
WOJNA O POKÓJ, CZ. 1
Sławomir M. Kozak
Mamy kolejny sierpień. To dla większości z nas czas beztroski i odpoczynku, choć przecież wiele razy w przeszłości ten letni miesiąc bywał dla Polski przełomowy. Ale też dla historii świata. Do spotkania na szczycie, jak niegdyś, przymierzają się przywódcy mocarstw, by ustalać dalsze losy milionów ludzi.
Jakże podobnie było zaledwie 80 lat temu. Poniżej, urywek książki, której tytuł „Requiem dla Amelii Earhart” sugerować może, iż mówi o sprawach zupełnie innych. A jednak…
W swoich felietonach, dotyczących wielkiej polskiej tragedii, jakim było Powstanie Warszawskie, pisałem, że kiedy roztrząsamy ten moment naszej historii, wcześniej, czy później, w tych rozmowach dochodzimy do kwestii zdrady, jakiej dopuścili się wobec Polski, nasi ówcześni alianci. Do konferencji teherańskiej przede wszystkim jako tej, podczas której przesądzono losy Polski, już na przełomie listopada i grudnia 1943 roku, na wiele miesięcy przed wybuchem Powstania. Późniejsze, jałtańska i poczdamska, przypieczętowały tylko ustalenia wcześniejsze.
Jednak, mało kto sięga dalej wstecz, do tzw. Konferencji w Quebecu, na którą nie przybył Stalin, ale już był zaproszony przez jej inicjatorów. Konferencja była oczywiście ściśle tajna, nosiła kryptonim „Quadrant” i odbyła się w dniach 17-24 sierpnia 1943, czyli prawie na rok przed zrywem w Warszawie. Teoretycznie zorganizowali ją przywódcy Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Kanady, ale kanadyjski premier William Mackenzie King , był tylko gospodarzem, zapewniał miejsce i kwestie techniczne, a do rozmów nie został nawet włączony, bo przecież Kanada nie była nigdy równoprawnym partnerem dla Churchilla i Roosevelta. Już wówczas, powojenne losy świata kreśliła wielka trójka, pomimo formalnej nieobecności na tym sabacie przywódcy Związku Sowieckiego. To wtedy dopinano szczegóły dotyczące inwazji na Francję, czyli operacji Overlord, usunięcia Włoch z sojuszu państw Osi i zajęcia ich wraz z Korsyką, omawiano plany współpracy w budowie bomby atomowej, ale też kwestię posunięć wobec Japonii. O tym wszystkim możemy przeczytać w Wikipedii, choć pomiędzy angielską wersją hasła „Konferencja w Quebecu”, a polską, istnieje pewna różnica. W naszej wersji językowej pominięto jeden istotny fragment.
„Zdecydowano, że operacje na Bałkanach powinny być ograniczone do zaopatrywania partyzantów, natomiast operacje przeciwko Japonii zostaną zintensyfikowane w celu wyczerpania zasobów japońskich, przecięcia ich linii komunikacyjnych i zabezpieczenia baz wypadowych, z których można by zaatakować kontynent japoński.
Oprócz dyskusji strategicznych, o których poinformowano Związek Sowiecki i Czang Kaj-Szeka w Chinach, konferencja wydała również wspólne oświadczenie w sprawie Palestyny, mające na celu uspokojenie napięć, gdyż okupacja brytyjska stawała się coraz trudniejsza do utrzymania. Konferencja potępiła również niemieckie okrucieństwa w Polsce”. (tłum. smk).
Dlaczego akurat jedyne zdanie, w którym podniesiono kwestię naszego kraju, zostało pominięte w polskiej wersji językowej, nie wiemy.
Żadne logiczne wytłumaczenie, poza konsekwentnym wypychaniem ze świadomości Polaków, nazwanego po imieniu niemieckiego ludobójstwa na naszym narodzie, nie przychodzi do głowy. To pokazuje wiarygodność tego źródła (dez)informacji. Z tego powodu, w swoich felietonach i książkach, częściej sięgam do zasobów anglojęzycznych, bo choć one również skażone są cenzurą politycznej poprawności, to nadal – na mniejszą skalę. Brytyjczycy nie obawiają się mimo wszystko pisać, że prowadzili okupację Palestyny, która stawała się „coraz trudniejsza”, choć oczywiście takie stwierdzenie pojawiło się tylko dlatego, by umacniać odbiorców w przekonaniu o nieuchronności, mającego nastąpić 5 lat później, powstania państwa Izrael. Ale, dobra psu i mucha!
Polskiemu czytelnikowi taka wiedza nie jest do niczego potrzebna, a wręcz mogłaby zaważyć na formowaniu niewygodnej opinii na temat naszego sojusznika. I to tego, który coraz poważniej myśli o wejściu w buty wuja Sama na podwórku europejskim.
Oczywiście, wycięty urywek wskazuje na jeszcze kilka innych, istotnych elementów. Przede wszystkim, na podjętą już wówczas decyzję o nieangażowaniu się poważnie w działania na Bałkanach, gwarantując Stalinowi swobodny marsz na zachód bez obaw o zajęcie Europy przez aliantów od jej miękkiego podbrzusza, czyli strony południowej. Pokazuje też kontynuację silnej współpracy z Chinami, które Amerykanie poważnie wspierali finansowo i militarnie jeszcze przed wybuchem wojny japońsko-chińskiej, co nadal pozostaje tematem tabu, bo podcina utrzymywaną od ponad 80 lat bajkę dla naiwnych o niespodziewanym, niesprowokowanym ataku na Pearl Harbor.
Tymczasem, już 23 czerwca 1941 r., Sekretarz Departamentu Zasobów Wewnętrznych USA, Harold L. Ickes pisał do Roosevelta, że „nigdy nie będzie tak dobrego momentu na zablokowanie transportów ropy do Japonii jak teraz. Z embarga na ropę może powstać sytuacja, która sprawi, że nie tylko możliwe, ale i łatwe będzie skuteczne włączenie się do tej wojny. A gdybyśmy w ten sposób pośrednio zostali do niej wciągnięci, uniknęlibyśmy krytyki, że weszliśmy do niej, jako sojusznik komunistycznej Rosji.”[1] (tłum. smk). Ten współtwórca tzw. Nowego Ładu pisał tak nie bez przyczyny, albowiem zaledwie dzień wcześniej Niemcy z sojusznikami uruchomiły Operację Barbarossa, czyli atak na Związek Sowiecki. Ickes realizował tym samym sugestie komandora Arthura McColluma z wywiadu Marynarki Wojennej, w którego planie prowokacji przeciwko Japonii, jeden z punktów zakładał „całkowite embargo na handel USA z Japonią, we współpracy z podobnym embargiem nałożonym przez Imperium Brytyjskie” i podkreślał, że „jeśli za pomocą tych środków można skłonić Japonię do popełnienia jawnego aktu wojny, tym lepiej”[2]. (tłum. smk). Jak widzimy, z tak krótkiego fragmentu tekstu, którego zabrakło w polskojęzycznej wersji internetowej encyklopedii, bardzo wiele można wywnioskować. Między innymi o daleko posuniętej naiwności tych wszystkich, którzy wierzyli w gwarancje składane nam przez naszych sojuszników. Jeszcze na rok przed wybuchem Powstania. Na rok przed…
(…) oszustwo i zdrada w polityce są czymś naturalnym, są jej częścią składową, a kto tego nie rozumie, ten nie powinien za politykę się brać. Wszelkie wojny i idące za tym tragedie milionów ludzi są wypadkową zakulisowych działań beznamiętnych sterników polityki globalnej. Dla nich nie liczą się jednostki, rodziny, miasta, ani nawet państwa. Istotna jest tylko zimna, bezwzględna kalkulacja, mająca zapewnić panowanie uprzywilejowanej grupy osób nad światem. Oczywiście, z uwzględnieniem jak największych zysków, wynikających nie tylko z kredytów udzielanych najczęściej obu czy kilku walczącym ze sobą stronom na etapie przygotowań do wojen, ale także w ich trakcie. Skrupulatnie liczone są potencjalne korzyści mogące wynikać z bezwzględnego łupienia przy tej okazji zasobów walczących państw, zarówno w złocie, drogocennych kamieniach, jak i dziełach sztuki, ale też leżących pod ziemią lub wodą złożach naturalnych. Jednak prawdziwy interes zaczyna się dopiero po zakończeniu działań wojennych. To wtedy, hojnie jak nigdy wcześniej, płyną nowe kredyty na odbudowę, naturalnie z tysiącami gwarantowanych posad dla reprezentantów kredytodawców, w każdym ważnym urzędzie, każdej znaczącej spółce, o bankach nie wspominając. Tak było przez całe wieki i tak jest dzisiaj. Jeśli słyszycie w mediach, że chodzi o prawa człowieka, zasady, demokrację, bądźcie pewni, że nie ma to nic wspólnego z prawdą. Im goręcej będą o tym zapewniać, o tym większy łup toczy się gra.
Niejaki Hans Morgenthau, który rodzinne Niemcy opuścił w roku 1937, bardzo szybko przeobraził się w amerykańskiego prawnika i badacza stosunków międzynarodowych, a w swoim dziele „Polityka między narodami” przedstawił sześć zasad realizmu politycznego. Tak uczy Wikipedia.
Ale prawda jest inna i nikogo, może poza studentami historii, nie obchodziło nigdy jego sześć zasad wyłożonych w owym dokumencie. Zasady, które legły u podstaw przyszłej hegemonii Stanów Zjednoczonych, były omawiane podczas drugiej Konferencji w Quebec, ale o nich mówi się dziś mniej i z pewnym zażenowaniem. Dla osadzenia jej w kontekście historycznym przypomnę, że kiedy się rozpoczynała, we wrześniu 1944 roku, Powstanie Warszawskie broczyło ostatnią strugą krwi, a Zamek Królewski zamieniano metodycznie w stertę gruzu. Na Konferencji w Quebec, o wiele ważniejsze, aniżeli poglądy Hansa Morgenthau, były koncepcje opracowane przez innego Morgenthau, urodzonego w prominentnej, nowojorskiej rodzinie żydowskiej, którego rodzice także uciekli z Niemiec.
Henry Morgenthau junior, był amerykańskim Sekretarzem Skarbu i swoje zasady przygotował dla powojennej Europy. Jego koncept szybko zyskał nazwę „planu Morgenthaua”. Nadal znajomo brzmią dziś, po blisko 80 latach, te ciągle niespełnione przez możnych tego świata zasady, jak „całkowita demilitaryzacja”, czy „denazyfikacja”, choć teraz inni je głoszą i w innym zupełnie języku. Ale, do czego namawiam kilka zdań wyżej, nie patrzmy bezkrytycznie na to, co przedstawia nam Wiki, czy jakakolwiek inna tuba propagandy anglosaskiej. Czytając w takich encyklopediach, na przykład o Operacji Flying Tigers, dowiemy się, że była to grupa ochotników, pilotów amerykańskich, „pomagających w walce Chin z agresją japońską”.
Nie przeczytamy jednak o tym, że Henry Morgenthau zaaranżował wsparcie Chin dowodzonych ówcześnie przez Czang Kaj-Szeka, kwotą 100 milionów dolarów, właśnie na tę operację, zanim jeszcze wybuchła II Wojna Światowa. Warto przy tej okazji wspomnieć, że to właśnie Henry Morgenthau był pierwszym przewodniczącym Konferencji w Bretton Woods i jako taki miał największy wpływ na powołanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Międzynarodowego Banku Odbudowy i Rozwoju, czyli Banku Światowego. (cdn).
Sławomir M. Kozak