„Młoda prawica” bez Boga…

Młoda prawica bez Boga – PCH24.pl

https://pch24.pl/mloda-prawica-bez-boga


Prawica bez Boga musi prędzej czy później przeobrazić się w kult siły, prymitywny terytorializm oraz pochwałę cwaniactwa i dorobkiewiczostwa. Potwierdzają to niepokojące kierunki, w jakich ewoluują dziś polityczne postulaty i medialne przekazy młodego pokolenia prawicowców.

Inna jest prawica „stara”, wychowana w PRL-u; inna „średnia”, której dorastanie przypadło na czas przełomu ustrojowego; a jeszcze inna „młoda” – uformowana już w całości w demokracji liberalnej i gospodarce kapitalistycznej. Sam pochodzę z pokolenia „przełomu”, więc pamiętam jeszcze brud i monotonię „Polski Ludowej”, a równocześnie niepokój powodowany obserwacją mentalnościowych przemian Polaków w III RP. Muszę jednak przyznać, że z wiekiem coraz częściej ciążę ku prawicy „starej”: pomimo wszelkich jej wad, a także dostrzegania zalet nowego pokolenia. By nie brzmiało to jak fałszywa kurtuazja, śpieszę wymienić: w młodej prawicy cenię duży szacunek do nauki, dociekliwość i poszukiwanie dowodów na poparcie swoich tez; doceniam większą dbałość o formę przekazu, która dla „starych” była czymś całkowicie marginalnym; wreszcie: dążenie do pogłębienia znajomości własnej doktryny i do bycia na bieżąco ze zmieniającymi się wyzwaniami technologicznymi. Na tym tle stara prawica jawi się jako obskurancka, odrzucająca nowe odkrycia naukowe, a do tego żyjąca dawno już stoczonymi bitwami, nie rozumiejąca i nie chcąca dostrzec tych toczących się aktualnie.

A jednak, gdy spojrzeć na statystyki dotyczące praktyk religijnych, zakładania rodzin czy gotowości do obrony kraju, okazuje się, że to właśnie „stare dziadki”, a nie rzutcy chłopcy mówiący o posłaniu ich na emeryturę, chętniej ruszyłyby np. na front bić się o Polskę. Młoda prawica (umownie tak tu nazwana) ma oczywiście setki „wyrafinowanych” wyjaśnień, dlaczego do żadnej z tych rzeczy specjalnie się nie pali. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że te intelektualizacje są wtórne wobec czegoś, co tkwiło w niej już wcześniej, i co jest właśnie efektem uformowania przez taki, a nie inny system.

Możemy oczywiście godzinami porównywać PRL i III RP, rozbijając je na czynniki pierwsze i powtarzając po raz setny te same diagnozy: że żyjemy w czasach egoizmu, indywidualizmu, materializmu, „samorealizacji” i kultu sukcesu. Nikt, kto od początku dorastał w takim klimacie nie umknął temu wpływowi, bo liberalny rdzeń został mu zaszczepiony już w trakcie socjalizacji. Co tu dużo mówić: jesteśmy częścią systemu opartego na potwornej chciwości, w którym wszystko zostaje zredukowane do „transakcji”, panuje mentalność lichwiarsko-handlarska, a wizerunek w mediach społecznościowych staje się ważniejszy od duszy. I nawet ci, którzy okazali się na to wszystko dosyć odporni, aby przetrwać w tym systemie muszą przynajmniej do pewnego stopnia grać na jego warunkach.

Dzieje się ze szkodą dla duchowej sfery człowieka. W demoliberalnym kapitalizmie bowiem wszelka duchowość wymykająca się kontroli jest dla kluczowych ośrodków wpływu niepożądana, bo z natury kontemplatywna, a nie konsumpcyjna. Uduchowiony (zwłaszcza po katolicku) pracownik czy pracodawca zgrzyta w tej wielkiej maszynie i trzeba coś z nim zrobić. Próbuje się więc „przyciąć” jego katolicyzm do potrzeb demoliberalnego kapitalizmu (rolę tych „przycinaczy” pełnią „katoliberałowie”, „fajnokatolicy”, „katolicy otwarci na przestrzał” etc.). Można też zastąpić go jakąś inną, bardziej „zglobalizowaną” mutacją religijności lub wręcz ezoteryki, albo po prostu unieważnić. Biorąc pod uwagę bardzo niski współczynnik młodych osób praktykujących religijnie, system ten walczy z duchowością ze szczególną skutecznością. Nic więc dziwnego, że im wcześniej ktoś w ten świat wszedł, tym poniósł większe ryzyko religijnego zobojętnienia albo sprowadzenia duchowości do roli zaledwie symbolicznej lub tożsamościowej. To wszystko zostawiło niestety ślad również na samej idei prawicy.

Na pierwszy rzut oka niewiele się zmieniło: „młoda prawica”, podobnie jak ta „stara”, walczy z postępowcami równie intensywnie, a chwilami nawet głośniej, bo działa w środowisku, które premiuje hałas, ironię i dobitne epitety. Gdy jednak przyjrzeć się tej walce uważniej, szybko okazuje się, że obie strony idą do boju z zupełnie innych pobudek. Dla starej prawicy przeciwnik pozostawał przeciwnikiem przede wszystkim moralnym i metafizycznym: bezbożnym, nihilistycznym, wykorzenionym. To ciągle spór o naturę człowieka, cywilizację, grzech, transcendencję.

Dla młodej prawicy, uformowanej już przez główny nurt kapitalizmu i kult jednostki – kategorie te praktycznie nie istnieją. W „lewactwie” nie jest dla niej najgorsze to, że jest bezbożne, grzeszne czy niemoralne. O wiele bardziej boli ją to, że ogranicza „świętą wolność” bogacenia się i konsumowania. W jej optyce lewica jest irytująca nie dlatego, że neguje istnienie obiektywnej moralności, lecz dlatego, że coś nakazuje i czegoś zakazuje: każe budować domy w ten, a nie inny sposób; mówi ile można emitować CO2, jak przedstawiać postaci w filmach; sugeruje, czego nie należy kupować; ogranicza ilość plastiku, mięsa czy godzin, w których można zakupić alkohol. Jednym słowem – ogranicza, uderzając w komfort i swobodę.

Jeżeli naczelną wartością współczesnego systemu jest liberalnie (a więc niechrześcijańsko) rozumiana „wolność”, to myśl „młodej prawicy” w gruncie rzeczy niewiele się od niej różni. Różnica polega jedynie na tym, że inaczej diagnozuje zagrożenia dla tej „wolności”. Lewicowi liberałowie widzą je w „faszystach”, „populistach”, „autokratach”, „nacjonalistach”, którzy według nich chcą ich styl życia zdusić.

Młoda prawica z kolei widzi największe niebezpieczeństwo w „Unii Europejskiej”, „mainstreamie”, „biurokratach” i „politycznej poprawności”… ale nie dlatego, że są bezbożne (to aspekt dla niej drugorzędny); nie chodzi o walkę o duszę, lecz o walkę o swobodę użytkownika i konsumenta. Paradoks polega na tym, że ci młodzi prawicowcy, tak chętnie mówiący o obronie „tradycji i cywilizacji łacińskiej”, często bronią ich jedynie w sferze symbolicznej, a w praktyce posługują się retoryką niemal identyczną z językiem wielkich platform technologicznych i think tanków wolnorynkowych z USA. Ich bohaterowie kultury to nie św. Tomasz z Akwinu czy Prymas Wyszyński, ale „self-made millionaire” i influencer od produktywności.

Kiedy więc przychodzi do realnej oceny sporu, wychodzi na jaw rzecz podstawowa: młoda prawica nie walczy z lewicą jako „zepsuciem moralnym”, lecz jako z biurokratycznym przeszkadzaczem. Lewica jest dla niej przeciwnikiem dopóty, dopóki podnosi ceny energii, wprowadza zakazy, reguluje rynek najmu albo proponuje podatki progresywne. Gdyby jutro jakaś część lewicy powiedziała: „wolność gospodarcza jest nienaruszalna, róbta co chceta”, większość młodej prawicy z ulgą przestałaby się nią interesować, o ile nie w ogóle zaczęłaby ją traktować jako potencjalnego sojusznika. W tym sensie ich antylewicowość jest raczej odruchem konsumenckim niż cywilizacyjną walką dobra ze złem. I właśnie to pokazuje, jak bardzo duch został z tej prawicy wypłukany.

Jeżeli ideałem wielu prawicowców było „nowe średniowiecze”, jako symbol duchowej odnowy, powrotu do zakorzenienia, do chrześcijańskiego porządku i hierarchii sensu to zwycięstwo „młodej prawicy” w formie opisanej powyżej do niczego takiego nas nie doprowadzi. W najlepszym wypadku urządzi nam za to wielki, globalny bazar, w którym wszystko można kupić, sprzedać i przeliczyć, a jedyną wartością realnie chronioną pozostaje wartość obrotu. Będzie to świat może mniej irytujący niż ten rządzony przez „lewaków”, bo pozbawiony ich moralizatorskiej pasji i niekończących się regulacji, lecz słabe to pocieszenie. Co z tego, że na bazarze łatwiej jest oddychać, skoro nie ma tam miejsca na coś naprawdę wzniosłego? Co z tego, że zniknie lewicowy kaznodzieja od emisji CO2, skoro w jego miejsce pojawi się kaznodzieja od „optymalizacji”, „efektywności”, „skalowania” i „personal brandingu”?

Młoda prawica, triumfująca w swojej wersji bez Boga, nie odtworzy żadnego „ładu chrześcijańskiego”; odtworzy raczej porządek centrów handlowych, giełd kryptowalut i „duchowości instant”.

Ludwik Pęzioł