Andrzej Juliusz Sarwa Tuman krwawej mgły (15) (fragment powieści)
Książkę można nabyć tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
Obywatel Ludwik Kapet i obywatel Robespierre
Obywatel Robespierre siedział pochylony nad jakimiś papierami w pokoju na pięterku domu przy rue Saint-Honoré, który wynajmował od obywatela Maurice’a Duplaya, przed rewolucją zamożnego stolarza, a potem nie mniej zamożnego sędziego Trybunału Rewolucyjnego. Za oknem się mroczyło. Od czasu do czasu wichura ciskała w szyby jedną czy drugą przygarść sypkiego śniegu, a potem z jękiem i zawodzeniem odlatywała kędyś w głąb ulicy, by zawirowawszy, skłębiwszy się, zawrócić.
Od utworzenia we wrześniu 1792 roku Konwentu Narodowego, który ostatecznie zmienił ustrój Francji na republikański, Robespierre miał o wiele więcej pracy niż dotychczas. Częstokroć dzień był zbyt krótki by jej podołać. Szczególnie dużo wysiłku kosztowało go doprowadzenie do zgilotynowania owego największego wroga ludu, obywatela Ludwika Kapeta, jak to go szyderczo nazwano, niegdyś króla Francji i Nawarry, a potem – krótko – króla Francuzów, Ludwika XVI. Ale Kapet to przecież nie był kres tej roboty, bo nienasycone ostrze gilotyny regularnie karmione przez fanatycznego entuzjastę i apostoła terroru domagało się coraz więcej i więcej świeżej krwi.
Naraz za drzwiami dało się słyszeć przyciszone głosy, a potem jakaś niewiasta jęła głośno domagać się widzenia z Nieprzekupnym, jak nazywano Robespierre’a, bo nie brał łapówek. Uchodził też za cnotliwego, chociaż szeptano, że sypia z córkami swego gospodarza.
Harmider zirytował i rozproszył mężczyznę. Odsunął tedy papiery i podniósłszy się z zydla, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Kobieta, która stała tuż za nimi… tak, od razu ją rozpoznał, to była owa wróżka, która kiedyś mu przepowiedziała kim będzie… a istotnie… celnie przepowiedziała…
– Pamiętasz obywatelu, coś mi niegdyś przyrzekł, coś przyobiecał?
– Tak, oczywiście, obywatelko, pomoc, jeśli tylko o nią poprosisz.
– Właśnie jej potrzebuję. I może nie tyle ja, ile lud i Francja! A pewnie i… ty sam.
Oczy jej płonęły, z gardła wydobywał chropawy, jakiś na poły zwierzęcy dźwięk, słowa wypowiadała powoli i twardo.
– Z czym przychodzisz?
– Chcę, obywatelu, zadenuncjować zdrajców i spiskowców!
– Kogóż to, obywatelko?
– Moich teściów, arystokratów, hrabiego i hrabinę Białeckich d’Urgel y d’Osona.
– Teściów? Arystokratów? – zdumiony Robespierre z niedowierzaniem patrzył na kobietę ubraną bynajmniej nie w wykwintne stroje, ale prostą suknię z taniego
materiału i niczym się przez to nie różniącą od przekupek z Hal.
– Tak, obywatelu, wydałam się za wicehrabiego ich syna i solidarność rodzinna – jak zapewne mniemasz – winna mnie powstrzymać od tego, co teraz czynię, ale
dla mnie dobro Republiki bardziej leży na sercu niż więzy familijne!
– A dlaczego dziś właśnie i o takiej porze przychodzisz? Nie mogłaś się wstrzymać przynajmniej do rana? Przeszkadzasz mi w pracy – dłonią wskazał na papiery,
nad którymi ślęczał.
– Nie, nie mogłam, musiałam przyjść zaraz, natychmiast żeby uprzedzić wyjazd, jaki planują na jutrzejsze południe.
– A dokąd to?
– Do swego zamku w hiszpańskich Pirenejach.
– Skoro planują opuścić Francję?… – obywatel Robespierre wzruszył ramionami.
– I wy tak mówicie, obywatelu? Wy?! To może was trzeba zadenuncjować? – była wściekła, wyraźnie wściekła.
– A do kogo? – Robespierre zaśmiał się nieprzyjemnie.
Diana zacisnęła pięści.
– No dobrze, już dobrze. Czy naprawdę uważasz, że twoi teściowie mogą stanowić zagrożenie dla Republiki, dla oświecenia, postępu, dla ludu?
– Nie tylko obywatelu, dla was też! Samam słyszała, jak hrabia Białecki mówił, iż we Francji może by się jakoś uładziło… gdyby to was ożenić z Madame Guillotine…[1] – te ostatnie słowa wysyczała.
Robespierre zesztywniał, a przez głowę przebiegła mu myśl: „A więc następni, następni, którzy pragną mojej śmierci, mojej zguby”.
– Skoro tak, obywatelko, skoro to tak… odejdź… wnikliwie rozpatrzymy rzecz całą.
Skierowała się ku drzwiom, ale zatrzymał ją głos Robespierre’a:
– Jeszcze chwilę.
– Słucham, obywatelu?
– A twój mąż? Co z nim? Czy też powinienem go aresztować?
– Na razie chyba nie. Ale kiedyś? Kto wie?
– A gdzież on?
– W Wandei, przywraca tam ład i porządek. Jest pułkownikiem Gwardii Narodowej.
– Ach tak! To pożyteczną rzecz wykonuje. Syn przyzwoity, choć rodzice łotry. Cóż, bywa, często tak bywa. Dał znak ręką i Diana opuściła pokój, starannie zamykając za sobą drzwi.
– Obywatel de Bialecki? – zapytał sankiulota o prostackiej, tępej twarzy.
–Nie, nie obywatel, a pan hrabia de Białecki d’Urgel y d’Osona.
– We Francji są tylko obywatele – jest wolność i równość.
– Nie jestem Francuzem ani też obywatelem tego nieszczęśliwego kraju.
– Oh là là! Coś podobnego! Zatem musisz być szpiegiem!
Trzech cuchnących winem „obywateli” uzbrojonych w szable i muszkiety rzuciło się na hrabiego, powaliło go na ziemię, skrępowało mu ręce na plecach kawałkiem konopnej liny, a potem zabrało się za jego żonę. Ale tę najpierw, na oczach męża, zgwałcono.
Nie krzyczała. Nie płakała nawet, tylko twarz jej stężała w jakiejś bezbrzeżnej męce. Zbyt była dumna by płakać, czy krzyczeć.
Gdy skończyli, gdy ostatni z „obywateli” podciągnął portki, ozwała się do męża po polsku z ogromną goryczą:
– Boże, Boże… nasz syn, nasz Staś jest pułkownikiem śród tego bydła…
– Widać tak musiało się stać… za moje grzechy…
Nie dokończył, bo dowódca rękojeścią szabli uderzył go w plecy z taką mocą, że aż zgiął się z bólu. A potem pognano ich do Conciergerie…
I wtedy wspomniał, co go przed laty spotkało, gdy zwiedzał Paryż… jak to na widok owego więzienia w mózgu przelewać mu się jęły myśli złe i złe uczucia, które wybuchały jedne po drugich niczym krwawe fajerwerki, i jak wreszcie osunął się na ziemię bez przytomności…
Ponieważ państwo Białeccy byli zamożni, to stać ich było na wynajem oddzielnej umeblowanej i ogrzewanej więziennej celi dla dwojga i na opłacenie przyzwoitego wiktu. Zdawało im się, że jako cudzoziemców, którzy zamierzali opuścić Francję, a na dodatek rodziców syna, który oddał swoją szpadę i wojskową eksperiencję na usługi rewolucji, po przesłuchaniu uwolnią… ale tylko tak im się zdawało…
Szary poranek 2 lutego 1793 roku. Wszedł strażnik – niedomyty, cuchnący o tępej twarzy idioty. Sankiulota, a może bardziej kloszard.
– Sąd czeka – warknął.
Do uszu państwa Białeckich jakby z jakiejś niezmiernej oddali dobiegły słowa wyroku…
„Taaak to już koniec” – przemknęło przez głowę hrabiego.
Mocniej uścisnął dłoń żony.
– Pragniemy się wyspowiadać…
– Hmm… – mruknął przewodniczący składu sędziowskiego. – Hmm…
– Zapłacę… – rzekł hrabia.
Stary, siwiuteńki niczym gołąbek ksiądz konstytucyjny, niegdyś jezuita, wszedł do celi. Białeccy nie mieli jednak wyboru – albo ten, albo żaden…
Pierwsza wyspowiadała się hrabina, a po niej hrabia.
– Dziś wielka uroczystość… u nas, w Polsce święcimy gromnice… u nas w Polsce słuchałbym pewnie teraz mszy…
– Panie hrabio, przykro mi. Jedyne, na co mi zezwolono, to zaopatrzenie państwa na śmierć…
Udzielił im Komunii świętej, a potem Ostatniego Namaszczenia…
Weszli strażnicy.
– Zbieraj się, obywatelu, zbieraj się obywatelko. Na was już pora.
Duchowny zaczął odmawiać modlitwy za konających…
Polecono im wdrapać się na wózek. Gwardziści z bagnetami stanowili ich eskortę. Konie ruszyły.
Tłum gapiów falował na trotuarach rechotał i wył i ryczał i przeklinał najobrzydliwiej jak tylko potrafił.
– Zimno mi – szepnęła hrabina.
– Jeszcze trochę, jeszcze trochę i ogrzejemy się w cieple Bożej miłości…
– Zimno mi – szepnęła hrabina do kata – proszę wziąć mnie pierwszą…
Pan Białecki zaszlochał.
– Nie płacz, nie płacz kochany… raczej módlmy się o nawrócenie naszego syna i miłosierdzie boskie dla niego.
Hrabia przymknął oczy. Poświst spadającej gilotyny… trzask przecinanych kości… szał radości zdziczałego tłumu… ktoś chwycił głowę pani Białeckiej, ryknął niczym bestia, a potem splunął w jej martwą twarz. Ktoś inny nadział tę głowę na pikę i jął ją triumfalnie obnosić wkoło podium, na którym umieszczona była gilotyna…
W kącikach oczu hrabiego pojawiły się łzy.
– Płaczesz? Teraz płaczesz?
Jakiś kobiecy głos zaszeptał mu do ucha.
– Diana? – zdumiał się hrabia, który uchyliwszy powiek spojrzał na mówiącą, która nie wiadomo jak i dlaczego znalazła się tuż przy nim, tuż przy gilotynie, dwa kroki od kata. – Uciekaj stąd, bo i ty możesz stracić życie. Proszę, uciekaj!
– Głupcze! Stary podły człowieku! Nie nazywam się Diana i to ja cię zadenuncjowałam! A to, że mnie tu wpuszczono, to nagroda za obywatelskie zachowanie! Innej nie chciałam.
– Nie pojmuję – wyszeptał hrabia.
Kobieta odezwała się do kata:
– Jeszcze krótką chwilę, daj mi jeszcze krótką chwilę, obywatelu.
Kat skinął głową:
– Ale się pośpiesz, obywatelko! Lud czeka!
– Tak, tak!
A potem znów się zwróciła do hrabiego:
– Jestem Joana Estefania, córka twej pierwszej żony Florence, którąś doprowadził do samobójczej śmierci, a mnie do poniewierki… ale diabeł mnie wsparł i pomógł mi się na tobie zemścić. Został jeszcze twój syn, ale i on marnie skończy, i dopiero wtedy nareszcie odzyskam spokój.
– Przepraszam… wybacz mi, jeśli możesz…
– Nigdy!
Kat szarpnął pana Białeckiego. Związał mu ręce z tyłu, obciął włosy, oderwał kołnierz od koszuli, położył skazańca na ławce… ostrze spadło, głowa potoczyła się do kosza, a z tułowia wytrysnął gruby strumień krwi.
W tej samej chwili nagły intensywny i bardzo gwałtowny podmuch wiatru niosącego śnieżny pył zmieszany z drobinkami wody uderzył weń przemieniając go w tuman krwawej mgły, a ta okryła gapiów zebranych dookoła miejsca kaźni, aż przerażeni, rozbiegli się w popłochu.
=-====================
Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/Tuman_krwawej_mgly_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html
[1] Z Panią Gilotyną (fr.).