy pan de Melon nie wyskakuje za pierzchającym rzekomo nieprzyjacielem. Pamiętają o tym, by nie dać rozerwać szyku, nie wysforować się w przód pod żadnym pozorem. Strzały świszczą, syczącą chmurą spowijające głowy nie są zbyt straszne, byle oczy dobrze osłonić; groźne dla sług, odskakują od pancerzy panów.

W ręcznym zaś spotkaniu twarzą w twarz Latyńcy mają przewagę dzięki swej strasznej sile. I stojąc nieruchomo w miejscu, walcząc jak gdyby w natchnieniu, uniesieniu. Rąbią niby drwale. Dziwni drwale, co nie posuwają się naprzód, jeno las sam podchodzi ku nim coraz nowym nieprzebytym gąszczem. Zasieki zwalonych ciał rosną. Jeżeli opiekuńcze cienie dziadów towarzyszyły rycerzom aż tutaj, radują się dzie­łu wnuków. Radują się święty Jerzy, święty Michał i święty Teodor, chwa­lebni rycerze niebiescy.

Męstwo Normanów nie mniej jest świetne jak mę­stwo Paryżan. Flandryjski spokój stanowi najwyższy wyraz uniesienia bojowego. Duńczycy nie zwykli oszczędzać życia ni siebie. Patrzą jasnymi oczami bez zmrużenia powiek na nieprzeliczoną ciżbę wrogów, otaczającą zewsząd tak, że potężna armia normandzka zdaje się być wśród nich wyspą zagubioną w morzu. Nie stoją o to. Śmierć- przyjaciółka rycerza. Pięknie, gdy ślubne łoże uściele na polu bitwy. Jedyna troska: zginąć walecznie i mężnie. O resztę niech się Bóg kłopocze.

Kiedyś, kiedyś po wiekach przemyślny rodzaj ludzki wynajdzie broń palną, straszliwe samopały, muszkiety, kolubryny, moździerze, armaty, działa szybkostrzelne, karabiny maszynowe, które kosić będą wroga bez wysiłku ze strony człowieka. Wojny staną się jeszcze krwawsze, a mniej utrudzające. Lecz walczący z zastępami Kilidż-Arslana rycerze nie wiedzą jeszcze nic o tych sposobach. Ognia greckiego, który rozegnałby dzikie plemiona pustyni, nie chcieli przyjąć od Bizantyńczyków, trzymając go za broń niegodną dobrych rycerzy.

Tysiące, tysiące trupów, leżących teraz zwałem dokoła nich, to wszystko robota ręczna. Nie podniesie się miecz bez naprężenia ramienia. Tarcza nie osłoni głowy przed ostrym dzirytem, jeżeli jej szybko lewa ręka nie przerzuci i nie wzniesie. Ani czekan rozwali czaszkę przeciwnika bez przegięcia całego tułowia i głębokiego wydechu. Ciągła praca wszystkich mięśni, ciągły wysiłek woli, przytomności, bystro­ści, uwagi. Na tym polega przecudowna gra rycerska, tak namiętnie ulu­biona, męska radość celnych sztychów, piorunowych cięć, młyńców chro­niących głowę świetlistą obręczą. Jeno że gry tej nie można dłużyć w nieskoń­czoność… Mięśnie największego nawet siłacza znają kres swej wytrzy­małości. Przyjdzie chwila, że ustaną, wypuszczając z zesztywniałych dłoni mlecz.

Na to liczy, tego się spodziewa sułtan Kilidż-Arslan. Podziwia wściekłe męstwo Franków, lecz ufny w swe trzykrotnie przeważające siły, oczekuje spokojnie końca rozprawy. Allah akbar! Niech będzie pochwalony Prorok, który doświadczywszy wpierw swych wiernych, dał im teraz sposobność tak pięknego boju! Błogosławione jego imię!

Pod Doryleą będzie pomszczo­na Nicea!

Kapelan Roberta z Normandii, Arnuld, który pierwszy wczoraj zoczył nieprzyjaciela, kręci się niespokojnie po obozie. Co tu gadać, położenie jest kiepskie. Nasi nie wydzierżą. Dość zastanowić się chwilę: wojska muzułmańskie  czekały wypoczęte w chłodzie. I teraz te, które nie biorą udziału w walce, stoją w cieniu wzgórz. Natomiast Latyńcy przyszli półżywi ze zmęczenia, wyczerpani trzydniowym pochodem bez wody. Zaledwie część zdołała napić się i napoić konie przed rozpoczęciem bitwy. Stali bez snu i pokarmu całą noc. Walka toczy się na otwartym polu, w pełnym żarze słonecznym, od którego serce mdleje. Jak długo w tych warunkach zdo­łają wytrzymać?

         Arnuld z trudem prześlizguje się między wozami, między szeregami pieszych i konnych. Chwyta swojego księcia za strzemię.

         – Może by się jakoś dało przemknąć ku Rajmundowi – mówi waha­jąco. – Niechby z tyłu uderzyli…

         Ubiłbym jak psa tego, co by chciał to zrobić – parska wściekle Krótkoudy. – O pomoc ich prosić? Dopieroż by się czwanili!

– Nie o pomoc, ale żeby łacniej zgnieść pogaństwo…

– Ubiję jak psa każdego, ubiję i ciebie. Strach cię już obleciał, co?

         Arnuld cofa się bez słowa, co nie oznacza zresztą, żeby zamiaru ponie­chał. Wraca do obozu. Pośrodku twierdzy, uczynionej z wozów ustawio­nych poczwórnym szeregiem, znajduje się niewielkie wzgórze, z którego można objąć niezgorzej pole bitwy. Gromada kobiet stoi tam patrząc z niepokojem.

 [—-]

 Arnuld rozważa. W najlepszym razie nasi wytrzy­mają do wieczora. W najlepszym razie… Nie ma chwili do stracenia… Ubi­ję jak psa mówił Robert.  A jużci! Giń sam. głupcze, jeśli chcesz. Inni chcą żyć. Nikt nie będzie na ciebie zważał… Jeno gdzie szukać tamtych? Jak daleko mogą być? Zwołuje czterech giermków spomiędzy bystrzejszych. Giermków, nie rycerzy. bo z tymi trzeba by kolejno stoczyć spór, godzi się czy nie przyzywać Prowansalczyków. Konie napoili z putni. Czterech pojedzie. on, Arnuld, piąty. I pięć koni zapasowych.

Mozolnie rozgradzają wozy, by wyprowadzić konie. Przechodzą przez pierścień pieszych. Woje nie czynią przeszkody. Znają kapelana. Że jest prawą ręką i głową księcia normandzkiego. Byle muzułmany nie spostrzegły odjeżdżających i nie puściły za nimi pościgu!

Nie spostrzegli widocznie albo nie mogą przebrać się przez rzekę. Dzie­sięć koni, pięciu jeźdźców mknie przez spalony step. W ich szybkości zba­wienie całej armii. Więc pędzić! Pędzić! Niechać konia, gdy ustanie, i prze­siąść się na drugiego… Znowu pędzić! Żywo! Żywo!

….Ale dokąd?

         Na świętego Maksencjusza, dokąd? Nie ma wszakże żadnej łączności.

Od trzech dni obie armie nic o sobie wzajemnie nie wiedzą. Tamci mogli się zatrzymać, mogli skręcić na wschód lub, przeciwnie, przyspieszyć po­chód i znajdować się już na południe od Dorylei… Któż zgadnie, czy są o pół dnia drogi, o dzień, czy o dwa?

Przeklinając głupotę baronów, Arnuld pędzi wprost na wschód. Byle szybciej, byle prędzej! I pędzą. Kopyta dudnią po stepie.

[—-]

Walka toczy się bez wytchnienia. Mijają minuty za minutami, każda odmierzona ciosem niechybnego miecza. Mijają godziny za godzinami, każda wydzwoniona szelestem krwi, łomoczącej w obolałą z utrudzenia czaszkę. Słońce nie tłumi ani na chwilę swego okrutnego blasku. Powietrze stoi rozżarzonym słupem. W zeschłych wargach sczerniały język przy­warł do suchego podniebienia.

– Stój, słońce! – wołał Jozue. – Śćmij się, słońce! – wołaliby raczej Latyńcy. – Niech straszna oślepiająca kula stoczy się w końcu na zachód. Niech sczerwienieje i zatonie w morzu! Niech nastaną chłód i mrok.

Ale minuty i godziny mijają powoli. Do wieczora wciąż daleko. Tylko zasieki z trupów wznoszą się coraz większe. Tylko coraz gęściej ubywa obrońców. Tylko coraz trudniej wznieść mdlejące ramię…

[—-]

Stanąwszy na wzgórzu nie trzeba być mężem wprawnym w ocenianiu boju, by poznać, że klęska Latyńców jest już prawie dokonana. Wprawdzie okrutne słońce chyli się na koniec w dół, spóźniona to jednak ulga. Opór rycerzy słabnie widomie. Podnoszą jeszcze ramiona i walczą, ale czynią to jak we śnie, na poły bezwiednymi ruchami. O jedno już im tylko chodzi: zginąć z mieczem w garści. Giną też coraz to liczniej. Muzułmanie nacierają coraz zapalczywiej. Las poczyna ogarniać drwali.

Bacznie zważający na wszystko sułtan Kilidż-Arslan uznaje porę za odpowiednią do ostatecznego natarcia. Cztery pułki, czyli dżamaty, ocze­kujące dotąd bezczynnie w wąwozie, ruszają pędem, zataczają koło, spada­ją jak sępy na osłabłe prawe skrzydło giaurów.

Allah akbar! Allah akbar! Już się przedarli przez jezdnych, już walczą z pieszymi, już rozrywają scze­pione łańcuchami wozy. Jeszcze parę minut a obóz będzie zdobyty, nieprzy­jaciel na tyłach rycerstwa.

[—-]

Rajmund St. Gilles pędzi wyprzedzając swoich o dobre kilkadziesiąt kroków. Raz po raz obraca się ku nim, ze złością i rozpaczą daje znaki dłonią, by śpieszyli, poganiali! Lezą jak żółwie, jak smoła, jak gówno! Prędzej, prędzej, jeszcze prędzej!

Oddział, który wiedzie, składa się z tysiąca ludzi. Wybrano doń co naj­lepsze, najściglejsze, najwytrwalsze konie. Jednakże porywczemu grabie­mu zdaje się, że ciągną jak woły. Reszta armii pod wodzą biskupa i God­fryda gna z nimi, lecz mimo wszelkich wysiłków nie nadąży wcześniej jak za kilka godzin.

…Prędzej, prędzej! Chrapią z wysilenia konie, jeźdźcom pot zalewa oczy. Śpieszą tak. jak śpieszyć tylko mogą prawi rycerze, dążący rycerzom na pomoc.

I w momencie. gdy muzułmanie na prawym skrzydle wdzierają się już zwycięsko do obozu, skąd uderzą na tył armii i rozgromią ją ostatecznie, z lewego Rajmund Sto Gilles wali się na nich jak orkan, jak wicher pustyni, jak piorun.

Naskoczył tak z nagła, z takim impetem i siłą, że przerywa pierścień jazdy muzułmańskiej, dociera do swoich, zawraca i znów uderza.

– Bóg tak chce! Śmiało, Normany! Tuluza! Tuluza!

Śmiało, Normany?! Im tego mówić nie trzeba. Jednakże ten okrzyk z ust współzawodników ocuca zmysły niby cięcie biczem, zajątrza pasję, porywa ciała do nadludzkiego wysiłku. Ciż sami, co przed chwilą omdle­wali półprzytomni, z zażartą furią rzucają się znów do walki, przez wyłom w wozach w ślad za Saracenami wpadają do obozu Normany i Swenon ze swoimi Duńczykami. Walczą zaciekle w wąskim okólniku, wypierają Saracenów, mordują ich, wyrzucają precz za wozy.

[—-]

Nadejście pomocy nie przesądziło jeszcze sprawy na korzyść krzyżowców. Saraceni nie myślą dać sobie wydrzeć zwycięstwa już osiągniętego. Ochłonęli z zaskoczenia, wywołanego nagłym wypadem Rajmunda, i nacierają zaciekle. Wieczór nadchodzi. Drugi wieczór nieprzerwanej bitwy. Według dobrych oby­czajów rycerskich walczący powinni teraz koniecznie zejść z pola na Anioł Pański. Ale nie ma komu dzwonić, nie ma dzwonów i nikt o Pozdrowieniu Anielskim nie pamięta. Nie ustąpią jedni ani drudzy. Zawziętość wzajemna doszła do kresu, gdzie nie masz innego wyjścia, jak zwycięstwo albo śmierć.

Lecz ciemność nie zdążyła jeszcze ogarnąć całkowicie ziemi, gdy z tę­tentem, szumem nadjeżdżają pierwsze oddziały lotaryńskie pod wodzą Godfryda i Baldwina. Zamieszanie rośnie. Porządek prysł. Oba wojska są przemieszane, splątane, mając nieprzyjaciela z przodu, z tyłu, z boków. W tej kotłowaninie trudno rozpoznać, gdzie swój, gdzie wróg. Latyńcy zwołują się swym zawołaniem rodowym, by się nie zgubić w ciżbie i mroku. Muzułmanie wzywają Allacha. Przeciwnicy spychają się w wąwozy, które zmieniają się w wądoły śmierci.

Nikt nikogo o życie nie prosi, nikt go ni­komu nie daruje. Walczą jeszcze, upadłszy na ziemię. Gaszą się wzajem jak świece. Miejscami sągi trupów są wielkie jak szańce, jak dawne mogiły wodzów. W tych mogiłach leżą splątani pospołu dobrzy rycerze i wierni wyznawcy Proroka. Konie żywych nie mogą się ruszać, nie tylko z utrudze­nia, lecz nie ma gdzie stąpnąć, nie ma gdzie nogi postawić. Wszędzie trupy. Ale walka nie ustaje. Teraz oświeca ją księżyc, obojętny świadek. Wyszedł zza gór, przystanął na szczycie, wyolbrzymił cieniem stosy zmarłych, za­grzał do oporu żywych. Poza walczącymi ludźmi w przyrodzie panuje ci­sza, śmiertelna cisza. Milczą szakale, hieny, milczy nocne ptactwo, nie za­szeleści wiatr. Miesiąc, gwiazdy, góry, step patrzą w milczeniu na straszli­we widowisko, na zmaganie się dwóch wiar…

Rycerze śląscy przygnali tutaj z pierwszym oddziałem Rajmunda St. Gilles i czynią śmiele z plugawcami na podziw innym narodom. W takich chwilach, gdy obcy patrzą z uznaniem na ich męstwo, sprawność, znajomość wojennego rzemiosła, Ślązacy czują nie znaną przedtem dumę z przy­należności do swego plemienia, krzepką radość, że są nie tylko równi. ale lepsi od zachodnich mądralów, a zarazem ten sam wieczny, gorzki żal, że przyszli tutaj garsteczką bez wodza, bez króla… Hej! Pokazaliby światu, co Polacy znaczą! Dziwiliby się Frankowie ich czynom, jak dziwił się dziad pana de Foix, patrząc na przewagi Chrobrowe…

Niejasne poczucie, że dźwigają na swych barkach cześć i zasługę całego narodu, podwaja, potraja siły, narzuca zgodność ruchów, doskonałe zgra­nie w walce. Jest ich dwunastu – walczą niby jeden. – Myślą zbiorowo, uzupełniają wzajem. I choć każdy z rycerzy zajęty jest dziś samym sobą, zresztą innych jak mężni tu nie ma i niełatwo się wyróżnić – jednak po ca­łej armii między Normany i Prowansalczyki pójdzie hyr o męstwie dobrych, polskich rycerzy.

Niełatwo jednak myśleć równocześnie o zdobyciu sławy i zachowaniu żywota. By zdobyć pierwsze, rycerze nie dbają o drugie. Wysunąwszy się zbyt śmiało naprzód, już są otoczeni, obskoczeni wokół. Mimo wysiłków zepchnięto ich w stronę wąwozu. Darmo rzucają się jak ryba w sieci, waląc na oślep straszliwymi ciosami. Na miejsce jednego zrąbanego wyrasta dziesięciu. Otoczeni są zewsząd. Już runął z konia Nogodzic. Ubit Lud­bor Oświęta. Bluzgając krwią chyli się na kark koński gadatliwy Nowina Tarchała. Nie miną i dwa pacierze, a zginie podobnie reszta…

Głowacz Strzegonia ogląda się na braci. Żywi jeszcze, jeszcze walczą. Twarze mają kamienne, policzki zapadłe ze zmęczenia, oczy skryte w cie­niu. Zginą tutaj wszyscy trzej, nie powróci żaden doma, do starego śląskie­go dworzyszcza, w poświęcane progi dziadów.

…Trzeba, by wrócił choć jeden – myśli Głowacz odpierając najeżdżają­cego nań napastnika o czarnej diabelskiej gębie.

…Żeby powrócił choć jeden… Więc cóż?.. Chyba wołać… Ją?… Na sa­mą myśl mróz chodzi po kościach… – Wołać ją? Tajemniczą opiekunkę rodu? Ojciec zwierzył mu przedśmiertnie, że trzeba ją wzywać, gdy grozi rodowi zagłada, jeno, który woła – ginie.

…Trzeba – myśli Głowacz – chwila jest taka, że trzeba.

         Zęby mu szczękają z trwogi, ale wołać do niego należy. On najstarszy.

Podniósł się w strzemionach, pojrzał. Dokoła jedno piekło. Ludzie char­czą, rzężą, wyją, skruszyli już miecze, topory, czekany, walczą ze sobą pazurami, chwytem pięści. Ale nie ustają. Jakby padło na nich zaklęcie. jakby mieli walczyć tak w nieskończoność. Z góry świeci srebrny miesiąc… Gdzieś daleko, nieopisanie daleko, jest puszcza rodzima i dom.

         – Kiej trzeba, to trzeba – Z nagłym postanowieniem Witosław Strzegonia, zwany Głowaczem, obraca się do swoich braci, Zbyluta i Imbrama:

         – Będę wołał! Spuścić przyłbice! Nie patrzeć!

         I przeraźliwym, nieswoim głosem, zadarłszy głowę ku niebu, krzyczy po trzykroć:

– Strzyga! Strzyga! Strzyga!

Nadleciała. Z gwizdem sunąc przez powietrze, spadła z nagła. Wśród pustyni azjatyckiej ujrzeli ją, upiorzycę słowiańską… Podwójny rząd zę­bów w licu trupim, szponiaste palce, śmiertelne szare radno, łysy czerep… Już siada na kark najbliższego poganina, wpija się zębami w ciało poprzez stal. Już na drugim, trzecim, czwartym… Już się mości wolna droga… Do­koła walczących pustka… Im zimny pot spływa z czoła. Ułomkami mieczów tłuką bez opamiętania, nie bacząc, że biją w próżnię. Jedna myśl: nie pod­nieść głowy, nie spojrzeć, nie zobaczyć jej ponownie…

Nie zobaczą. Już zniknęła. Może jej wcale nie było? W miejscu. gdzie bielało śmiertelne radno, ślizga się blask miesiąca. Może to zwid był tylko? Ależ nie, musiała być, bo któż by przechód wyrąbał?

Trupio bladzi z doznanego lęku i wrażenia, rycerze śląscy łączą się z Tu­luzanami. I walczą dalej. Lecz Głowacza dłoń osłabła. Jak gdyby nie stało mu siły, niemrawo podnosi i opuszcza miecz. Już dwa razy Zbylut zasłonił go przed niechybną śmiercią.  

         – Ostaw – mruczy Głowacz – ostaw, dyć ją wołałem, to mi już trze­ba zemrzeć…   

         I w tejże chwili, nie odparłszy w porę włóczni saraceńskiej, wali się cięż­ko na ziemię.

Gdy więcej niźli pięćdziesiąt tysięcy wojowników sułtana poległo śmier­cią najwaleczniejszych, ulubionych Prorokowi, gdy anioł Gabriel zaniósł ich dusze do raju, gdzie wśród zwisających powojów i rozłożystych akacyj, i wydłużonych cieni i owoców rozlicznych, i miękko usłanych wezgłowi, i dziewic, rówieśnic rozkosznych, zażywać będą rozkoszy, mężny sułtan Kilidż-Arslan struchlał i cofnął się w góry, niechając bogatego obozu peł­nego żywności, paszy i bogactwa.

Latyńcy zostali panami pola.

Natychmiast Rajmund z Tankredem, ani zrzucając przywartych do cia­ła pancerzy, przesadzili swoich ludzi na zdobyczne konie i pognali za uciekającymi w ślad. Konie były za drobne dla rosłych rycerzy, ale wypoczęte i ścigłe, umiejące poruszać się w górach. Szybko dopadli ostatnich szere­gów pogańskich i siedli im na karkach, przynaglając do coraz większego pośpiechu. Nie mógł uwierzyć sułtan, by go ścigali ci sami ludzie, co pół­torej doby walczyli, i sądząc, że Latyńcom nadeszły nowe, nieznane posił­ki, nie próbował oporu. Uchodził. Mrok głębokich wąwozów pochłonął jednych i drugich.

Na zalanej światłem dolinie, nad brzegiem rzeki. z której nareszcie każdy może pić, ile zechce, biskup składa dzięki Panu Niebieskich Zastępów, który im zwyciężyć pozwolił. Wszyscy zeszli z koni, chwieją się na sztywnych nogach, zrzucili szłomy z utrudzonych głów. Wodzowie podchodzą ku sobie wyciągając niezbrojne prawice. Zawierają ponowny sojusz, ponowny układ przyjaźni. Dziękują sobie wzajemnie. Prowansalczycy Normanom za to, że im uczynili zaszczyt i wezwali do uczestnictwa w tak chwalebnym boju; Normanowie Prowansalczykom za to, że przybyli i do zwycięstwa pomogli. Obie strony prześcigają się w dworności, zapewniają o trwałej przyjaźni, której nic, nic nie naruszy… Do najbliższego starcia.

Gdy rano nadejdzie, rozpocznie się obliczanie strat. Sroga godzina! Co najprzedniejszych rycerzy legło około dwudziestu tysięcy. Legli d’Armaillac i Sto Pierre de Luz, du Grai, Wilfryd Guillebaut, brat Omera, de Hauteville i Onufry de Monte Scabioso, siostrzeniec Boemundowy. Konon de Montai­gu ranny, a Godfryd nie ucierpiał wcale, jakby na potwierdzenie, że śmierć. stara zalotnica, ucieka przed tymi, którzy jej szukają. Legli węgierski żupan Geza Sukki de Szuba i towarzysz jego Gyor Bakócz, czterech rycerzy polskich i Raul de Beaugency. Ten trzymał się na uboczu samojeden. Znale­ziono go martwego, naszpikowanego strzałami jak święty Sebastian, bo, nic wiedzieć czemu, bez pancerza walczył. Podobnie i pasa od czasu swej niesławy nie nosił. Wkoło leżały zrąbane przez niego trupy. Chciano go zrazu rzucić między sługi pospólnie z nimi chowając, ale biskup się temu przeciwił i zarządził, aby dano nieszczęsnemu rycerzowi uczciwy, godny pochowek i przywrócono do czci. Włożono mu więc pancerz i pas przed złożeniem w ziemię.

Legli Bernard de Sto Valery. Eustachy de Terouenne, bracia Henryk i Godfryd de Hache, Gerard de Cherisi, Tomasz de Ferriere, Wigbert, kasztelan Lugdunu, Ludolf de Toumai, Dudon de Contz i niezliczone mnóstwo innych. A giermków, sług! Tych nikt nie zrachuje. Leżą pokotem jak snopy na polu, miejscami spiętrzeni w zwały. Nikt też oprócz lwów i hien nie będzie trudził się ich grzebaniem.